Na marne - Henryk Sienkiewicz (czy można czytać książki w internecie za darmo TXT) 📖
Józef Szwarc po śmierci ojca przyjeżdża do Kijowa na studia. Już pierwszego dnia udaje mu się poznać studenckie realia — spotyka dawnego kolegę, Gustawa, z którym zamieszkuje i który zaprzyjaźnia go z innymi żakami.
Po pewnym czasie Józef wybiera ostatecznie swoją drogę kształcenia — medycynę. Gustaw niebawem przedstawi go również swojej przyjaciółce, Helenie. To młoda kobieta, bardzo doświadczona przez los — nie tak dawno doświadczyła śmierci męża i małego dziecka. Gustaw jest w niej nieszczęśliwie zakochany, ale śmierć rodziny nie pozwala wdowie zwrócić na niego uwagę. Jej zainteresowanie budzi jednak Józef, w którym dostrzega pewne podobieństwo do zmarłego męża. To jednak dopiero pierwsza z kobiet uwikłanych w historię…
Na marne to pierwsza wydana powieśc autorstwa Henryka Sienkiewicza. Pisarz pracował nad nią od 1868 roku, publikacji doczekała się w 1872. Początkowo ukazywała się w „Wieńcu”. W swoim dziele Sienkiewicz ukazuje relacje młodych ludzi w nowym otoczeniu i ich próby sprostania nowym wyzwaniom, stawianym im przez życie.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Na marne - Henryk Sienkiewicz (czy można czytać książki w internecie za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
Szwarc nagle wyrósł w mniemaniu Malinki do wysokości ideału.
Wieczorem, jak zwykle, zjawił się Augustynowicz. W salonie tym razem była pani Wizbergowa i hrabianka.
— Panie Adamie! — zawołała Malinka — wiem już, dlaczego pan Józef nie był u nas tak dawno.
Oczy Luli błysnęły; w tej chwili zapanowała nad sobą, ręce jej jednak drżały nieznacznie.
— Ależ on biedak musiał być bardzo chory? taki blady, jak z grobu! Dlaczego pan nie powiedziałeś nam o tem? — mówiła szybko pani Wizbergowa.
— O, pan Adam bał się, żebyśmy nie wygadały się przed Lulą. Ładnie to? — pytała Malinka.
— Co tobie, Lulu, tyś chora?
— Nic, nic! wrócę za chwilkę.
Twarz jej była bledziuchna, w głosie brakło tchu. Wyszła, prawie uciekła do swego pokoiku.
Pani Wizbergowa chciała biec za nią, Malinka łagodnie lecz stanowczo zatrzymała ją.
— Nie trzeba tam chodzić, mameczko.
Potem zwróciła się do Augustynowicza, a głos jej dźwięczał poważnie smutno.
— Panie Adamie?
Augustynowicz zaciął wargi.
— Panie Adamie! cóż? Lula to kokietka, bez serca... nieprawdaż?
— Możem się omylił — bąkał Augustynowicz... ale... ale...
Nie śmiał wykrztusić z siebie w tej chwili, że Szwarc się żeni z Heleną, że Szwarc nie przyjdzie więcej.
Wróciwszy do domu, bał się także powiedzieć Szwarcowi o tem, co zaszło.
Lula zamknęła się w swoim pokoju. Głowa jej płonęła, a myśli niby wianek z iskier i lodu obsiadły jej skronie; w ciszy słychać było wyraźnie jej przyśpieszony oddech i bicie serca. Szwarc, Pełski, Malinka, Augustynowicz, kręcili się przed nią w niepojętym zamęcie, a z tych rozkruchów myśli, jak z grobu, podnosiła się wyżej i wyżej, blada, z przymkniętemi oczyma, prawie martwa głową Szwarca. „On chory, chory!” — powtarzała półgłosem. „I umrze, i nie przyjdzie już tutaj!” Biedna Lula jeszcze inaczej niż Malinka tłumaczyła sobie powody nieobecności Szwarca. Sądziła, że poświęcił się dla niej, że, nie chcąc stawać między nią a Pełskim, zrzekł się jej, i dlatego tak cierpi i choruje. A jednak kto mu powiedział, że z Pełskim będę szczęśliwszą?” — szeptała zcicha. „Nie ufał mi... Boże mój! Boże! a czy mógł ufać?” Pamięć stawiła przed nią, jak wyrzut, owe chwile błyszczących spojrzeń, wabnych i aksamitnych słówek dla Pełskiego; wspomniała i ów rumieniec wstydu, jakim spłonęła, gdy Pełski dowiedział się, że Szwarc jest synem kowala. I teraz twarz płonącą ukryła w dłonie, ale był już inny wstyd. Zdawało jej się w tej chwili, że choćby sam Szwarc był kowalem, jeszczeby z rozkoszą całowała jego okopcone czoło, jeszczeby pełna szczęścia złożyła główkę na jego dzielnej, choćby kowalskim fartuchem pokrytej, piersi.
— Jak mi w oczach ciemno!... Jam nie wiedziała, że go tak kocham — mówiła cała drżąca i rozpłoniona.
Pierś jej wznosiła się szybko. Znów jakaś rzewniejsza myśl ubrała jej czoło w blaski anielskie, rzuciła się na kolana przed obrazem Bogarodzicy.
— Matko Boża! — zawołała głośno. — Jeżeli kto ma cierpieć, lub umrzeć, niech ja cierpię, a jego chroń i kochaj Mateczko moja Najświętsza!
Wstała spokojna i tak jasna światłem miłości, że, rzekłbyś, w ciemnym pokoiku świeciła jak srebrna lampka przed obrazem Bogarodzicy.
Przez parę następnych dni Augustynowicz nie pokazywał się wcale; przyszedł za to Pełski i, wedle przewidywań Malinki, oświadczył się o rękę Luli. Ujrzawszy twarz kuzynki spokojną i pełną uśmiechu, z dobrą nadzieją wynurzył jej swe życzenia i nadzieje, tem też boleśniej się zdziwił, gdy Lula dała mu stanowczo odmowną odpowiedź.
— Kocham innego! — oto była treść tej odpowiedzi.
Pełski chciał się dowiedzieć, kto był „ten inny”; Lula powiedziała mu bez wahania, poczem — jak zwykle się czyni w takich razach — ofiarowała mu swą przyjaźń.
Ale Pełski nie przyjął ofiarowanej mu na pożegnanie ręki.
— Za wieleś mi zabrała, za mało dajesz, kuzynko — szepnął zgnębionym głosem. — Za szczęście całego życia... przyjaźń!
Jednak Lula nie czuła wyrzutów po jego wyjściu; myślała wówczas o czem innem. Bywa to złą stroną miłości, że nigdy nie myśli o czem innem, tylko o sobie. Wyłącza szczegóły, a za to włącza ogół. Czujesz, że gdyby świat był człowiekiem, przycisnąłbyś go do piersi i ucałował w głowę, jak ojciec.
Coś podobnego czuła Lula, gdy szła do pokoju Malinki po wizycie Pełskiego. Potrzebowała wyznać komuś wszystko, co jej leżało na sercu.
Malinka siedziała przy oknie, a na pociemniałych mrokiem szybach widać było jej łagodną, zamyśloną twarzyczkę. Nagle ręce Luli oplotły się koło jej szyi.
— To ty, Lulu? — spytała cicho.
— Ja, Malinko! — szepnęła Lula.
Siadła na małym stołeczku, u nóg Malinki, głowę położyła na jej kolanach.
— Moja dobra Malinko, ty się już nie gniewasz na mnie, ani pogardzasz mną?
Malinka pieściła ją, jak dziecię.
— Bo widzisz, byłam bardzo grzeszna, ale dziś odszukałam się we własnem sercu. Jak mi tu dobrze przy tobie! Pamiętasz, jak to dawniej długo, długo tak rozmawiałyśmy nieraz! Niech i dziś tak będzie!... dobrze?
Malinka uśmiechnęła się nawpół smutno, nawpół figlarnie i odparła:
— Dziś tak będzie, ale później się zmieni. Przyjdzie tu pewien jegomość i zabierze Lulę, a ja zostanę sama.
— A czy przyjdzie? — spytała cichutko Lula.
— Przyjdzie. Biedak on chorował... pewno z tęsknoty. Nie rozumiałam, co znaczyło, że pan Adam nie chciał powiedzieć, dlaczego go niema — teraz rozumiem: Szwarc mu zabronił — nie chciał ciebie przestraszać.
— Ja myślę, że nie chciał przeszkadzać Pełskiemu... Taki niedobry!
— A cóż Pełski?
— Właśnie miałam ci powiedzieć: oświadczył mi się dzisiaj.
— I cóż?
— Odmówiłam, Malinko.
Chwilę trwało milczenie.
— Nie chciał nawet przyjąć ręki, którą mu podałam na pożegnanie, ale czyż mogłam inaczej uczynić, Malinko? Wiem, że postępowałam z nim bardzo niedobrze, o, bardzo niedobrze! ale czy mogłam zrobić inaczej? Ja go nie kocham.
— Lepiej późno, niż nigdy. Słuchałaś głosu serca. Ty tylko ze Szwarcem możesz być szczęśliwa.
— O tak, tak!
— Za jaki miesiąc — prawiła Malinka — ubierzemy Lulę w białą sukienkę, opłaczemy Lulę panienkę, a będziemy się cieszyli z Lulą mężatką. O, wy będziecie szczęśliwi! Musi on być dobry, kiedy go tak wszyscy szanują.
— Wszyscy go tak szanują? — powtórzyła Lula, której jednocześnie chciało się śmiać i płakać.
— A tak. Moja mama to się nawet go boi... i ja troszeczkę; ale go poważam za jego charakter.
Lula podłożyła obie ręce pod głowę i ciągle wsparta na kolanach Malinki, patrzała jasnemi od łez oczyma w jej twarz.
A tymczasem ściemniło się do reszty, księżyc zeszedł, psy się uśpiły, — słychać było tylko szepty dwuch rozmarzonych pogadanką panienek.
Nagle przerwał ją dzwonek w przedpokoju.
— Może to on! — zawołała Lula.
Ale to nie był „on”, bo w przedpokoju dał się słyszeć głos Augustynowicza.
— Panie są w domu?
— Idź, Lulu, do tamtego pokoju i schowaj się — mówiła szybko Malinka, — ja mu opowiem, jak dałaś odkosza Pełskiemu, i poproszę, żeby to powtórzył Szwarcowi. Zobaczymy, czy nie przyjdzie! Możesz słuchać.
Drzwi się otworzyły, wszedł Augustynowicz.
Mówiliśmy, że Augustynowicz bał się wyznać Szwarcowi, co zaszło u pani Wizbergowej. Lula zawiodła jego oczekiwania: mimo arystokracyi, mimo Pełskiego, kochała jednak młodego doktora, skoro wieść o jego chorobie mogła nią do tego stopnia wstrząsnąć.
Augustynowicz stracił humor i zwykłą sobie swobodę myśli. Mimowoli czuł teraz dla Luli szacunek, a szacunek dla kobiety, e! to było czemś dlań tak obcem, taką dysharmonią w jego moralnym organizmie, że sam z sobą nie mógł trafić do ładu. Miał minę człowieka złapanego na kłamstwie, a kłamstwem tu były jego pojęcia o kobietach. Sposępniał wielce. Raz nawet — rzecz dziwna, a obca dlań lub zapomniana — wyrwały mu się z ust słowa pełne bolesnej goryczy: „Ot, gdyby taka jedna w życiu — mówił — a człowiek nie byłby tem, czem jest.” Szwarca unikał, bał się go, wahał się, to chciał mu wyznać wszystko, to znów odkładał do jutra. Sam wreszcie Szwarc zwrócił uwagę na dziwaczność jego postępowania.
— Co tobie jest, Adamie? — spytał.
— A o Lulę to on się już nie może spytać! — zawołał z komiczną rozpaczą Augustynowicz.
Szwarc zerwał się na równe nogi.
— O Lulę? Co to znaczy? Mów!
— Nic nie znaczy, coby miało znaczyć? Czy to wszystko ma zaraz coś znaczyć?
— Augustynowicz, ty coś ukrywasz?
— A on to tylko o Luli myśli! — wołał z coraz większą rozpaczą zapytany.
Szwarc z niesłychanem wysileniem zapanował nad sobą, ale był to ów groźny spokój przed burzą. Zapadłe policzki zbladły mu jeszcze więcej, oczy pałały.
— O, powiem wszystko — wołał, uprzedzając wybuch, Augustynowicz — powiem, powiem! E, kto mi zabroni ci powiedzieć, żeś wygrał sprawę! Niech mnie szatan, jeżeliś nie wygrał! Ona cię kocha.
Szwarc przeciągnął drżącą ręką po spotniałej twarzy.
— Pełski? — spytał krótko.
— Jeszcze się nie oświadczył.
— Ona wie o mnie wszystko?
— Szwarc!
— Mów!
— Ona nic nie wie, ja jej nic nie mówiłem!
Głos Szwarca był głuchy i ochrypły, gdy spytał:
— Dlaczegoś mi taką krzywdę wyrządził?
— Szwarc! ja myślałem, że ty się wrócisz do niej.
Szwarc załamał ręce, aż palce trzeszczały w stawach; ostatnie słowa Augustynowicza padły nań jak żarzewie. Wrócić się do niej, to opuścić Helenę; a czyż to samo sumienie nie broniło sprawy Heleny? Wrócić się do Luli, to kupić szczęście całego życia; ale wrócić się do niej, to zbezcześcić Helenę, to zabić ją, stać się nikczemnym, to kupić wzgardę u siebie dla siebie. Niestety, w duszy Szwarca odbywał się ten dyabelski taniec człowieka samego z sobą. Tańcował Szwarc ze Szwarcem przy kapeli namiętności. Różne myśli, zamiary, sposoby wichrzyły mu w piersiach, bój toczył się na całej linii.
Augustynowicz patrzał na towarzysza z twarzą rozpaczliwie głupowatą i miałby, jak to mówią, ochotę porwać się za kołnierz i wyprowadzić za drzwi.
Nagle Szwarc wstał.
Jakieś postanowienie rysowało się na twarzy. Sprawa była rozegrana.
— Augustynowicz!
— Ehe?
— Pójdziesz natychmiast do Wizbergowej i powiesz Luli, że się żenię, że za miesiąc mój ślub i że nigdy do niej nie wrócę. Nigdy, rozumiesz?
Augustynowicz zabrał się i poszedł.
Przyjęła go, jak wiemy, Malinka. Lula miała słuchać ich rozmowy za drzwiami.
Malinka, rozmarzona poprzednią pogadanką z Lulą, wesoła i uśmiechnięta, szczerze ścisnęła rękę Augustynowicza.
Augustynowicz jednak nie odpowiedział jej szczerze.
— Dobrze, żeś pan przyszedł — mówiła — mam panu dużo, dużo powiedzieć.
— A i ja mam dużo powiedzieć — odparł Augustynowicz. — Przychodzę jako poseł.
— Od Szwarca?
— Od Szwarca.
— Zdrowszy?
— Chory. Pełski tu był?
— Był. Właśnie o nim chciałam mówić.
— Słucham, panno Malinko.
— Oświadczył się o Lulę.
— I cóż?
— Odmówiła. Panie Adamie, ona tylko Szwarca kocha, ona do niego tylko chce należeć. Moja droga, poczciwa Lula!
Chwilę trwało milczenie.
Augustynowicza głos drżał, gdy zwolna wymawiał następne słowa:
— Ona do niego nie będzie należała.
— Panie Adamie!
— Szwarc już po słowie, żeni się.
Wiadomość ta, niby piorun, uderzyła w obie panienki. Przez chwilę było głuche milczenie.
Nagle otworzyły się drzwi od przyległego pokoju, Lula weszła do salonu.
Na twarzy jej grał rumieniec obrażonej godności niewieściej, w oczach świeciła duma.
Zdawało jej się, że podeptano wszystko, co miała świętego w piersiach.
— Malinko! — zawołała — nie pytaj więcej, zaklinam cię, dość, dość! Ten pan już spełnił poselstwo, dlaczegóż się poniżać odpowiedzią?
I wziąwszy Malinkę za rękę, prawie przemocą wyprowadziła ją z pokoju.
Augustynowicz popatrzał chwilę za niemi, wreszcie kiwnął parę razy głową i rzekł:
— Na Proroka! rozumiem ją. Ona ma racyę, ale i Szwarc także. Hej, trzeba łatać, póki się wszystko nie pozrywa.
Za chwilę biegł do Pełskiego. Opowiedział mu rzecz całą.
— Jakiś fatalizm — kończył Augustynowicz — ciążył na nich. Szwarc nie mógł inaczej postąpić. Prawda, hrabio?
— Postąpił, jak mu się podobało, ale co pana skłoniło do zawiadamiania mnie o tem?
— Bagatelka! Jeszcze jedno pytanie: czy Lula, odrzucając pańską rękę, nie postąpiła szlachetnie?
— Odpowiedź sobie zostawiam.
— Zostaw ją, kochany panie! Mnie wszystko jedno, mnie Lula nie obchodzi; wiem tylko, że, gdy Szwarc się usunie, przyszłość jej nie będzie do zazdrości; a pan jesteś jej kuzynem... Szkoda...
Pełski zamyślił się.
Uwagi (0)