Strzemieńczyk - Józef Ignacy Kraszewski (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖
Grzegorz z Sanoka herbu Strzemię był polskim biskupem, profesorem akademicki, wybitnym humanistą i poetą. Kraszewski uczynił go bohaterem jednej ze swoich powieści.
Poznajemy młodego mężczyznę, który jest zafascynowany nauką, ale ojciec nie pozwala mu rozwijać swoich zainteresowań. Pewnego dnia Grzegorz opuszcza dom i udaje się do Krakowa, gdzie podejmuje studia, następnie kończy studia zagraniczne by po latach wrócić do kraju jako biskup. Dzięki swojej wiedzy i erudycji staje się znany i wstępuje na dwór królewski, by stać się doradcą króla Władysława Warneńczyka, aż do ostatnich dni władcy.
Strzemieńczyk to jedna z 29 powieści historycznych wchodzących w skład cyklu Dzieje Polski Kraszewskiego.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Strzemieńczyk - Józef Ignacy Kraszewski (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Z pomocą i pod okiem mojem! — zawołał wojewoda — dla czegoż nie! Najlepszym dowodem, iż wychować potraficie, to, żeście sami siebie wychować byli zdolni.
Grześ westchnął.
— Tak, panie wojewodo, ale mnie niańczyła i kształciła największa w świecie mistrzyni, nędza i sieroctwo... Kto wie, czy nie łacniej ubogiemu się wydobyć na wierzch, gdy go smaga los, niżeli pieszczonemu w pieluchach, którego szczęście usypia, lub butnym zawczasu czyni i zuchwałym!!
— Zaprawdę pięknie mówicie — przerwał wojewoda — lecz nie wiecie o tem, iż ja trzymam z wami, a dzieci moje karnie i surowo prowadzę... Nie żądam też ani pozwolę, abyście im folgowali dlatego, że zrodzeni są w dostatku, owszem żądam, aby im nie pobłażano, gdy wykroczą...
Młodości zbytnio hamować nie godzi się, bo onieśmielona traci siłę, ale rozbujać się też nie można dozwolić, aby znała granice...
To mówiąc powstał wojewoda i uderzywszy w dłonie, czekał na pacholę, które się we drzwiach ukazało.
— Amor, Gratus i Rafał niech tu przyjdą — rzekł i powrócił na siedzenie swoje.
Nie upłynęła chwila, gdy drugie drzwi otwarły się zwolna i troje pięknych chłopiąt, jednako w szare kaftany ubranych, z których najstarszy mógł mieć lat dwanaście, wsunęło się skromnie i cicho, skłonili się ojcu pokornie i po starszeństwie przyszli podaną im rękę rodzica całować.
Na dany znak powitali też zdala bakałarza, który się im ciekawie przypatrywał. Miło było spojrzeć na te zdrowe, kraśne, rumiane, pełne życia oblicza, które bez nieśmiałości, ale z poszanowaniem zwracały się ku ojcu, jakby czekały rozkazów jego.
Amor i Gratus, starsi, podobni do siebie, wiekiem się niewiele różniący, już wyrostkami mieli w sobie coś rycerskiego. Rafał delikatniejszy, z wdziękiem niewieścim na ładnej i bladej twarzyczce, więcej od nich okazywał obawy i trzymał się, jakby ukryć pragnął za braćmi. Był też najmłodszym i dzieckiem prawie.
Wojewoda zapytał ich o to czem się zajmowali, co na dziś im wyznaczonem było. Amor odpowiedział na to w kilku słowach jasnych, z których zmiarkować mógł Grześ, że nauka zaledwie się rozpoczynała...
Niedługo ich zatrzymawszy wojewoda, wskazał, że odejść mogą. Chłopcy jakiemś podejrzliwem okiem zmierzywszy siedzącego klechę i pozdrowiwszy go zdala, ucałowali znowu rękę ojca i wyszli.
Dopiero za drzwiami słychać było swobodne i żywe a pospieszne szeptanie uciekających i wyścigających się chłopaków...
— Chciałem abyście ich widzieli — rzekł wojewoda. — Silni są, zdrowi, nierozpieszczeni, alem zbyt zawczasu ich uczyć nie kazał, aby mogli wprzódy urosnąć i skrzepić się... Teraz już im ława i siedzenie nad tablicą nie zaszkodzi.
Zapukano do drzwi. Wojewoda wstał zwracając się do bakałarza.
— Pomyślicie — rzekł — jutro lub pojutrze dacie mi odpowiedź. Nie chcę, abyście bez rozmysłu przyjęli obowiązek, a pragnę aby wam słodkim był i co w mej mocy dla osłodzenia go, uczynię...
Niewola to będzie — dodał z uśmiechem — ale któryż i kiedy człowiek jest wolnym? Ani królowie się tem poszczycić nie mogą, bo i ich obowiązek w żelaznych okowach trzyma.
Skłonił się Grzegorz, obiecując prędką odpowiedź i jak upojony wyszedł z wojewodzińskiego dworu.
Ztąd do Balcerów spiesząc tak w sobie zatopiony szedł, że ludzi nie widział i co około niego się działo nie znał... Lena w oknie siedząc na niego czekała, a był tak pogrążony w myślach, iż dworek pominął i zawołać go musiała, dopiero się opamiętał...
Wyszła na próg do niego.
— Ciężkie jakieś brzemię niesiecie! — rzekła.
— Zaprawdę i takie, któregom się spodziewać nie mógł — odparł Grześ padając na ławę.
Tu począł opowiadanie o swej rozmowie z wojewodą, którego mu Frączkowa dokończyć nie dała, w ręce klaskając i wołając ojca, męża i matkę z uniesieniem, w jakie ją wprawiła wiadomość o łasce pana wojewody.
Grześ stał trochę zdumiony, bo mu się to więcej ciężarem wydawało, niż dobrodziejstwem, ale Lena po swojemu sądziła...
— Cóż tu myśleć? co ważyć! — zawołała. — To pierwszy szczebel, do podniesienia się w górę.
Nie wiecież wy, iż dzieci wojewody codzień na zamek chodzą, dla zabawy królewiczów, że one są towarzyszami ich i że nauczyciel Tarnowskich z niemi razem na pokoje królowej się dostanie!!
Dosyć, abyście przestąpili te progi, a tam, jak wszędzie, poznają się na was... Mieliżbyście dla marnego bakałarstwa odrzucać los, który dla was jest zgotowany??
Kto wie czy nauczyciel wojewodziców nie zostanie bakałarzem królewiczów! A król stary! a królowa rozumna pani, a Władysław starszy panicz ma już zapewnioną koronę. Patrzcież co się to wam otwiera i czy wy się wahać możecie przyjąć szczęście, które pieczonym gołąbkiem w usta wam spada.
Grzegorz stał jeszcze zadumany, gdy napastliwa kobieta, bijąc go po ramieniu, śmiejąc się, winszując, mężowi kubek wina nalewać kazała...
— Wypijmyż przezdrowie, przyszłego nie wiem kanclerza czy...
Balcerowie, Frączek ściskali go już jakby rzecz była rozstrzygniętą, a Lena ani słuchać nie chciała o dalszych rozmysłach...
— Jutro pójdziecie podziękować wojewodzie i wybierzecie się z kollegium... Szczęśliwej drogi, bo nie wątpię, że ona być musi szczęśliwą...
Być może, iż Strzemieńczyk byłby i bez tej namowy niewieściej przyjął wezwanie wojewody, to pewna jednak, iż to, co mu rokowała Lena uczyniło na nim wrażenie i przechyliło szalę...
Wyszedłszy z dworku już mniej niepewien siebie, wprost zaszedł do starego ks. Wacława... Kanonik pomimo nadwerężonego wzroku, szkłami się posługując, jak zawsze czytał coś w księdze, którą złożył na pulpicie, widząc wchodzącego ulubionego ucznia swojego...
— Ojcze — zawołał żywo Grzegorz — słuchajcie z czem przychodzę... Oto co mi mój los znowu zgotował...
Ks. Wacław nie odzywając się, nastawił ucha... Szybko, treściwie począł mu wszystko opowiadać Strzemieńczyk, ale już w ten sposób, jakby się bronił i tłumaczył, że ofiary takiej odrzucić mu się nie godzi.
Kanonik nie przerwał ani słowem, nie okazał zdziwienia, a gdy skończył, nie rychło przemówił.
— Niech będą Bogu dzięki, jeżeli to waszym pragnieniom i nadziejom odpowiada — rzekł chłodno. — Tak, jutrzenka ta błyska różowo! lecz sądzicież, iż życie przy dworze, w zgiełku i ruchu tym, kędy się krzyżują i ścierają żądze, ambicye, namiętności, szczęśliwszem będzie, niż nasze w tych ubogich i cichych celach, w których się nabywa mądrości, pogardy świata, miłości Boga i nauki? Sądzicież, że tam wam łacniej przyjdzie zachować cnotę, umysłu niepodległość i spokój ducha??
Ja nie wiem... Mówią nam o ptakach, co na falach burzliwych ścielą gniazda... ja podziwiam cuda te przyrody, ale nie zazdroszczę im tylko tym, co pod strzechą siedzą...
I miłość nauki... potraficież zachować tam, gdzie od niej życie z pokusy swemi nieustannie was odrywać będzie??
Zamilkł starzec.
— Zaprawdę — dorzucił po chwili — gdyby najwięcej dali wam, nie zapłacą za to, co stracicie!! Wyście im potrzebni, a oni wam??
Po rozmowie z ks. Wacławem tęsknota za życiem, którego się miał wyrzec, chwyciła go za serce, ale daleko silniej ciągnęło je jakieś nieokreślone pragnienie nieznanych, nowych, świetnych przeznaczeń...
W kollegium wiadomość o ustąpieniu Grzegorza z Sanoka uczyniła wrażenie dwoiste, uczniowie opłakiwali mistrza tego, towarzysze, starsi panowie kollegiaci czuli jakby ciężar jakiś spadł im z ramion. Obawiali się tego popędliwego umysłu, pędzącego na nowe drogi, zmuszające trzebić, gdy tak wygodnie jest wybitemi iść kolejami. Winszowali szczęścia, nie powstrzymywali wcale, znajdowali, że Grzegorz zasłużył na to, co go spotkało, a następca na katedrze zawrócił od Virgilego do Alana, i po staremu Donata zalecał, jako najpewniejsze do łaciny wrota...
W kilka miesięcy potem, skromnego bakałarza, który na dnie powszednie w wyszarzanej chadzał sukience, poznać było trudno w młodym nauczycielu wojewodziców.
Powołanie nowe, świat wśród którego się obracał, wymagania dworu, do którego się liczył, zmusiły go nawet powierzchownie się przeistoczyć.
Pan wojewoda też od tego począł, iż dostarczył sukna i jedwabiu, aby bakałarz dzieci, codzień z niemi chodzący na zamek do królowej jejmości i królewiczów, występował jak przystało pańskim progom...
Królowa Sonka, wiadomem to było, sama lubiła strój wytworny, i od tych, co ją otaczali, wymagała ubioru, któryby oczu zaniedbaniem nie raził. Młodzi królewicze, oba zawsze występowali bardzo strojnie i wedle mody wieku...
Młodzi Tarnowscy, choć ojciec ich zbyt do błyskotliwych strojów nie chciał przyzwyczajać, musieli po troszę do wymagań królowej, której oka nic nie uchodziło, się zastosowywać. Gdy szli na zamek, ubierano ich pięknie.
Nauczyciel, który ich nigdy nie odstępował, musiał też kłaść suknie odświętne. Były to zawsze tylko czarne sutanny klechów, ale i tkaniną i krojem dostatku dowodziły.
Nie zbywało też na innych wygodach we dworze pana wojewody, który zarówno zbytku jak skąpstwa nie cierpiał. Trochę rubaszny i szorstki obyczaj studentów ubogich tu na inne obejście się z dziećmi pańskiemi zmienić było potrzeba. Szczęściem dla bakałarza, jego młodzi uczniowie odrazu do niego tak przylgnęli, jak on do nich. Chłopcy byli serdeczni, niepopsuci, a życia równie jak nauki chciwi.
Ale w obu starszych, bądź co bądź przemagała krew rycerska. Posłuszni siadali do tabliczek, pisać się uczyli, łacinę przełykali, ale dopiero gdy powieść jaka uderzyła o strunę wojenną, oczy im połyskiwały i rumieniły się policzki... Najmłodszy był spokojniejszego ducha, Amor i Gratus nie taili się z tem, że byle im pozwolono, chętnieby pióro na szablę zamienili.
Nie zapominano też przy nauce o kształceniu ich do przyszłego powołania. Pod okiem bakałarza przychodził stary żołnierz uczyć ich szablą władać, kawalkator dosiadać koników, łucznik strzelać do celu. Naówczas Grzegórz mógł się przekonać, że z nich pono uczonych nie potrafi uczynić, bo przez posłuszeństwo gotowi byli męczyć się nad pargaminem i papierem, ale życie w nich wstępowało dopiero na podworcu...
Oba pojęcie mieli bystre i pamięć dobrą, a Grzegorz nie był pedantem do form przywiązanym, i uczył więcej żywem słowem, niż suchą literą.
Gdy się nad książką zdrzemali, naówczas z pamięci poczynał opowiadać rycerskie sprawy Aleksandra, albo historyą jednego z bajecznych bohaterów starożytności, i słuchano go pilnie...
Godziny zabaw na zamku dla wszystkich były zarówno pożądane, królewicze i wojewodzice czekali na nie, a niemniej i panowie nauczyciele... Naówczas w wielkiej sali dolnej zamku, rozpoczynały się igrzyska, w których pilny postrzegacz już mógł przyszłe wyrostków, wykłuwające się rozpoznać charaktery...
Gdy poraz pierwszy ze swymi wychowańcami zjawił się na królewskim zamku Grzegorz, chociaż bojaźliwym z natury nie był, uczuł, że mu przyjdzie chwilę ciężką przeżyć, wystawionemu na wejrzenia i pytania ciekawe.
Przy królewiczach, naznaczeni na zjeździe od szlachty, znajdowali się dwaj dozorcy i nauczyciele, szlachcic niemłody już Piotr Ryterski i Wincenty Kot z Dębna duchowny, kustosz gnieźnieński. Z nich pierwszy miał pieczę nad ciałem więcej, dragi nad umysłem wyrostków, nad któremi nieustannie czuwała sama królowa Sonka, matka troskliwa, dla której dzieci były całym światem. Miała ona jednak oprócz nich do czuwania nad wielą sprawami, i musiała zjednywać sobie serca panów Rady, z których wielu Jagiellońskiemu rodowi było nieprzyjaznych. Odzywały się ciągle jeszcze wspomnienia Piastów, ich praw i odwiecznego w tem królestwie panowania.
Władysław starszy królewicz dochodził do lat dziesiątka, młodszy o lat parę Kaźmirz, był jeszcze prawie dziecięciem. Rówieśnicy Tarnowskich, oba nawykli byli z nimi poobiednie spędzać godziny.
Dawniej towarzyszył im tu stary sługa Strzemesz. Gdy raz pierwszy przyszedł z chłopcami Grzegorz z Sanoka, nie obeszło się bez natrętnej ciekawości królewiczów i zapoznania się z ks. Kotem. Poważny kustosz, który już słyszał o młodym bakałarzu, i był ciekawym go poznać, chociaż dał mu uczuć wyższość swoją, przyjął go uprzejmie.
Mąż był światły, w wieku tym, który spokój daje umysłowi. Z pierwszych wyrazów rozmowy poznał w Grzegorzu uczonego i rozumnego młodzieńca i z przyjemnością zawiązał z nim jakąś dysputę, która świetne przymioty bakałarza na jaw wyprowadziła.
Ryterski tymczasem naglądał na bawiących się chłopców, którzy po wielkiej sali wyprawiali hałaśliwe wyścigi. Starszy królewicz bywał zawsze wodzem tych wypraw wojennych, bo się inaczej jak w rycerstwo nie bawiono. Najmłodszy tylko Rafał dosyć bojaźliwie i niechętnie zaciągał się do tych szeregów, w których mały Kaźko stawał obok brata, mimo wzrostu i wieku.
Tego dnia, jak zwykle w ciągu zabawy, uchyliła drzwi naprzód, a potem weszła przypatrzeć się jej królowa Sonka.
Postrzegła ona postać nową i nieznaną sobie, która musiała obudzić ciekawość, gdyż zbliżyła się do ks. kustosza i dowiedziawszy się o bakałarzu, kazała go sobie przedstawić.
Grzegorz był tak szczęśliwy, że powierzchowność jego dobrze o nim uprzedzała, oprócz tego udało mu się na kilka pytań królowej odpowiedzieć zręcznie i tak, że w nim umysł żywy a energiczny poznać mogła.
Po krótkiej rozmowie, oddaliła się królowa, a i Tarnowscy odejść musieli do domu.
Codzień potem prawie Grzegorz już śmielszy szedł z nimi na zamek, królewicze się z nim nietylko oswoili, ale polubili go, gdyż chętnie się mięszał do ich igrzysk i był w nich sędzią i rozjemcą. Ks. Kot, mający często zajęcia, poznawszy bliżej bakałarza, czasem odchodził na chwilę, zostawując mu królewiczów razem z ich towarzyszami.
Parę razy zastała tak królowa ich samych z Grzegorzem, i w dłuższą wciągnęła go rozmowę. Jawnem było, że przybysz ten podobał się jej, i że umiała go ocenić. Badała go nieznacznie o synów, wzywała rady, i nawet stary Ryterski dostrzegł po niejakim czasie, iż bakałarz zyskał łaskę pani, czego mu powinszował.
Królowa miała ten instynkt ludzi wybranych, którym gdy samym sił brak do osiągnięcia wielkiego celu, umieją przybierać sobie pomocników, z wielką trafnością wydobytych z tłumu.
Grzegorz, który w początkach obawiał się zbliżenia do królowej, a z odgłosu powszechnego miał o niej wcale inne wyobrażenie, poznawszy ją lepiej, przekonał się jak mało ocenić ją umiano i spotwarzono niegodnie.
Wzbudzała w nim poszanowanie i współczucie.
Miłość jej dla nauk, których sama nie posiadała, a miała tylko jakby ich przeczucie, chętna pomoc uczonym, opiekowanie się młodzieżą ubogą, wszystko to zjednało jej cześć młodego bakałarza i chęć służenia...
A że uczucia takie zawsze się zdradzają i najczęściej są opłacane, królowa też wyróżniała
Uwagi (0)