Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖
Pawlik, syn Jazdona herbu Połkoza, w roku 1241 ma 19 lat. Chłopak jest lekkoduchem, spędza czas na zabawach i pijaństwie, a jego wybryki budzą grozę wśród okolicznej ludności. Podczas najazdu Tatarów na Polskę Pawlik bierze udział w bitwie pod Legnicą, gdzie cudem uchodzi z życiem, ale te doświadczenia nie zmieniają jego zachowania.
Mija 25 lat i Pawlik wykorzystując intrygi i podstępy zostaje biskupem krakowskim. Czy to wydarzenie zmieni jego charakter oraz podejście do innych ludzi?
Józef Ignacy Kraszewski był pisarzem niezwykle płodnym. Ważne miejsce w jego dorobku stanowią powieści historyczne — jedną z nich jest właśnie Syn Jazdona, książka wydana w 1880 roku weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Obstąpiono ich kołem, posiadali na ziemi ranni wszyscy, zboleli, niemi, na pytania potrząsając głowami.
W tem z boku rozwarły się drzwi kościelne. Stała w nich blada niewiasta w sukni szarej, zbrukanej, wychudła, z zapadłemi policzki, w ręku trzymając biały posążek Matki Bozkiej.
Oczyma szukała przybyszów. Za nią jak cień sunęła się z oczyma zamknionemi, wypłakanemi księżna Anna.
— Nie pytajcie ich — odezwała się księżna starsza — nie pytajcie z nadaremną nadzieją, albowiem co przeznaczonem było, stać się musiało. Polała się krew chrześciańska na odkupienie ziemi tej. Syn mój padł. Widziałam go z głową odciętą, leżącego na pobojowisku krwawem, widziałam we śnie i na modlitwie.
Cześć Ci i chwała, Panie, i dzięki Ci, żem wydała na świat takiego syna, który był dla mnie dziecięciem miłującem, a nie wycisnął mi łzy żadnej. Radowałam się życiu jego i szczęściu, ale raduję się śmierci pobożnej.
I nie wylawszy łzy jednej, księżna się modlić zaczęła.
— Matko, — odezwała się księżna Anna — O śmierci jego niema jeszcze wieści! Ocalał może gdy ci co z nim byli najbliżej, uratować się zdołali. Janicza poznaję! Ten nie odstępował go nigdy.
W tem przeze drzwi wcisnął się człowiek odarty i strwożony, do ziemi skłaniając się pozdrowił księżnę.
— Z Lignicy mnie posłano! — wyjąknął.
— Mów, — przerwała mu mężnie księżna Jadwiga — mów!
Posłaniec ręce tylko podniósł ku niebu i opuścił je ku ziemi milczący — słów mu zabrakło.
— Zginęli wszyscy? — spytała księżna.
— Zginęli!
Płacz rozległ się za księżną, która z surowym obliczem zwróciła się ku niewiastom za nią stojącym.
— Nie grzeszcie, opłakując śmierć rycerską i chrześciańską!
— Książe, pan mój! — krzyknęła Anna wychylając się ku posłańcowi.
— Poległ, — rzekł krótko poseł.
Księżna zachwiała się i osłoniwszy twarz, siadła na ziemi, rękami obejmując głowę, księżna matka głosem mężnym odezwała się po chwili:
— Znaleźliście ciała poległych? syna mojego!
Poseł łkając i płacząc odpowiadać nie miał siły, księżna Jadwiga patrzyła nań z politowaniem...
Nieugięta boleścią zwróciła się ku kościołowi i szła z marmurową twarzą do ołtarza — dziękować Bogu.
Pawlika, Janicza i niemca zabrano do klasztoru, aby się z ran leczyli. Wszystko tu było w żałobie, po tej klęsce, która ani jednej nie oszczędziła rodziny. Jęk i płacze słychać było od rana do wieczora, tylko Pawlik trzeciego dnia już, poobwiązywawszy rany, począł z izby się wykradać, aby narzekań Janicza i opowiadań innych ocalonych nadciągających tu nie słuchać.
Wracała mu ta szalona natura, niecierpliwa, gorąca, potrzebująca kipieć ciągle, śmiać się, dokazywać i bujać.
Gdy Janicz opłakiwał poległych, Pawlik ramionami ściskał.
— Zdrowaś Marya za duszę zmówić, juści się należy — mówił doń — a wypłakawszy się myśleć o życiu. Ci co pomarli, oprócz mszy nie potrzebują już nic. Tatarzy przecie nie wysiekli wszystkich, zostanie choć trochę ludu.
Niewiasty i służba przy klasztorze, której powierzone było doglądanie rannych, najmilszem się stały towarzystwem Pawlika. Nie zważając na ich zakonne i półzakonne suknie, widział w nich tylko białogłowy, a do tych pociąg miał wielki.
Szczególniej nowicjuszka Lucja, dziewczę ze spuszczonemi oczyma, z jasnemi włosy, z których ledwie się pukielek z pod osłony wykradał, wyrostek bojaźliwy, rumieniący się — wpadła w oko synowi Jazdona. Zwano ją po klasztornemu Siostrą, chociaż wiek jej nie dozwalał złożyć ślubów zakonnych, i była tu tylko na próbie.
Gdy ze Starszą Gaudencją wsuwała się niosąc koszyk z jadłem lub bielizną, Pawlik już był zawczasu na czatach, aby go od niej odebrać, pozdrowić cicho i coś szepnąć. Dziewczę w surowej karności klasztornej utrzymywane nie odpowiadało, ale mimowoli podnosiły się jej długie rzęsy i powieki, i wzrok padał na urodziwego młodzieniaszka dziecinny, niewinny a tak mówiący wiele, iż Pawlikowi mrówię przechodziło po kościach.
Gdy sam na sam z Janiczem siedział, choć ten, już ślub uczyniwszy, gotował się wstąpić do Dominikanów, a wszelkiej płochej mowy unikał, Pawlik niemiłosiernie go drażnił, rozpowiadając jak mu się ta Lucja podobała się okrutnie. Janicz surowo go gromił i łajał.
— Panu Bogu byś dziękował, — mówił, — żeś cudem uszedł śmierci, i to życie, które ocaliła opatrzność, powinienbyś jak ja na usługę kościoła poświęcić — a tobie chłystku! ledwie z ran wylizawszy się trochę, już ladajakie myśli po głowie się zwijają. Już ci ta służebnica Boża w oko wpadła.. a toć świętokradztwo...
— Cóżem ja temu winien, — odpowiadał Pawlik — takim grzesznym mnie Pan Bóg stworzył, że niewieściego, młodego wzroku strzymać nie mogę, żeby we mnie niepoczciwa krew nie zakipiała. Matka Gaudencja choćby na mnie patrzała dzień cały — nic nie szkodzi, ale ta! ale ta!
— Milcz-że paskudny trutniu! — gromił Janicz.
Łajanie wcale nie pomagało. Pawlik coraz częściej wymykając się z izby, stał w progu i czatował, dziewczę łapał, drogę zachodził i zmuszał niemal do rozmowy. Napastliwy był nad wyraz wszelki.
Rany od strzał prędko mu się jakoś goić zaczęły, bo krew miał zdrową, i siły młode, byłby się już mógł śmiało czy do Przemankowa do ojca, czy gdzie w świat wybrać, ale ta nieszczęsna pokusa przy klasztorze go trzymała.
Było mu tu zresztą niezgorzej, bo księżna matka jak ubogich tak rannych i chorych z miłosierdziem pańskiem we wszystko opatrywała, a roboty nie mieli żadnej. Janicz z kapelanem Lutoldem godzinami całemi o swem przyszłem powołaniu rozprawiał. Spierali się o to tylko, czy miał zostać synem Dominika czy Franciszka.
Pawlik, pusta głowa, za Franciszkiem był dla tego, że i książe Bolesław krakowski i księżna Jadwiga synów jego po kraju rozmnażać chcieli, łaskami ich obsypywali — a może też, iż więcej swobody mieli Franciszkanie, chodząc po świecie niż Dominikanie w celach klasztornych pozamykani.
Janicz zaś Dominika synem być wolał, bo pisma cokolwiek znał, nauki łaknął, a tej tu więcej potrzebowano.
Trzeci ich towarzysz, niemiec Luzman, który się też tam wylegał z ranami, a jako niemiec miał u księżnej łaski szczególne, nie mieszał się do niczego, jadł, pił, spał, do kościoła chodził, gdzie też drzemał w kątku, ale się mógł księżnie zalecić. Piwo klasztorne bardzo mu było do smaku. —
Pawlik w krótkim czasie wielu tu sobie przyjaciół i znajomych zjednał. Nie mówiąc już o siostrze Łucyi, którą powoli sobie zyskiwał, ukradkiem zawsze nastręczając się jej po kilka razy na dzień, łaził do izby chromych i kaleków, wszędzie go było pełno. Pomiędzy żebrakami po swojemu sobie poczynał, największą dlań rozkoszą było jątrzyć ich przeciw sobie, swary ich oliwą podlewać, i doprowadzać do tego, aby się kłócili, zajadali i tłukli. Gdy tak wrzawę okrutną wywołał dopiero sam śmiejąc się wymykał i cicho w izbie wspólnej przysiadał, jakby niewiedział o niczem.
Trwało życie takie do Maja, więc niedziel cztery. Pawlik był już zdrów zupełnie, ale mu się jeszcze z Krosna w świat nie chciało.
Janicz uważał, że z izby się coraz częściej wysuwał, w podwórzach dłużej bawił — zaczynał być zadumanym i mniej mownym.
Jednego dnia stękać począł, że by mu już do domu potrzeba, a tylko tęgiego konia do podróży braknie. Koń, na którym przyjechał, na nogę nakuliwał.
Janicz mu swojego dać był gotów aby się go pozbyć, bo mu już płochością i prześmiewaniem się ze wszystkiego dokuczył.
Poczęły się targi o dodatek, stanęło wreście na umówionej liczbie groszy pragskich, które Pawlik dopłacić obiecywał. Lecz dostawszy konia, wyjeżdżać znowu mu nie było raźno. Zwlekał.
— Ojcze mój — mówił Janicz do kapelana Lutolda — wy tego młokosa przeklętego miejcie na oku. On świętego miejsca uszanować nie umie i za dziewczętami pono się włóczy. Żeby zgorszenia nie było.
Ksiądz się oburzył mocno.
— Co za myśl — zawołał — a toż tu są niewiasty pobożne, Bogu poświęcone, klasztor jest przecie, w którym duch księżnej naszej ożywia wszystkich...
Zmilczał Janicz i już więcej mówić się o tem nie ważył.
Jednego wieczora Pawlika długo w izbie nie było, a się ku nocy zabierało. W klasztorze szmer jakiś i bieganinę posłyszał Janicz. Wpadł ktoś z czeladzi, obejrzał się po kątach i wybiegł.
Po chwili kapelan Lutold z rękami załamanemi, dysząc, przypadł do Janicza.
— Gdzie ten Pawlik wasz?
— Alboż ja wiem?
Uderzył się ksiądz po głowie i z izby nazad wypadł co żywiej.
Janicz domyśleć się nie mógł, co się stało. Luzman, który już po piwie spał, rozbudzony poszedł na zwiady.
Wrócił nie rychło, chmurny ramionami poruszając, kręcąc głową. Janicz dowiedział się od niego, że Pawlik konia pochwycił, ale i siostry Lucyi w klasztorze nie stało. Domyślano się, że dziewczę porwał i uwiózł z sobą.
Pogoń już na wszystkie strony rozesłano za niemi.
Słuchał osłupiały Janicz, bo mu się takie zuchwalstwo w głowie niemogło pomieścić. O godzinie w której tu zwykle wszystko spało, ruch jeszcze był wielki, niepokój straszny.
Wracali ludzie z pogoni nadaremnej, o zbiegłych ni śladu, ni słuchu. Dopiero po północy zawrzało coś u furty. Klimek, dworzanin ks. Jadwigi z dwojgiem czeladzi wysłany, prowadził związanego Pawlika, ale poraniony był, pocięty, bo mu się bronił wściekle.
Wzięto i siostrę Łucję, zaklinającą się, iż bez jej woli, usta jej zawiązawszy swawolny chłopiec na konia porwał i z łupem swym poczwałował w lasy.
Skrępowanego tak jak stał posadzono winowajcę do kuny. Kara mogła go czekać sroga, bo księżna podobnych napaści, przebaczać nie była zwykła... Ludzie zuchwalstwu i zręczności z jaką było dokonane, wydziwić się nie mogli. Mówili wszyscy zgodnie, iż za to szyję powinien był dać.
Nazajutrz, gdy się właśnie coś o sądzie i wyroku spodziewano usłyszeć, przyszedł Luzman do Janicza, splunął i rzekł.
— Otóż go już nie ma!
— Co? dano go ściąć? — krzyknął Janicz — a spowiadał że się?
Niemiec ręką zamachnął.
— Z kuny się po nocy wyłamał, łotr, o, już go nie kazano gnać.
Gdzieś przepadnie w lesie, bo się bodaj wyrwał bez broni.
W Przemankowie u łoża starego Jazdona, cudem się z Legnicy wydobywszy, siedział ksiądz Zula, opowiadając mu opłakane dzieje najazdu tatarskiego, gdy drzwi się otworzyły i — ktoś stanął w progu.
Nie mógł z razu poznać Zula kto był, bo strasznie odarto wyglądał przybylec.
Zbliżywszy się doń dopiero radośnie wykrzyknął, poznając, iż ten, którego za zginionego mieli, żyw przed nim stoi.
Stał się zarazem cud, bo stary Jazdon, który od lat tylu w połowie ciała władzy nie miał, na jedno oko nic nie widział, gdy o synu posłyszał i ruszył się aby go uściskać, rękę obumarłą podniósł, oko zagasłe otworzył, na nogi obie powstał...
Niucha i Mucha, którzy przygotowani byli go podnosić, przerażeni widokiem tym, rozbiegli się krzycząc...
I była w domu radość wielka, ale krótka. Stary ojciec, któremu Bóg dał oburącz dziecko uściskać, tejże nocy usnąwszy, na wieki zamknął oczy...
Radość wielka uleczyła go i zabiła...
Został tedy sam nieletni chłopiec panem włości wielkich i woli własnej. Zula, który pozostał przy nim, modlił się, aby teraz cugli sobie puściwszy, rychło nie przepadł.
Chociaż wychowańca swojego kochał bardzo, choć mu tu dobrze było i zaciszno, klecha po pogrzebie starego ledwie mógł kilka miesięcy przetrwać w Przemankowie. Istne się tu piekło poczęło, z którego ani wyrwać się z razu nie miał siły, ani mógł patrzeć obojętnie na to, co się działo. Walczył z sobą długo poczciwy klecha, aż dnia jednego agendę pod pachę wziąwszy, parę swych ksiąg w rękę, pieszo z gródka wypadł o kiju, i już go więcej tam nie widziano, bo do Ś. Jędrzeja do Krakowa powrócił.
Koniec Prologu.
Ćwierć wieku upłynęło od opisanych wypadków, i ci co wyrostkami pamiętali Dobre pole pod Lignicą, mężami się stali, ci co starcami byli za pierwszej tatarskiej powodzi, do grobów dawno poszli spoczywać.
W wigilję Mateusza świętego, roku tego (1266), zmarł świątobliwy pasterz krakowski Prandota. Jako błogosławionego już za życia, czczono go uroczystym pogrzebem. Cuda się działy u grobu.
Po osieroceniu stolicy krakowskiej, nowego potrzeba było obierać pasterza i kapituła cała zebrała się dla narady.
W izbie nie zbyt obszernej, dosyć ciemnej, nim się jeszcze rozpoczęły rozprawy, z obecnych twarzy i postawy poznać było można, iż wiedzieli zawczasu, że zgodnego wyboru nie będzie.
Byli to po większej części duchowni lat średnich i podeszłych, twarze jednych wywiędłe i blade, drugich krągłe, i mocno zaognione, wychudli i otyli — przedstawiali dwa obozy, tych, co żywot wiedli duchowy zapominając na ciało i tych, którzy pielęgnowali je, staranie o duszy zostawiając ostatniej godzinie.
Jednym z tych, około których najwięcej się skupiano, z wielkiemi znakami uszanowania, był ksiądz Jakób ze Skarzeszowa, starzec już bardzo w lata podeszły, nie wielkiego wzrostu, niepozorny, szczupły, niziutki, z czarnemi ale mocno przerzedzonemi włosami, skromny i bojaźliwy.
Był on i dziekanem krakowskim i scholastykiem bambergskim, i kanonikiem wrocławskim i papiezkim, a króla czeskiego kapelanem. Uczony prawnik, człek pobożny, miał u ludzi sławę, a zachowanie i w kapitule głos przeważny. Ten milczący stał, nachmurzony, z głową spuszczoną, zafrasowany, a zarzucającym go pytaniami, odpowiadał tylko ruchami dosyć obojętnemi jakby zwątpił, iż tu się na co przydać może.
Ksiądz Gerard,
Uwagi (0)