Darmowe ebooki » Powieść » Guzik z kamei - Rodrigues Ottolengui (gdzie można czytać książki online za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Guzik z kamei - Rodrigues Ottolengui (gdzie można czytać książki online za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Rodrigues Ottolengui



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21
Idź do strony:
obrócić włócznię i jednocześnie osiągnąć cenne wiadomości.

— Jest to bardzo marna wymówka, — rzekł — ale jeśli mi pan powiesz wszystko, uwierzę może.

— Wszystko powiem, by wyleźć z przeklętej pułapki. Nazwisko moje jest Artur Chambers. Byłem dawniej zamożny i poważany, ale przeklęte pijaństwo zrujnowało mnie! Teraz sprzedam się za kilka dolarów każdemu i tak postąpił właśnie Sefton. Przyszedł przed tygodniem niespełna, mówiąc że jest tu detektyw nowojorski, który węszy za niejakim Mitchelem. Trzeba go było otumanić, zdaniem Seftona, który miał takie zlecenie od pewnego klienta w stolicy. Ten pan chciał zatrzymać tu jak najdłużej niejakiego Barnesa, którym sądzę, pan jesteś.

— Powiadasz pan tedy, że ten Sefton otrzymał od kogoś w Nowym Jorku polecenie, by mnie sprowadzić na trop fałszywy?

— Tak powiedział! — odparł Chambers.

Barnesowi nie trudno było odgadnąć, kto wziął Seftona w służbę swoją i znowu podziwiać musiał ostrożność i chytrość Mitchela.

— Mów pan dalej! — rzekł Chambersowi.

— Niewiele już mam do powiedzenia. Sefton wynajął mnie, bym odegrał rolę Mitchela i wpakował w głowę długą historję o tej Róży Mitchel, którą miałem panu powtórzyć.

— Cóż to za historja?

— Proszę pana! — zauważył Chambers, któremu wróciła pewność siebie i chytrość, wobec odsunięcia się niebezpieczeństwa. — Cóż panu z bajki? Lepiej opowiem historję prawdziwą.

— Naturalnie.

— Jestem już stary i pamiętam dużo rzeczy, jakie zaszły w Nowym Orleanie. Mógłbym je sobie przypomnieć w razie zapłacenia.

— Słuchaj przyjacielu, nie jestem Seftonem. Powiedz mi pan co wiesz, a jeśli uznam to za coś warte dla mnie, zapłacę. Ale jeśli będziesz próbował wyprawiać głupie figle, nasolę panu tak, że popamiętasz!

— Ano, skoro inaczej być nie może, zaczynam! Najlepiej powiem zaraz zpoczątku, że znałem tę kobietę, która została, jak pan powiadasz, zamordowana, pod nazwiskiem Róża Montalbon, czyli „La Montalbon”, jak ją powszechnie zwano.

— La Montalbon? — powtórzył Barnes. — Czy była aktorką?

— Aktorką? Ano potrosze, choć nie na scenie. Nie. Miała jaskinię gry przy ulicy Royal, podobną do pałacu, gdzie niejeden młody osioł utracił grosz ostatni.

— Cóż to ma wspólnego z Mitchelem? Czy był z nią w jakimś stosunku?

— Dokładnie powiedzieć nie umiem. Tkwiła w tem jakaś tajemnica. Bywałem także często w jaskini gry i znałem do pewnego stopnia Mitchela, który tam przesiadywał stale. Potem znikł na czas pewien, a za powrotem został wprowadzony jako mąż Montalbon. Obiegały też pogłoski, że poślubił inną dziewczynę, a potem porzucił. Była to podobno Kreolka, ale nazwiska jej nie słyszałem nigdy.

— Czy wiesz pan coś o dziecku, dziewczynce?

— To także historja tajemnicza. Była istotnie mała dziewczynka, Rosy, którą uważano za córkę Kreolki, ale La Montalbon twierdziła zawsze, że jest to jej własne dziecko.

— Co się stało z Mitchelem?

— W rok niespełna po przedstawieniu go za męża Montalbon zwiał, a w parę lat później ku wielkiej sensacji miasta, dziewczynka została uprowadzona. La Montalbon wyznaczyła wielką nagrodę, ale nigdy już nie ujrzała dziecka. W jakieś trzy lata później zaczęły interesy kuleć i wkońcu znikła także.

— Jeśli historja ta jest prawdziwą, może być wielce ważną. Czy mógłbyś pan rozpoznać tego Mitchela?

— Nie mogę tego twierdzić, zwłaszcza że jak sobie przypominam było dwu Mitchelów, obaj z imieniem Leroy.

— Czyś pan tego pewny? — spytał Barnes ze zdziwieniem.

— Dość pewny. Byli krewniakami. Tamtego, młodszego nie znałem osobiście. Miał takie poglądy chrześcijańsko społeczne, które mnie rażą. Ale słyszałem, że kochał się w młodej Kreolce. Mógłbym atoli wskazać panu kogoś, kto wie wszystko.

— Któż to?

— Pewien stary jegomość, nazwiskiem Neuilly. Znał on dobrze rodzinę młodej Kreolki i wie zapewne niejedno o Mitchelu. Zdaje się, że żył w zależności od Montalbon, która coś o nim wiedziała i doiła go jak wielu innych. Teraz, gdy nie żyje, byłby może skłonny do mówienia.

— Dobrze! Wystaraj mi się pan o jego adres, a także o jakieś wieści o tym wzorowym młodzieńcu, Mitchelu drugim, co się z nim mianowicie stało. Zapłacę dobrze, ale niech Sefton nie pozna, że pan już nie pracujesz dla niego.

— Nie, teraz jestem pański człowiek. Miałeś pan Seftona w podejrzeniu i tak zręcznie zagrałeś, żem się wygadał. Do widzenia.

Nazajutrz złożył Barnes wizytę panu Neuilly, a staruszek przyjął go ze starodawną uprzejmością, pytając o życzenia. Barnes nie wiedział zrazu od czego zacząć.

— Mr. Neuilly, przybyłem tutaj z prośbą o pomoc pańską w interesie sprawiedliwości. Długo wahałem się, czy mam pana napastować, ale czynię to, nie mając innego wyjścia.

— Mów pan, proszę! — odparł gospodarz domu.

— Szukam informacji o pewnej kobiecie, która tutaj znaną była pod nazwiskiem Montalbon...

Nagła zmiana zaszła w rysach starca i znikł gościnny uśmiech.

— Nic nie wiem o tej kobiecie! — oświadczył lodowato, wstał i podszedł do drzwi. Zdumiony Barnes poznał, że musi działać szybko, by nie stracić możności dowiedzenia się czegoś od tego człowieka.

— Przepraszam, panie Neuilly! — zawołał spiesznie. — Zechcesz pan chyba pomóc do ujęcia mordercy tej kobiety!

Słowa te odniosły zamierzony skutek.

— Mordercy? Czyż została zamordowana? — spytał starzec, wracając na swoje miejsce.

— Róża Montalbon została przed kilku miesiącami zamordowana w Nowym Jorku, ja zaś sądzę, że jestem na tropie zbrodniarza. Racz mi pan dopomóc.

— To zależy od okoliczności. Powiadasz pan że tę kobietę zamordowano. To zmienia w znacznym stopniu mój stosunek do rzeczy. Miałem ważne, dla mnie przynajmniej ważne powody, by nie mówić o niej z panem, ale skoro nie żyje, powody te ustają.

— Chciałbym się dowiedzieć poprostu, czy znałeś pan niejakiego Leroy Mitchela, uchodzącego za jej męża?

— Znałem dobrze tego, na baranka farbowanego szubrawca, który zachowywał się zresztą, jak człowiek kulturalny.

— Wiesz pan, co się z nim stało?

— Nie wiem. Nagle opuścił Nowy Orlean i nie wrócił już.

— Czy znałeś pan małą Różę Mitchel?

— Ach, jakże często miałem ją na kolanach. Człowiek ten był jej ojcem. Podszedł jedną z najsłodszych dziewcząt, jakie żyły na świecie!

— Czy znałeś pan tę dziewczynę? Znasz pan może nazwisko jej?

— Tak.

— Proszę o nie.

— To moja tajemnica, zbyt długo skrywana, bym ją miał powierzać obcemu. Musiałbyś pan przytoczyć ważne powody, chcąc się dowiedzieć tego.

— Objaśnię rzecz całą. Ten Mitchel przebywa obecnie w Nowym Jorku i lada dzień poślubić ma bardzo piękną, młodą damę. Poza tem przypuszczam, że zamordował Montalbon, wymuszającą odeń pieniądze, by się jej pozbyć. Ma także dziecko przy sobie.

Neuily zerwał się wzburzony i jął chodzić po pokoju.

— Powiadasz pan, że ma tę małą przy sobie?

— Tak. Oto jej fotografja.

Podał starcowi odbitkę Lucette.

— Bardzo, bardzo podobna! — mruknął Neuilly i zapadł w milczenie.

— Zdaniem pańskiem, zamordował tę Montalbon? — spytał po chwili.

— Tak sądzę.

— Straszne to przywodzić na stryczek ojca tego dziecka! Co za hańba! Co za hańba! Ale sprawiedliwość przedewszystkiem!

Mówił do siebie raczej, niż Barnesa.

— Nie powiem panu żądanego nazwiska, ale pojadę razem do Nowego Jorku i jeżeli ta historja jest prawdziwą, poruszę ziemię i niebo, by się stało zadość sprawiedliwości, a nową ofiarę wyrwę ze szponów potwora.

— Doskonale! — wykrzyknął detektyw bardzo zadowolony z wyniku wizyty. — Jedno jeszcze Mr. Neuilly! Co pan wiesz o istnieniu tego drugiego Leroy Mitchela?

— Nigdy go nie widziałem, ale doszły mnie słuchy. Tkwiła w tem tajemnica, której nigdy przeniknąć nie zdołałem. Zdaje się kochał tę samą dziewczynę. W każdym razie, niedługo po jej śmierci oszalał i znajduje się obecnie w zakładzie obłąkanych. On nam nie dopomoże.

Omówiwszy z Neuillym co trzeba było dla zamierzonej podróży, wrócił Barnes do hotelu, gdzie nań czekał Chambers.

— No i cóż wyśledziłeś pan? — spytał.

— Nic coby pana mogło bardzo uradować. Znalazłem tylko drugiego Leroy Mitchela, który siedzi w szpitalu warjatów na przedmieściu. Oszalał przez to, że ukochana porzuciła go.

— Czy dowiedziałeś się pan nazwiska tej dziewczyny?

— Nie, to było niemożliwe, gdyż kryją je tak troskliwie, jakby to była tajemnica państwa. O tak, ci Kreole są niesłychanie dumni!

— Dobrze. Widzę żeś pan pracował dla mnie uczciwie. Oto banknot studolarowy. Czy pan zadowolony?

— Najzupełniej. Życzę szczęścia.

Wpół godziny potem doręczono Barnesowi depeszę.

— Dziecko znalazłam! Lucette.

Po południu wyjechali do Nowego Jorku Barnes i Neuilly, a tego samego wieczoru otrzymał Mitchel telegram:

— Baczność! Barnes i stary Neuilly wyjechali do Nowego Jorku. Sefton.

Rozdział czternasty. Opóźnione zaślubiny

Przez czas pobytu Barnesa na Południu, szpiedzy jego nie wyśledzili nic ważnego, chociaż zaszły sprawy godne zaznaczenia. Wyznaczony został termin ślubu Mitchela z panną Remsen, mianowicie 5 maja, którego to właśnie dnia przybyli do stolicy Barnes i Neuilly.

Zdawało się, że los sposobi kryzys na same gody weselne. W Nowym Orleanie poszukiwał detektyw dowodów ohydnej zbrodni, w Nowym Jorku piękna, szlachetna dziewczyna gotowa była temu samemu człowiekowi przysiąc wiarę małżeńską, on zaś zachowywał się z całą swobodą, jakgdyby mu nie zagrażało nic i brał szczęście swe jak ktoś, kto na nie w pełni zasłużył.

Znamiennem dla dalszego rozwoju wydarzeń było teraz postępowanie Dory Remsen. Czytelnik pamięta zapewne, że Randolph zaniedbał sposobność do oświadczyn i ostrzegł młodą damę przed Thauretem, a rada ta, jak często bywa, wywarła skutek wprost przeciwny. Thauret był nietylko stałym, ale ponadto mile widzianym gościem Remsenów, a Randolph zauważył z wielkim smutkiem, że Dora zawsze była w grupie osób słuchających bacznie opowiadań jego. Najgorzej atoli niepokoiło go, że mimo wszelkich starań i zabiegów, nie zdołał odkryć nic, coby świadczyło przeciw niemu i musiał przyznać, że niechęć do Francuza była przesądem. Ale niechęć ta wzrastała ciągle, tak że postanowił pomówić o tem z Mitchelem. Dokonał zamiaru tegoż jeszcze popołudnia, gdy salony Remsenów były pełne, a pośrodku grupy stał jego nieznośny rywal.

— Słuchajno! Nie rozumiem u licha, dlaczego ten Thauret został tak bliskim przyjacielem rodziny.

— Dora poznała go gdzieś i wprowadziła. Ale dlaczego?

— Dlaczego? Czy możesz o to pytać?

— Oczywiście, mogę i pytam raz jeszcze... dlaczego?

— Mój drogi, przyznaj, że albo jesteś ślepy jak kret, albo nie widzisz nikogo poza Miss Emilją. Młodszej siostrze zagraża niebezpieczeństwo.

— Nie, chłopcze! Mówiąc szczerze niema tu żadnego niebezpieczeństwa! Gdzież ono tkwi?

— Jakto? Przypuść, że zakochałaby się w nim i wzięła za męża...

— No i cóż dalej?

— Możesz, naprawdę, wystawić na próbę cierpliwość świętego. Przedziwnie spokojnie mówisz, niby o dobrem coup bilardowem, o możliwości, że dziecko to zmarnuje się dla kogoś, kto niczem nie jest.

— Drogi przyjacielu, udzielę ci dobrej rady. Człowiek zabiegający o rękę panny powinien przestrzegać dwu zasad, a zdaje mi się, naruszyłeś obie.

— Co masz na myśli?

— Zanim powiem, chce wiedzieć, czy radbyś sam zaślubić Dorę?

— To trochę szorstkie pytanie, ale oddając hołd prawdzie, odpowiem, że czułbym się niezmiernie szczęśliwym, mogąc pozyskać jej miłość.

— Dobrze! Teraz wyjawię ci te dwie zasady. Przedewszystkiem nigdy nie mów źle o rywalu, a powtóre nie opóźniaj oświadczyn.

Randolph spojrzał na przyjaciela bystro i podał mu rękę, którą Mitchel uścisnął serdecznie.

— Dziękuję ci! — rzekł poprostu i podszedł do grupy, gdzie była Dora.

— Czy mógłbym powiedzieć pani słów kilka? — spytał zcicha, przy nadarzonej sposobności. Zdziwiona widocznie tonem, podniosła nań oczy.

— Czy to rzecz ważna?

— Bardzo... — powiedział, ona zaś pożegnawszy towarzystwo, poszła z nim do przyległego gabinetu.

— Miss Doro! — ozwał się — proszę, racz mnie pani wysłuchać do końca spokojnie. Sądzę, że nie jest pani tajną miłość moja. Nie wypowiedziałem tego dotąd słowami, ale jako kobieta umiała pani przecież czytać w sercu mojem, podczas, gdy ja, mężczyzna nie znam serca pani. Dawniej okazywała mi pani pewną życzliwość, ale w czasach ostatnich... zresztą pominę to, ograniczając się tylko do zapewnienia, że byłbym niezmiernie szczęśliwy, uzyskawszy nadzieję, iż będę mógł panią kiedyś nazwać swoją. Ofiaruję wzamian całe życie. Zdaje mi się, że to już wszystko co miałem powiedzieć. Doro, kochana, słodka Doro, powierz mi się pani z zaufaniem.

Ujął zlekka jej dłoń, ponieważ zaś nie cofnęła jej, pozwolił sobie przy końcu na gorętsze słowa. Po chwili wahania usunęła rękę i spojrzała nań zwilgotniałemi oczyma.

— Czy naprawdę, kochasz mnie pan tak bardzo? — spytała.

— Nie umiem powiedzieć, jak bardzo!

Usiłował znowu pochwycić jej dłoń, ale wywinęła się, stawiając nowe pytanie.

— O pieniądzach nie myślisz pan przytem?

— Panno Remsen, to obraza!

— Nie, nie! — rzuciła szybko. — To tylko nieporozumienie. Nie miałam na myśli pieniędzy swoich... Nie mogę tego

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21
Idź do strony:

Darmowe książki «Guzik z kamei - Rodrigues Ottolengui (gdzie można czytać książki online za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz