Darmowe ebooki » Powieść » Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jaroslav Hašek



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 102
Idź do strony:
do komisariatu. I Szwejk pechowiec znalazł się razu pewnego w takiej gromadzie, bo gdy Draszner wezwał go, aby się wylegitymował, zapytał komisarza: „A czy ma pan na to pozwolenie od dyrekcji policji?” Pamiętał też pewnego poetę, który siadywał w „Kukliku” pod zwierciadłem i w tym rozgardiaszu, przy śpiewie i dźwiękach harmonii, pisywał wiersze i czytywał je prostytutkom.

Natomiast towarzysze Szwejka nie mieli żadnych takich reminiscencji. Było to dla nich czymś zgoła nowym. Zaczynało się im tutaj podobać. Tłuścioch poczuł się tu od razu szczęśliwy i zadowolony, albowiem tacy ludzie prócz optymizmu mają jeszcze duże skłonności do epikureizmu. Chudeusz przez chwilę walczył ze swoimi skłonnościami, ale jak pozbył się swego sceptycyzmu, tak też pozbył się swej roztropności i rozwagi.

— Będę tańcował — rzekł po piątym kuflu piwa widząc, jak pary tańczą deptaka.

Grubasek oddał się zabawie bez reszty. Obok niego siedziała panienka i gadała same sprośności. W oczach zapalały mu się iskierki.

Szwejk pił. Chudeusz potańcował i usiadł ze swoją tancerką przy stole. Potem śpiewali, tańczyli, pili bezustannie i poklepywali swoje towarzyszki. I w tej atmosferze sprzedajnej miłości, nikotyny i alkoholu zdawało się wirować hasło stare jak świat: „Po nas niech będzie potop!”

Po południu przysiadł się do nich jakiś żołnierz i proponował im, że za pięć koron może zrobić flegmonę i zatrucie krwi. Ma przy sobie strzykawkę i może zastrzyknąć naftę w rękę albo w nogę3. Żołnierz zapewniał ich, że w szpitalu będą mogli przesiedzieć najmniej dwa miesiące, a jeśli będą jątrzyć ranę śliną,to sprawa może się wlec i przez pół roku i mogą zostać zwolnieni z wojska raz na zawsze.

Chudziak, który już zupełnie stracił równowagę ducha, kazał sobie zastrzyknąć naftę w nogę. Zabiegu dokonano w wychodku.

Gdy się miało ku wieczorowi, Szwejk zaproponował, aby ruszyli w drogę do kapelana. Grubasek, któremu słowa się już plątały, namawiał Szwejka, żeby poczekał jeszcze chwilę. Chudziak również był zdania, że kapelan może zaczekać.

Ale Szwejkowi już się w „Kukliku” nie podobało i dlatego zagroził swoim towarzyszom, że pójdzie sam.

Ruszyli tedy w drogę, ale musiał im Szwejk obiecać, że jeszcze gdzieś po drodze wstąpią.

Wstąpili do małej kawiarenki za Florencją, gdzie grubasek sprzedał swój srebrny zegarek, aby się mogli jeszcze trochę poweselić.

Stamtąd musiał Szwejk prowadzić obu swoich towarzyszy pod ręce. Kosztowało go to dużo wysiłku. Grubasek o mały figiel nie zgubił papierów przeznaczonych dla kapelana, wobec czego Szwejk zmuszony był nieść je sam.

Co chwila musiał Szwejk zwracać im uwagę, że idzie oficer czy podoficer. Po nadludzkich wysiłkach i trudach udało mu się dowlec ich do domu przy ulicy Królewskiej, gdzie mieszkał kapelan polowy.

Sam powsadzał im bagnety na karabiny i szturchańcami pod żebra przymuszał obu, żeby oni prowadzili jego, a nie on ich.

Na pierwszym piętrze był na drzwiach bilet wizytowy: „Otto Katz, feldkurat”. Drzwi otworzył im jakiś żołnierz. Z pokojów słychać było głosy, brzęk butelek i szklanek.

— Wir... melden... gehorsam... Herr... Feldkurat — mówił z wysiłkiem chudeusz salutując żołnierzowi — ein... Paket... und ein Mann gebracht.

— Właźcie dalej — rzekł żołnierz. — Gdzieście się tak urządzili? Bo pan feldkurat też sobie... — splunął z obrzydzeniem.

Żołnierz oddalił się z papierami. Czekali długo, zanim otworzyły się drzwi i do przedpokoju — nie wszedł — ale wpadł kapelan polowy. Był w kamizelce, w ręku trzymał cygaro.

— Więc jesteś, bratku — rzekł do Szwejka. — Przyprowadzili cię, aha. Macie zapałki?

— Posłusznie melduję, panie kapelanie, że nie mam.

— E, tak, a dlaczego nie macie zapałek? Każdy żołnierz powinien mieć zapałki, żeby mógł zapalić papierosa. Żołnierz, który nie ma zapałek, jest... No, co jest?

— Posłusznie melduję, jest bez zapałek — odpowiedział Szwejk.

— Bardzo dobrze, jest bez zapałek i nie może nikomu podać ognia. Tak, to jest po pierwsze, a po drugie, czy nie śmierdzą wam nogi, Szwejku?

— Posłusznie melduję, że nie śmierdzą.

— Tak, po drugie, a teraz trzecie. Pijecie wódkę?

— Posłusznie melduję, że wódki nie piję, ale arak.

— No, dobrze, popatrzcie na tego żołnierza. Pożyczyłem go sobie na dzisiejszy wieczór od oberlejtnanta Feldhubera, to jego pucybut. Ale on nic nie pije, jest ab-ab-ab-sty-nent i dlatego pójdzie na front. Po-nieważ taki człowiek jest do niczego. To nie pucybut, ale krowa. Ta też pije tylko wodę i ryczy jak wół.

— Ty jesteś abstynent — zwrócił się do żołnierza — i nie wstyd ci, fujaro! Po pysku należałoby cię sprać.

Kapelan zwrócił uwagę na tych, którzy Szwejka przyprowadzili i którzy dla utrzymania równowagi kiwali się na wszystkie strony, daremnie opierając się o karabiny.

— Jesteście pi-pi-pi-jani — rzekł kapelan. — Upiliście się na służbie i za to każę was wsadzić do pa-pa-pa-paki. Odbierzcie im, Szwejku, karabiny i zaprowadźcie ich do kuchni, i pilnujcie ich, dopóki nie przyjdzie patrol. Ja zaraz zatelefonu-nu-nuję do koszar.

Słowa Napoleona, że „na wojnie sytuacja zmienia się co chwila”, sprawdziły się w całej pełni i w tym wypadku.

Rano żołnierze ci prowadzili Szwejka pod bagnetami i bali się, żeby im nie uciekł, potem on sam przyprowadził ich tutaj, a wreszcie musi ich pilnować.

Zrazu nie zdawali sobie sprawy z takiego obrotu rzeczy, ale gdy siedzieli w kuchni i widzieli, że Szwejk stanął przy drzwiach z bagnetem na karabinie, zrozumieli, co się stało.

— Napiłbym się czegoś — westchnął grubasek optymista, a chudeusz popadł znowu w swój dawny sceptycyzm i rzekł, że to wszystko jest nędzna zdrada. Zaczął głośno oskarżać Szwejka, że to on wprowadził ich w taką sytuację, i gorzko mu wyrzucał, że im obiecał, iż jutro rano będzie powieszony, a teraz widać, że sobie z nich zakpił i z tą spowiedzią, i z tym wieszaniem.

Szwejk milczał i chodził przed drzwiami.

— Osły jesteśmy! — krzyczał wysoki chudy.

Wysłuchawszy wszystkich oskarżeń Szwejk ozwał się wreszcie:

— Teraz widzicie przynajmniej, że wojna to nie żaden miód. Ja spełniam swoją powinność. Dostałem się w to wszystko tak samo jak i wy, ale jak się to mówi, fortuna się do mnie uśmiechnęła.

— Napiłbym się czegoś — powtarzał zrozpaczony optymista.

Wysoki chudy wstał i krokiem chwiejnym podszedł ku drzwiom.

— Puść nas do domu — rzekł do Szwejka — i nie bałwań się, kolego.

— Odejdź ode mnie — odpowiedział Szwejk. — Muszę was pilnować. Nie znamy się.

We drzwiach ukazał się kapelan polowy.

— W żaden sposób nie mogę się dodzwonić do tych koszar, więc idźcie do domu i pa-pa-pamiętajcie, że na służbie chlać nie wo-wo-lno. Marsz!

Na dobro kapelana należy zapisać, że do koszar nie telefonował, bo nie miał w domu telefonu, ale przemawiał do podstawki lampki elektrycznej.

2

Już trzeci dzień był Szwejk, sługą kapelana polowego Ottona Katza i przez cały ten czas widział go tylko raz. Na trzeci dzień przyszedł służący porucznika Helmicha i kazał Szwejkowi przyjść po kapelana.

Po drodze powiedział Szwejkowi, że kapelan pokłócił się z porucznikiem, potłukł pianino, jest pijany jak bela i nie chce iść do domu.

Ponieważ porucznik Helmich jest także pijany, więc wyrzucił kapelana do sieni, a ten siedzi pod drzwiami i podrzemuje.

Po przybyciu na miejsce Szwejk potrząsnął feldkuratem, a gdy ten otworzył oczy i coś mruknął, Szwejk zasalutował i rzekł:

— Posłusznie melduję, panie feldkurat, że przyszedłem.

— A czego wy tu chcecie?

— Posłusznie melduję, że mi po pana feldkurata kazali przyjść.

— Kazali wam po mnie przyjść, a gdzie pójdziemy?

— Do mieszkania pana feldkurata.

— A dlaczego mam iść do swego mieszkania? Czy nie jestem w swoim mieszkaniu?

— Posłusznie melduję, panie feldkurat, że tu jest sień w obcym domu.

— A... jak... ja... się tu dostałem?

— Posłusznie melduję, że pan feldkurat był tu w gościnie.

— W go-go-gościnie nie-nie-nie byłem. My-my-licie się...

Szwejk podniósł kapelana i oparł o ścianę. Kapelan kiwał się na wszystkie strony, pokładał się na Szwejka i mówił:

— Ja się przewrócę. Przewrócę się — powtórzył jeszcze raz, uśmiechając się głupawo. Nareszcie udało się Szwejkowi przycisnąć go do muru, ale kapelan i w tej nowej pozycji zaczął drzemać. Szwejk zbudził go.

— Czego chcecie? — rzekł kapelan, daremnie usiłując osunąć się po ścianie na podłogę. — Co wy za jeden?

— Melduję posłusznie — odpowiedział Szwejk podtrzymując kapelana i przyciskając go do ściany — że jestem pucybutem pana feldkurata.

— Ja żadnego pucybuta nie mam — rzekł z wysiłkiem kapelan robiąc nową próbę przewrócenia się na Szwejka. — Ja nie jestem żaden feldkurat. Ja jestem prosię — dodał ze szczerością pijaka. — Puść mnie pan, ja pana nie znam.

Krótka walka skończyła się całkowitym zwycięstwem Szwejka, który przewagę swoją wykorzystał w ten sposób, że ściągnął kapelana na dół po schodach i stanął z nim w bramie, gdzie kapelan opierał się wszystkimi siłami, aby Szwejk nie mógł wyciągnąć go na ulicę.

— Ja pana nie znam, mój panie — powtarzał bezustannie, opierając się Szwejkowi. — Znasz pan Ottona Katza? To właśnie ja. Ja byłem u arcybiskupa, rozumiesz pan? — wykrzykiwał trzymając się kurczowo bramy. — Watykan się mną interesuje!

Szwejk przestał „posłusznie meldować” i zaczął rozmawiać z kapelanem tonem zgoła już poufałym.

— Puść bramę — perswadował — bo dam po łapach. Idziemy do domu, i basta. Bez gadania!

Feldkurat puścił bramę i zwalił się na Szwejka.

— No, to wstąpmy gdzieś, ale do „Szuhów” nie pójdę, bo mam tam długi.

Szwejk wypchnął go z bramy i chodnikiem wlókł ku domowi.

— Co to za jeden ten pan? — zapytał jakiś przechodzień.

— To mój brat — odpowiedział Szwejk. — Dostał urlop, przyjechał do mnie w odwiedziny i z uciechy upił się, ponieważ myślał, że ja już nie żyję.

Feldkurat nucił sobie jakieś melodie operetkowe, które trudno było rozpoznać. Gdy zasłyszał ostatnie słowa, zwrócił się do przechodniów:

— Kto z was nie żyje, niech się zamelduje w komendzie korpusu w ciągu trzech dni, aby jego zwłoki mogły dostać pokropek.

Zamilkł i omal nie upadł nosem na chodnik, podczas gdy Szwejk wlókł go do domu trzymając pod pachę.

Z głową wyciągniętą naprzód, wlokąc nogi za sobą, jak kot z przetrąconym grzbietem, feldkurat mruczał pod nosem: — Dominus vobiscum et cum spiritu tuo. Dominus vobiscum.

Koło postoju dorożek Szwejk posadził kapelana pod murem i poszedł układać się z dorożkarzem o kurs do domu.

Jeden z dorożkarzy oświadczył, że tego pana bardzo dobrze zna, że już go raz wiózł i więcej go nie powiezie.

— Porzygał mi wszystko w dorożce — wyraził się jak najpotoczniej — i nie zapłacił za kurs. Przeszło dwie godziny go woziłem, zanim przypomniał sobie wreszcie, gdzie mieszka. I dopiero po tygodniu, gdy zachodziłem do niego ze trzy razy, dał mi za to wszystko pięć koron.

Po długich targach zdecydował się jeden z dorożkarzy zawieźć kapelana do domu.

Szwejk powrócił do swego pana, który spał. Czarny melonik (ubierał się zazwyczaj po cywilnemu) zdjął mu tymczasem ktoś z głowy i zabrał sobie.

Szwejk zbudził go i przy pomocy dorożkarza usadowił w dorożce. Tymczasem kapelan popadł w zupełną prostrację i wziął Szwejka za pułkownika Justa z 75 pułku piechoty i raz za razem powtarzał:

— Wybacz, kolego, że cię tykam. Jestem prosię.

W pewnej chwili zdawało się, że skutkiem trzęsienia się dorożki odzyskuje przytomność. Usiadł prosto i zaczął śpiewać strofkę z nieznanej Szwejkowi piosenki. Być może, iż była to jego improwizacja:

Wspominam te złote czasy, 
Gdy mnie darzył pieszczotami, 
Mieszkaliśmy na Merklinie, 
Ach, pod Domażlicami. 
 

Po chwili popadł znowu w stan zamroczenia, a zwracając się do Szwejka i przymrużając jedno oko pytał uprzejmie:

— Jak się szanowna pani dziś miewa? Czy wyjeżdża pani dokąd na letnisko? — A ponieważ w oczach mu się dwoiło, dodał: — Szanowna pani ma już dorosłego syna? — Palcem wskazywał na Szwejka.

— Siedzieć! — krzyknął Szwejk, gdy kapelan usiłował stanąć na siedzeniu. — Nauczę ja cię moresu!

Kapelan uspokoił się i malutkimi świńskimi oczkami patrzył dokoła nie rozumiejąc, co się z nim dzieje.

Do reszty pomieszało mu się w głowie i zwracając się do Szwejka rzekł:

— Otwórzcie mi, kobietko, klozet pierwszej klasy. — Próbował spuścić spodnie.

— Zapniesz mi się zaraz, ty prosię! — krzyknął Szwejk. — Już cię znają wszyscy dorożkarze. Już się raz porzygałeś w dorożce, a teraz jeszcze takie rzeczy! Nie myśl, bratku, że znowu ci będą kredytowali jak kiedyś.

Kapelan melancholijnie wsparł głowę na dłoni i zaczął śpiewać:

Mnie już nikt nie kocha... 
 

Przerwał wszakże tę piosenkę i rzekł:

— Entschuldigen Sie, lieber Kamerad, Sie sind ein Trottel, ich kann singen, was ich will.

Próbował gwizdać jakąś melodię, ale zamiast gwizdania zabrzmiało tak potężne „prr” że aż konie stanęły.

Gdy na wezwanie Szwejka dorożkarz ruszył dalej, kapelan zaczął zapalać cygarniczkę.

— Nie chce się palić — rzekł zrozpaczony, gdy popsuł całe pudełko zapałek. — Wy mi gasicie zapałki.

Zgubił wątek myśli i zaczął się śmiać:

— To ci, bracie, szpas! Jesteśmy tylko my dwaj w tramwaju, prawda, panie kolego? — Zaczął szukać po kieszeniach. — Zgubiłem bilet! — krzyczał. — Proszę stanąć, bo muszę szukać biletu.

Zrezygnowany machnął ręką:

— Niech jadą...

Potem mruczał pod nosem:

— W najliczniejszych przypadkach... Tak jest, w porządku. We wszystkich przypadkach... Pan się myli... Drugie piętro?... To wykręty... Nie o mnie chodzi, ale o szanowną panią... Płacić... Mam czarną kawę...

W półśnie zaczął się sprzeczać z jakimś domniemanym

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 102
Idź do strony:

Darmowe książki «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz