Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
Powieść z gatunku płaszcza i szpady, w której nie brak intryg, niespodziewanych zabójstw, pojedynków na śmierć i życie oraz romansów. D'Artagnan, Atos, Portos i Aramis to czterej przyjaciele, muszkieterowie gwardii francuskiej za czasów panowania króla Ludwika XIII i kardynała Richelieu.
Dzieło odniosło światowy sukces — zostało przetłumaczone na wiele języków i wielokrotnie zekranizowane. Książka powinna spodobać się nie tylko wielbicielom klasycznej literatury francuskiej.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Odtąd przyszła kolej na Athosa, Porthosa i Aramisa odbywać wartę z d’Artagnanem za każdym razem, kiedy był na nią przeznaczony. W ten sposób kompanja pana Desessarts, zamiast jednego, zyskała czterech ludzi.
Jednakże czterdzieści pistolów króla Ludwika XIII-go, równie jak wszystkie rzeczy świata tego, mające swój początek, musiały mieć i koniec, a sprawił on, iż czterej towarzysze wpadli w kłopoty. Z początku Athos podtrzymywał stowarzyszenie własnemi funduszami. Po nim nastąpił Porthos i, dzięki jednemu z tych zniknięć, które nie dziwiły już nikogo, starczył na potrzeby ogólne przez dwa tygodnie blisko. Na koniec przyszła kolej na Aramisa, z której wywiązał się jak najchętniej, mówiąc, iż dopomogło mu do tego sprzedanie kilku ksiąg teologicznych, za które otrzymał kilka pistolów. Po wyczerpaniu tych środków, udano się, jak zwykle, do pana de Tréville o udzielenie zaliczki na pensję; zaliczki takie nie mogły jednak daleko zaprowadzić trzech muszkieterów, mających moc rachunków zaległych i kadeta, który nie mógł jeszcze ich mieć wcale.
Gdy nareszcie zaskoczyła ich zupełna pustka, wysiłkiem ostatnim zgromadzono osiem czy dziesięć pistolów na grę dla Athosa. Niestety i gra go zawiodła: przegrał, co miał, a resztę, dwadzieścia pięć pistolów, na słowo.
Wtedy kłopot się zmienił w prawdziwą klęskę; widziano ich zgłodniałych, wraz z pachołkami, uwijających się po bulwarach i koszarach, czyhających na obiady dalszych przyjaciół swoich, bo, według Aramisa, powinno się w powodzeniu sypać na prawo i na lewo ucztami, aby ich choć cząstkę zebrać można w niedoli.
Athos zaproszony został cztery razy i za każdym razem prowadził z sobą przyjaciół z ich pachołkami. Porthosowi trafiło się sześć podobnych okazyj, z których dał korzystać i towarzyszom swoim: Aramis miał aż osiem. Był to człowiek cichy, ale był w stanie bez hałasu dużo zrobić. D’Artagnan zaś, nie znając w stolicy nikogo, jedno tylko znalazł śniadanie i to składające się tylko z czekolady, u księdza, swojego współziomka, i u pewnego korneta, który pysznie wystąpił, ale cóż, kiedy, jak powiedział Planchet, raz się tylko je, choćby się przytem najobficiej jadło. D’Artagnan czuł się więc nieco upokorzony, że miał tylko półtorej uczty do ofiarowania towarzyszom, boć czekoladę u księdza można było liczyć tylko za połowę. Sądził więc, że jest dla nich ciężarem, zapominając w dobrej wierze młodzieńczej, że to on właśnie żywił całe towarzystwo przez cały miesiąc. Skłopotany umysł jego począł pracować pilnie. Rozważył, że koalicja czterech ludzi młodych, walecznych, przedsiębiorczych i czynnych, winna mieć cel inny, prócz włóczenia się po przechadzkach, prócz lekcyj fechtunku i wybryków mniej lub więcej rozsądnych.
Rzeczywiście, czterech ludzi takich, jak oni, oddanych sobie, zacząwszy od kieszeni, a skończywszy na życiu, wspomagających się nieustannie, nie cofających się nigdy przed niczem, wykonywujących osobno lub razem postanowienia, powzięte wspólnie; cztery ramiona, grożące czterem pięściom kardynalskim, wszystko to powinno było bądź skrycie, bądź jawnie, podstępnie czy przebojem, finezją czy siłą, dać moc przebijania sobie drogi do pożądanego celu, choćby był najbardziej daleki i najbardziej zakazany. To jedno tylko dziwiło d’Artagnana, że towarzysze jego nie pomyśleli o tem dotąd.
Pomyślał więc sam, i to bardzo poważnie, jaki nadać kierunek tej sile, w czwórnasób pomnożonej, w którą nie wątpił, jak Archimedes w swój lewar do poruszenia ziemi w jej posadach, gdy wtem usłyszał lekkie pukanie do drzwi. Zbudził Plancheta i rozkazał mu otworzyć. Zbudził Plancheta, ale nie należy przypuszczać, że działo się to w nocy i było do dnia jeszcze daleko. Nie! Biła właśnie czwarta po południu, a dwie godziny przedtem Planchet przyszedł do swego pana domagać się obiadu, ten zaś odpowiedział mu przysłowiem: kto śpi, ten obiaduje. Planchet zatem obiadował, śpiąc.
Wszedł człowiek, wyglądający dość pospolicie, z miną mieszczanina.
Planchet na deser radby był usłyszeć chociaż rozmowę, lecz mieszczanin oświadczył d’Artagnanowi, że ma mu coś ważnego do powiedzenia i pragnie pomówić z nim sam na sam.
D’Artagnan odprawił więc Plancheta i poprosił gościa, aby usiadł.
Nastąpiła chwila milczenia, podczas której dwóch tych ludzi patrzyło na siebie, jak gdyby chcąc poznać się na wstępie, poczem d’Artagnan skłonił się na znak, że gotów jest wysłuchać tego, z czem gość przychodzi.
— Słyszałem o panu d’Artagnan, jako o dzielnym młodzieńcu — odezwał się mieszczanin — a rozgłos, jakiego pan używasz, słusznie skłania mnie do powierzenia ci pewnej tajemnicy.
— Proszę pana — rzekł d’Artagnan, instynktownie przewąchując coś korzystnego.
Mieszczanin znowu przerwał, następnie począł mówić dalej:
— Mam żonę, która ma nadzór nad bielizną u królowej, a nie zbywa jej ani na rozsądku, ani na piękności. Ożeniłem się z nią, będzie temu trzy lata wkrótce, choć bardzo niewiele miała, ale ją proteguje ojciec chrzestny, pan de la Porte, szatny królowej.
— Cóż dalej? — zapytał d’Artagnan.
— Otóż! — począł znowu mieszczanin — otóż! mój panie, wczoraj z rana żona moja została porwana w chwili, gdy wychodziła z pracowni.
— A któż porwał pańską żonę?
— Na pewno nie wiem, lecz podejrzewam kogoś.
— Kogóż pan podejrzewasz?
— Mężczyznę, który krok w krok chodzi za nią od dawna.
— Do djabła!
— Ale pozwól pan sobie powiedzieć — ciągnął dalej mieszczanin — iż przekonany jestem, że w tem wszystkiem mniej jest miłości, niż polityki.
— Mniej miłości, niż polityki — podjął d’Artagnan z miną zamyśloną — a co pan przypuszczasz?
— Nie wiem, czy powinienem mówić to panu...
— Ależ pozwól pan zwrócić sobie uwagę, że ja od ciebie nic zgoła nie żądam. Pan tu przychodzisz i pan powiedziałeś, iż chcesz mi powierzyć tajemnicę. Rób więc, jak ci się podoba, możesz się pan jeszcze cofnąć.
— Nie, nie, wyglądasz pan na uczciwego młodzieńca, i czuję do pana zaufanie. Otóż sądzę, że moja żona została porwana nie z powodu miłostek swoich, lecz z powodu miłostek większej, niż ona damy.
— Ho! ho! czy nie chodzi tu przypadkiem o panią de Bois-Tracy? — odezwał się d’Artagnan, chcąc przed mieszczaninem popisać się, że wtajemniczony jest w sprawy dworskie.
— Wyżej, panie, wyżej!
— Panią d’Aiguillon?
— Jeszcze wyżej.
— Panią de Chevreuse?
— Wyżej, wyżej znacznie.
— O!... — d’Artagnan się zatrzymał.
— Tak panie — odpowiedział przerażony mieszczanin, tak cicho, że zaledwie można go było dosłyszeć.
— Z kim?
— A z kimże, jeśli nie z księciem de... Tak, panie! — odparł mieszczanin, nadając głosowi swojemu jeszcze bardziej głuche brzmienie.
— Lecz w jakiż sposób wiesz pan o tem wszystkiem?
— A! w jaki sposób?
— Zapewne. Tylko bez półsłówek, albo rozumiesz pan...
— Wiem od mojej żony.
— Która wie o tem... od kogo?
— Od pana de la Porte. Nie mówiłżem panu, że jest jego chrzestną córką, a pan de la Porte posiada zaufanie królowej! Umieścił ją zatem przy Jej Wysokości, aby biedna królowa nasza miała przynajmniej zwierzyć się komu, będąc opuszczoną przez króla, szpiegowaną przez kardynała i zdradzaną przez wszystkich.
— O! zaczyna się to wyjaśniać — odezwał się d’Artagnan.
— Otóż cztery dni temu żona moja do mnie przyszła, panie; odwiedzać mnie mogła dwa razy tygodniowo, a jak miałem zaszczyt powiedzieć panu, ona mnie bardzo kocha. Tymczasem żona zwierzyła mi się, że królowa ma wielkie obawy w tych czasach.
— Doprawdy?
— Tak. Pan kardynał widocznie śledzi ją i prześladuje więcej, niż kiedykolwiek. Nie może jej przebaczyć historji z sarabandą. Pan zna tę historję?
— To dobre, nie miałbym jej znać! — odparł d’Artagnan, który nic zgoła nie wiedział, lecz udawał wtajemniczonego.
— I teraz nienawiść w zemstę się zamieniła.
— Doprawdy?
— I królowa jest przekonana...
— O czem?
— Że napisano w jej imieniu do księcia de Buckingham.
— W imieniu królowej?
— Tak, ażeby do Paryża go ściągnąć i w sidła jakie uwikłać.
— Lecz cóż, u djabła, ma z tem wspólnego żona pańska?
— Znają jej przywiązanie do królowej i chcą od jej pani usunąć, lub zmusić, aby zdradziła tajemnicę Jej Wysokości i służyła za szpiega.
— Być może — odrzekł d’Artagnan — ale czy znasz pan człowieka, który ją porwał?
— Mówiłem już panu, iż zdaje mi się, że znam go.
— Jak się nazywa?
— Nie znam jego nazwiska, to tylko wiem, że to figura zaprzedana kardynałowi.
— Widziałeś go pan?
— Żona mi go pokazywała kiedyś.
— A ma on w sobie coś szczególnego, po czem możnaby go poznać?
— O! zapewne. Jest to mężczyzna postawy wyniosłej, brunet ogorzały z oczami przenikliwemi, białemi zębami i blizną na skroni.
— Z blizną na skroni! — krzyknął d’Artagnan — wszak to moja znajomość z Meung!
— Pan go znasz?
— Tak, tak, ale to nie należy do rzeczy. E! mylę się, to ją bardzo upraszcza, jeżeli bowiem obydwaj mamy z nim porachunki, dwie sprawy dadzą się załatwić za jednym zamachem. Gdzie można tego pana złapać?
— Nie wiem.
— I nie masz pan żadnych wskazówek, gdzie mieszka?
— Żadnych; pewnego razu, gdy odprowadzałem żonę do Luwru, wychodził stamtąd i właśnie mi go wtedy pokazała.
— Do djabła!... — mruknął d’Artagnan — wszystko to bardzo niejasne!... Od kogo dowiedziałeś się pan o porwaniu żony.
— Od pana de la Porte.
— Czy opowiedział panu jakie szczegóły?
— Nie, żadnych.
— A skądinąd nic się pan nie dowiedziałeś?
— I owszem, odebrałem...
— Co takiego?
— Nie wiem doprawdy... czy nie popełniam wielkiej niedorzeczności?...
— Znowu to samo!... pozwolę sobie jednak zwrócić uwagę pańską, że teraz cofać się już za późno.
— Ja się też nie cofam, do licha!... — zawołał mieszczanin, klnąc dla dodania sobie animuszu. — Zresztą, słowo uczciwości Bonacieux...
— Pan się nazywasz Bonacieux? — przerwał d’Artagnan.
— Tak, panie, to moje nazwisko.
— Przepraszam, że przerywam, lecz zdaje mi się, że jest mi ono znane.
— Być może, panie. Jestem właścicielem tego domu.
— O! o! — odezwał się d’Artagnan, na wpół powstając z siedzenia i z ukłonem — właścicielem tego domu?
— Tak, panie tak... A ponieważ trzy miesiące już mieszkasz u mnie i, zatopiony pewnie w swoich ważnych zajęciach, zapomniałeś zapłacić mi komornego, a ja wcale cię o to nie niepokoiłem ani na chwilę, myślałem, że będziesz miał wzgląd na moją delikatność...
— A jakże, drogi panie Bonacieux — odparł d’Artagnan — wierzaj mi, iż przejęty jestem wdzięcznością za postępowanie podobne i mówię, iż skoro mogę ci być w czemś użyteczny...
— Wierzę panu, wierzę i, jak powiedziałem, słowo uczciwości Bonacieux! ufam ci zupełnie.
— Dokończ pan więc, co mówić zacząłeś.
Mieszczanin dobył z kieszeni papier i dodał d’Artagnanowi.
— List! — odezwał się tenże.
— Który odebrałem dziś z rana.
D’Artagnan otworzył go, a ponieważ poczynało się ściemniać, zbliżył się do okna. Mieszczanin postąpił za nim.
„Nie szukaj żony twojej — czytał d’Artagnan — odzyskasz ją, gdy potrzebować jej już nie będę. Jeżeli jeden krok zrobisz dla odnalezienia jej, jesteś zgubiony”.
— To dosyć stanowcze!... — ciągnął d’Artagnan — lecz koniec końców jest to tylko pogróżka.
— Tak... lecz pogróżka ta przeraża mnie; ja, panie, nie jestem wcale rycerzem i boję się Bastylji.
— Hm! — odezwał się d’Artagnan, — i mnie tyleż obchodzi Bastylja, co i pana. Gdyby tu tylko szło o machnięcie szpadą, mniejsza, ale...
— Jednakże ja na pana liczyłem wiele w tym razie...
— Doprawdy?
— Widząc cię, otoczonego nieustannie muszkieterami wspaniałej powierzchowności, i poznawszy, że to muszkieterowie pana de Tréville, a zatem nieprzyjaciele kardynała, myślałem, że pan i jego towarzysze, ujmując się za królową, zachwyceni będziecie wypłataniem figla jego eminencji.
— Bez wątpienia.
— Zresztą, myślałem, że pan, będąc mi dłużny za trzymiesięczne komorne, o które się nie upominałem...
— Tak, tak, już mi pan wspomniałeś o tem, i uznaję ten powód za dostateczny.
— Co więcej, że jeżeli uczynisz mi zaszczyt pozostania dłużej w domu moim, nigdy na przyszłość ani słówka o tem nie pisnę.
— Bardzo dobrze.
— W dodatku, jeśli będzie potrzeba, gotów jestem dać panu z pięćdziesiąt pistolów, jeżeli, czego nie przypuszczam, znajdziesz się w chwilowych kłopotach.
— Wyśmienicie, ależ pan widocznie bogaty jesteś, drogi panie Bonacieux?
— Mam się niezgorzej, mój panie, mogę to powiedzieć; zebrałem sobie coś około dwóch, czy trzech tysięcy talarów dochodu na handlu drobiazgami, a nade wszystko umieściwszy trochę grosza w przedsiębiorstwie słynnego podróżnika morskiego Jana Mocquet; w ten sposób, pojmuje pan... O! o! — wykrzyknął nagle mieszczanin.
— Co takiego? — zapytał d’Artagnan.
— Co ja widzę?
— Gdzie?
— Na ulicy, wprost okien pańskich, we framudze tamtych drzwi... mężczyzna w płaszczu.
— To on!... — zawołali razem d’Artagnan i mieszczanin, poznając jednocześnie człowieka, o którego chodziło obydwom.
— O teraz mi już nie ujdzie!... — krzyknął d’Artagnan, chwytając szpadę.
I dobywszy ją z pochwy, wybiegł z mieszkania.
Na schodach spotkał Athosa i Porthosa, idących go odwiedzić; przemknął pomiędzy nimi jak strzała.
— Człowiek z Meung!... — rzekł d’Artagnan i zniknął.
D’Artagnan opowiadał niejednokrotnie przyjaciołom zajście z nieznajomym, jako też i zjawienie się pięknej podróżnej, której człowiek ten tak ważne zadanie powierzył.
Zdaniem Athosa, d’Artagnan list ów mógł był zgubić w zamieszaniu. Według niego, szlachcic, jak go opisał d’Artagnan, nie mógł być zdolny do popełnienia podłości takiej, jak kradzież listu. Porthos zaś widział w tem jedynie schadzkę miłosną wyznaczoną przez damę kawalerowi, lub też na odwrót, schadzkę, którą zakłóciła obecność d’Artagnana i żółtego konika.
Aramis utrzymywał znowu, że skoro wypadki takie osłonięte są tajemnicą, byłoby najlepiej ich nie zgłębiać.
Zrozumieli zatem z kilku słów d’Artagnana, o co mu chodziło, a ponieważ byli przekonani, że, czy dopędzi nieznajomego, czy też go z oczu straci, ostatecznie powróci do siebie, szli więc dalej. Gdy weszli do pokoju d’Artagnana, nie zastali nikogo. Właściciel, lękając się następstw spotkania pomiędzy młodzieńcem a nieznajomym, osądził za właściwe i za najbezpieczniejsze umknąć do swego mieszkania.
Uwagi (0)