Dewajtis - Maria Rodziewiczówna (czytanie dla przedszkolaków TXT) 📖
„Czyż oprócz kochania kraju, głaz ten nic nie ma w duszy?” — ta myśl bohaterki wyraża główne pytanie najbardziej znanej powieści Marii Rodziewiczówny.
Oto przed nami mityczna, sielska Żmudź, oto wzruszająca, żywa galeria typów szlacheckich — od zaścianka po obszarników, a pomiędzy nimi, pomiędzy biedą a wielkimi pieniędzmi — najdzielniejszy syn tej ziemi, wiecznie milczący a pełen głębokich uczuć, czerpiący swą siłę z przyjaźni z tysiącletnim dębem. Marek Czertwan dzień po dniu poświęca osobiste szczęście, najlepsze lata życia — aby ochronić od roztrwonienia majątek zaginionego przed laty powstańca-magnata.
Aż pewnego dnia na kowieńskim dworcu pojawia się sympatyczny właściciel plantacji bawełny i jego towarzyszka, piękna, mądra i dumna córka nieszczęśliwego emigranta.
Choć nie sposób nie zauważyć subtelnych rysów antysemityzmu, rasizmu i przekonania o naturalnej wyższości potomka rodziny szlacheckiej nad chłopami, choć powieść dydaktycznie podsuwa czytelnikom koncepcję emancypacji kobiet i pozytywistyczne ideały pracy jako nowoczesnej metody walki o ojczyznę — jednocześnie dostarcza szczerych i silnych wzruszeń. A ich proporcja w stosunku do opisów przyrody jest tu znacznie korzystniejsza niż w innych utworach epoki!
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dewajtis - Maria Rodziewiczówna (czytanie dla przedszkolaków TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
Wiosło gięło się w jego muskularnych dłoniach, postać pochylała się i naginała rytmicznie, bez żadnego widocznie wysiłku.
Patrzał uparcie na dęby swoje i słuchał obojętnie płaczliwej opowieści Grala:
— Już tydzień, jak nas Wojnat wygnał z chaty. Garnki, co były nasze, potłukł, krosna porąbał, odzież i kuferek za próg wyrzucił i ją precz wygnał na deszcz. Dola moja taka! Drugiego dnia ledwie wróciłem z jeziora, do swej chaty przyprowadziłem biedną. Teraz płacze bez ustanku i gadać nie chce. Co ja winien, nieszczęsny? Innemu wszystko się śmieje, mnie wszystko płacze. Było się lepiej nie rodzić. Cały zaścianek na język mnie wziął i na śmiech, a ją palcami pokazują. Co ona winna, biedna, słaba kobieta? Moja dola uczepiła się jak czyrówka (kanianka) lnu i splątała całe życie.
W tej chwili od Poświcia zabrzmiała po fali melodya nieznanej piosenki, śpiewał ją jeden głos, potem dwa i znowu jeden kobiecy. Marek się obejrzał. Irenka Orwidówna stała na brzegu, oparta o dziwacznie pokręcone członki starej wierzby. Gibkie gałęzie objęły, jak w zielone ramki, jej głowę, tło ozłociło słońce.
Młody człowiek minutę stał zapatrzony, bezczynnie trzymając wiosło, potem jakby gniew i wściekłość przeszła mu przez oczy, wiosło zagłębił w fale, brwi zmarszczył i nie spojrzał więcej. Łódka wpłynęła w cień dębów i z tamtego brzegu nic już widać nie było. Łuna na rzece zaczęła opadać i gasnąć, potem pieśń ucichła.
Na obu wybrzeżach zapanowała pustka i spokój niczem niezmącony, tylko Dewajtis stary słuchał wieści, co mu niosła Dubissa, i majestatycznie szemrał.
Pod jego cieniem długo dumał człowiek samotny; gdy odszedł, gwiazd było pełne niebo, a w zaścianku piały pierwsze kury. Dąb go żegnał przeciągłym szelestem, a dęby wnuki za patryarchą powtarzały pożegnanie głuchym chórem.
— Panno Aneto?
— A co, dobrodzieju?
— Czy prędko będzie koniec z tymi podłymi robakami?
— Dobrodzieju, nie godzi się poczciwej pszczółki tak postponować? Pracy jest wzorem, jak nasz Marek, śpiewem Boga chwali przy każdej robocie, pałace stawia, jakichby architekt nie potrafił, biały wosk daje do ołtarza i miód na wiele chorób pomocny...
— Niech je tam wszystkie dzięcioły wydziobią, te kąśliwe licho!
— Źli ludzie obgadują biedaczkę! Nie kąsa ona! Matki broni i ula do śmierci! Kto ją lubi i szanuje, tego nie tyka. Ot, trzy roje osadziłam i nie mam żadnej krzywdy!
— Panna Aneta czemś się sekretnem smaruje, to i spokojna! A tymczasem ani my, ani dobytek miejsca znaleźć przed niemi nie możem. Pocięły Marka onegdaj, a wczoraj mi źrebaka okaleczyły. Fe! Grenis spuchł, jak kaczka, mnie oczy wygryzły. Skaranie Boskie!
— Ja jegomości dam biedrzeńca do oka. Wnet przejdzie!...
— Niech panna Aneta lepiej swoim pszczołom da biedrzeńca na umitygowanie. Szelmostwo to lata sobie bez ceremonii wszędzie... Ja im zrobię kiedy sztukę!
— Mój dobrodzieju, nie róbcie, proszę! Melissy im nasiałam, wnet się obeznają i jak dzieci będą ciche! Trzy pnie, co to znaczy? Ledwie początek... Dziś czwarty znalazłam w dąbrowie, w dziupli; to będzie ostatni!
— Co? jeszcze jeden? i to leśne, najzjadliwsze! i Grenisa mi weźmie panna Aneta, i wóz, i konia, i drabinę! A! to winszuję!
— Ostatni raz, dobrodzieju, ręczę! Samabym poszła, ale wysoko, a starość. Żeby Marek był, toby pomógł.
— Pewnie, nawet jemu czas roje wykurzać! Grenis! zaprzęgaj siwą! No, ale jak mnie panna Aneta zwiedzie, że to nie ostatni, to daję żołnierskie słowo, że pozatykam w ulach okienka, niech zdychają.
— Dobrodzieju, pszczółka umiera, nie zdycha. Nie zwiodę, bo i miejsca więcej niema i czas przechodzi. Jesienią wosk i miodek za to mieć będziemy...
— Ho, ho! Trafiła panna Aneta na moją słabą stronę. Ma się rozumieć! Będzie z tego dochodu tyle, ile kot napłacze. Już ja to wiem. Niech tylko panna Aneta prędko wraca, bo na podwieczorek przyjdzie czarna Julka i Hanka.
— Za godzinkę wrócę. Dziękuję dobrodziejowi za konika!
Grenis zajechał przed dom. Starowina włożyła na wóz sitko, woreczek, kropidło i t. p. przyrządy pszczelnicze, potem sama się wgramoliła, i pojechali, pożegnani skomleniem psa i klekotaniem żurawia.
Rymko Ragis pozostał na ławce przed domem, z fajeczką w zębach, filuternemi oczyma, wodząc dokoła.
Było to świąteczne południe i sobota. Ludzie się rozproszyli po rzece i polach: młodzi dla rozrywki, starzy dla gawędy. Z sąsiedniej zagrody słychać tylko było ciężki kaszel starego Wojnata i gderliwy jego głos, mustrujący parobka i służącą.
W Markowem obejściu nikt się nie kłócił, chyba bocianięta młode na szczycie stodoły, wyglądające żeru. Pogoda, słońce i dobrobyt usposabiały pokojowo mieszkańców. Lis drzemał na przyzbie, siwy żóraw, melancholijnie łowił muchy na ścianie, czerwona wiewiórka ze swawoli goniła wróble po wiśniach, lub ścigała swój własny ogon kręcąc się, jak szalona; pod płotem mignęły czasem uszy królika, zajętego gryzieniem łozowych prętów. Gołębie, jak biała chmurka, spadły do koryta z wodą, a potem obsiadły dach, gruchając unisono, psy wygrzewały na słońcu to lewy bok, to prawy, przeciągając się ruchem sybaryty.
Wszystko było zgodne, spokojne i z losu zadowolone; nawet kos w klatce za oknem gwizdał wesoło, a szpak, skacząc po szczebelkach, krzyczał coraz donośniej:
— Na zdrowie! Dzień dobry! Winszuję!
Ragis kręcił wąsa, mrużył oczki, gładził szczotkowatą czuprynę, potem nałożył nową fajkę i jął śpiewać pod nosem.
Jakby dla kontrastu, w ulicy rozległo się gwizdanie zrazu, potem kuplety z operetki po niemiecku:
Podkowa zadzwoniła o kamień, i za bramą ukazał się Witold konno, ubrany, jakby jechał na łowy do Windsoru.
— Hej! jest tam kto? — krzyknął, w bok się biorąc.
Ragis jeszcze szczelniej zmrużył oczki i udawał śpiącego, psiarnia nawet nie raczyła się odezwać, tylko wiewiórka i króliki pierzchnęły w głąb ogródka, przerażone niebywałym krzykiem.
— Verflucht, verdammt! — zamruczał paniczyk. — Powymierali ci szpitalnicy, czy co? Ani swędu! Hej, Marek! otwórz wrota, bo ci je połamię!
Psy, jakby zrozumiały pogróżkę, porwały się z wrzaskiem; wówczas Ragis odemknął jedno oko i, splunąwszy flegmatycznie, odezwał się do hałaśliwej zgrai:
— A sa, a sa! Do nogi! Cicho! Subordynacya, hołoto!
— A zasię! Do stu piorunów! Łby wam porozwalam, bestye! Czy to wy jesteście Rymko Ragis?
— A ja! — zamamrotał stary, nie ruszając się z miejsca.
— Czy Marka zastałem?
— A nie! — była tymże tonem odpowiedź.
Ładna twarz chłopca poczęła drgać nerwowo. Zbrzydł do niepoznania.
— Dokąd ja tu po niego będę jeździł? Czy to drwiny? Czy on nigdy w domu nie bywa?
— On domu nie ma, a za młody, żeby ze szpitalnikami siedzieć — odparł Ragis flegmatycznie, wytrząsając fajkę.
— To mi nic do tego! Bez żadnych konceptów oświadczam, że ostatni raz tu jestem i raz ostatni wzywam Marka. Więcej mnie nie ujrzycie!
— Cóż robić? Zniesiemy i ten dopust! — uśmiechnął się szyderczo Ragis.
Witold zakipiał złością.
— Proszę powiedzieć mu, żeby się w trzy dni stawił w Skomontach dla podpisania działu majątkowego wedle woli ojca i żeby mi oddał dobrowolnie plany, które podstępnie zatrzymał! Rozumiesz? Do trzech dni daję termin, potem go zmuszę. Niech sobie to zanotuje!
— Zanotujemy, jasny panie, każde wasze słóweczko! Ma się rozumieć! Rachunki się zejdą! Ho! ho! czemu nie? Potrzeba wam nagle kruszcu widać? No, no, trochę cierpliwości! Marek go dla siebie nie zatrzyma! Przyniesie!
— Ja jego nieczystych pieniędzy znać nie chcę! Niech mi odda, co zagarnął, i idzie sobie na cztery wiatry! Ja go nauczę uczciwości i akuratności!
— Może i mnie? — wtrącił Ragis.
— Wam się należy też nauka, jak traktować poważnie poważny przedmiot. Głupie żarty wcale nie na miejscu.
— I głupie pogróżki także!
— Zobaczymy, czem się ten upór i szachrajstwo wasze skończy?!
— Zobaczymy, a tymczasem wasze impertynencye warto skończyć, błaźnie! — podniósł głos Rymko, wstając z ławy.
Na ruch ten i głos komenda czworonożna stanęła do boju gotowa. Psy, nader awanturnicze, skoczyły pierwsze, warcząc złowrogo. Stary sięgnął po kij i postąpił do wrót.
— Wracaj do domu, młokosie! Tu w tej zagrodzie niema miejsca dla szubrawców! A języka pilnuj, bo możesz pożałować? Fora!
Witold z wyżyn swego folbluta spojrzał zuchwale na kalekę, szpicrutę ścisnął mocniej w dłoni i gryząc do krwi pobladłe wargi, żuł przekleństwa.
Ragis doszedł furtki, otworzył ją; psiarnia patrzała mu w oczy.
— Fora! — powtórzył jeszcze silniej.
— Nie krzycz, staruszku! — odparł młodzik, uśmiechając się zjadliwie — tyle dbam o ciebie, co o twe szczudło!
— Fora! — huknął kaleka.
Psy, jak hasło, skoczyły naprzód. Dwa rzuciły się do nozdrzy konia, dwa do nóg i brzucha. Jeden z nienacka porwał za but jeźdźca. Zapanował piekielny hałas. Koń zaczął wierzgać, chrapać, rzucać się, jak szczupak. Szpicruta Witolda, zamiast odpędzać psy, pobudziła do szału konia, który pomimo mundsztuka wziął na kieł i rzucił się w ulicę nieprzytomny. Po chwili jeden pies zziajany przyniósł do nóg Ragisa zakurzoną dżokejską czapeczkę, drugi dostawił podartą rękawiczkę, dwa przyszły, kulejąc i skomląc żałośnie, ostatni nareszcie ukazał się z największą zdobyczą: niósł tryumfalnie groźną przed chwilą szpicrutę.
Po świetnym jeźdźcu został tuman kurzu...
Psy, mocno zdziwione, obchodziły pana i zaglądały mu do rąk. Nie mogły zrozumieć, czemu po łowach na takiego grubego zwierza nie dostały ani skoków34, ani jelit? Ragis, dysząc z gniewu nie patrzał nawet na swych faworytów.
Spokój i cisza uciekły z zagrody. Pozostało nadzwyczaj przykre wrażenie; dołączyła się zewnętrzna przeszkoda.
Parobek Wojnata zajrzał przez płot i rzekł zalękłym głosem:
— Gospodarz prosi pana Marka.
— Niema! — odburknął Ragis.
— Oj, to co będzie? — zajęczał chłop — on musić już prędko umrze!
— Wojnat? Cóż mu tam?
— Nie wiedzieć co! Położył się i bardzo grzecznie gada. Musić to już koniec, panie!
— Powiedz, że, jak Czertwan wróci, to go przyślę.
Parobek odszedł, ale wieść ta mocno podnieciła starego. Czego mógł chcieć wuj od wygnanego niegdyś siostrzeńca? Może naprawdę umiera?...
Niedługo dumał spokojnie kaleka. Sądzonem było, że zagroda Markowa będzie dnia tego celem pielgrzymki i hiobowych wieści.
Furtka skrzypnęła, na dziedziniec wszedł chłop niemłody, obielony mąką, postawy, pomimo lat, prostej i zdradzającej dawną żołnierkę.
O trzy kroki od Ragisa stanął w prawidłowej pozycyi szeregowca i milczał.
— A cóż tam, kolego Juchno? — zagadnął były kapral, wąsa muskając.
— Z raportem od młyna przychodzę. Dziś w nocy woda porwała koło.
— A gdzież ty byłeś, żeś nie dopilnował? Spałeś?
— A spałem. Panicz mi wyznaczył trzy godziny wypoczynku od północy. Jak się obudziłem, nie było koła. Poszedłem go szukać i znalazłem pod Gryniszkami. Chłopi złowili. Chcą wykupu!
— To dopiero facecya. Takie koło! Paręset rubli warte! A mówiłem ci Juchno: w młynie, jak na forpoczcie, Dubissa zawsze nad złem przemyśliwa. Zdradny to nieprzyjaciel! No, i zrobiła psotę!
— Aha! To klekotanie i hałas tak odurzy, że śpisz, jak zabity. Chłopi chcą teraz trzydzieści rubli! Już ja bym swymi zapłacił, ale odesłałem wnukowi do szkół, więc przyszedłem do panicza po ratunek...
— Ma się rozumieć! Do panicza po ratunek! Już on do tego tylko na świat się urodził. Ho, ho! to się wie! Każdy rad puchliznę z głowy jemu oddać. Jeszcze łają potem na podziękę. Wracajże, stary, bo ci Dubissa i resztę zabierze. Panicza przyślę jutro rano.
Tu Ragis, jak arcykapłan wielce możnego boga, skinął łaskawie, dumny ze swego stanowiska, i rozsiadł się wygodniej.
— Cudowna panienko — rzekł z westchnieniem, gdy się furtka za Juchną zamknęła — dzięki ci raz jeszcze, że tylko to drewienko mam swoje na świecie! — Pokiwał głową i przerwał monolog nuceniem:
— Marczysko moje niby coś ma i cóż mu z tego? Śpieszy, śpieszy od tego jeziora, jak na gody do chaty! Aha, ma się rozumieć, będą mu gody! Witold, Wojnat, Juchno z kołem! Antyfona! Jeszcze nim przyjdzie, kilkoro tego przybędzie! Ot, tobie pociecha obywatelska! Oh, moje ty drewnuszko poczciwe, z tobą niema kłopotu!...
Uśmiechnięty starzec poklepał pieszczotliwie swą drewnianą nogę i wnet ucha nadstawił.
— Oho, wraca panna Aneta z muchami swoimi! Moje uszanowanie! Dostanę buziaka, nie prosząc! To ci dopiero amatorstwo!
Turkot zbliżał się, Ragis wstał żywo i umknął do chaty. Przez okienko wytknął głowę i parlamentował:
— A co? Udało się pannie Anecie?
— A jakże, dobrodzieju, a jakże! Jak Grenis podkurzył, wyleciały nieboraczki. Podałam im gałązkę jarzębiny i wnet opadły. Królowa siadła mi na ręku, ot mam ją tu, w klateczce!
— Dziękuję, dziękuję, nieciekawym! Zabierzcie to z podwórza! Hu, co ich lata! Aż mi ciarki chodzą po skórze!
— I nie wstyd to staremu żołnierzowi kryć się przed ukłuciem żądła? — zabrzmiał z nienacka obcy głos z przeciwnej strony, od łąk.
— A nie wstyd wam, dziewczęta, trawę mi deptać? Ej! ograbię, ograbię! — odparł nie zmieszany, oglądając się z uśmiechem.
W głębi podwórza, za płotem ogródka warzywnego, stały dwie nierozłączone przyjaciółki i koleżanki: Julka Nerpalis i Hanka Czertwan.
Przyjaźń to była dawna, od dziecka i braterstwo ducha, pragnącego czynić i myśleć samodzielnie. Julka ze swą trzeźwą, żywą naturą objęła od dawna pierwszeństwo i ster tej spółki. Rok ciężkiej pracy i koleżeństwa zacieśniły węzły. Zrównały się pracą, wytrwaniem, zespoliły się prawie w jednostkę, uzupełniała jedna drugą.
Pozornie niepodobne były do siebie, chyba z ubioru. Jedna śniada, żywa, rozmowna, zawsze wesoła, o biegających oczach i mieniącej się co chwila twarzy, przedstawiała czyn i praktykę; druga blada, milcząca, z wieczną zadumą na czole i chmurą w wielkich, tęsknych oczach, była obrazem myśli cichej, głębokiej a wielkiej.
Na wspomnienie zdeptanej łąki przestrach i zawstydzenie mignęło w źrenicach Hanki. Nie znała się na
Uwagi (0)