Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖
Kaśka Olejarek, prosta, naiwna dwudziestolatka o postawie i urodzie antycznego posągu-podpory, trafia na służbę do państwa Budowskich. Szybko okazuje się, że małżeństwo jej nowych pracodawców nie jest idealne, a ich intrygi i wzajemna niechęć wpływają na życie reszty domowników. Kaśka zakochuje się w stróżu i z biegiem czasu coraz bardziej wikła w panujące wokół niezdrowe stosunki. Nieświadomie przyczynia się do własnego upadku.
Czy zdoła, niczym prawdziwa kariatyda, utrzymać ciężar, który spadł na jej barki? A może padnie ostatecznie ofiarą mieszczańskiego zakłamania i własnych namiętności?Kaśce Kariatydzie, podobnie jak wielu innym powieściom naturalistycznym, od początku towarzyszyły liczne kontrowersje. Silne emocje budziły tak drastyczna tematyka, jak i krytyka mieszczańskiej moralności.
Gabriela Zapolska (właściwie Maria Gabriela Janowska) słynęła z dzieł naturalistycznych i zaangażowanych społecznie. Oprócz prozy pisała też utwory dramatyczne, m.in. Moralność pani Dulskiej.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
I nic nie urządzono dla inteligentniejszego rozerwania umysłów tej wielkiej gromady, która co niedziela przeciągała tłumami po zacieśnionych ulicach miasta, zdając się wielkim głosem domagać „panem et circenses18!”. Żadne ludowe przedstawienie, żaden teatrzyk tak zwany ogródkowy nie wyciągał swych gościnnych ławek dla przyjęcia spracowanego tłumu, który rad by wysłuchał w przystępnej i wesołej formie moralnej poczciwej nauki, a choćby to rzeczywiście było grochem rzuconym o ścianę, to może młode pokolenie przyjęłoby groch ten nie z uporem starego muru.
Tymczasem fala ludu, postępując wzdłuż ulic smrodliwych i zaciemnionych, wpływała mimo woli do otwartych drzwi szynkowni, aby rozłożywszy się dokoła pooranych bruzdami stołów, chłonąć w siebie strugi odurzających, fałszowanych napojów i wlec się późną nocą do domów, budząc uśpionych mieszkańców wrzaskiem i przekleństwami drżącymi przeciągłą nutą nad miastem.
Służące uczepione u ramion swych kochanków dążyły na Wysoką Górę lub opóźniały się przed bramami — rozsnuwając przed oczami przechodniów obrazy swych miłostek; pruderia i błędne wyobrażenie o moralności ich chlebodawców odmawiających pozwolenia widywania kochanków w kuchniach, zmuszały poniekąd do podobnych schadzek ulicznych, na czym moralność publiczna nie zyskiwała wcale.
Gdy Kaśka znalazła się nagle wśród tłumu, ogarnęła ją nieśmiałość wielka. Każda z przechodzących kobiet miała przy sobie jeśli nie mężczyznę, to drugą kobietę, zapewne przyjaciółkę, z którą szła, rozmawiając lub słuchając, co jej opowiadano. Ona była sama, a choć w dnie powszednie także nikt jej nie towarzyszył, toć w ten gwar niedzielny zawstydziła się swego sieroctwa i osamotnienia, jakby w tym była własna jej wina. Przy tym szła z gołą głową, bez kapelusza, błyszcząca tylko odblaskiem swych gładko przyczesanych włosów. Dawała tym świadectwo wielkiego ubóstwa, bo tylko bardzo biedne dziewczęta nie noszą kapeluszy w dnie świąteczne. Nie zazdrościła przecież tych niezwykłych strojów, jakie roztaczały inne kobiety; ona wie, że jest biedna, a drudzy są bogaci. Bóg tak chciał i porozdzielał. Za to w przyszłym życiu setnie wynagrodzi. Zresztą spódnicę ma dosyć porządną, jeszcze całą, a kaftanik perkalikowy, opinający jej piersi, świeżutko wyprasowany i podwiązany pod szyją czerwoną wstążką. Wie, że jest czysto ubrana, a że biednie — nie jej w tym wina. Tylko przykro tak iść samej. Ten i ów się obejrzy, Bóg wie, co może pomyśleć — że nawet żadna kobieta zadawać się z nią nie chce, skoro idzie tak samopas. To bardzo, bardzo nieprzyjemnie.
Nagle przychodzi jej do głowy Rózia. Prawda, może ona ma dziś „wyjście” — bardzo by to dobrze było. Tylko że Rózia wychodzi bardzo rzadko w niedzielę, w mleczarni jest w tym dniu nawał zajęcia przy gościach, którzy całymi gromadami zalegają ogródek. Zwykle jedna dziewczyna bywa uwolniona, może teraz właśnie kolej na Rózię wypadła. Trzeba się przekonać. W tym celu Kaśka kieruje się ku mleczarni. Zaszedłszy tam, dowiaduje się, że Rózia opuściła mleczarnię i żyje z „gotowego”. Tak zapewniała sama właścicielka, która dla zbytniego gorąca ustąpiwszy miejsca przy kasie swemu mężowi, sama zasiadła w kuchni, uzbrojona w olbrzymi czerpak do rozlewania mleka.
Kaśka wyszła znów na ulicę i stanęła chwilkę, namyślając się, czy odwiedzić Rózię i zapytać, co miała znaczyć ta zmiana w trybie jej życia. Wahała się przez chwilę.
Przyszedł jej na myśl Feliks. Od czasu owej pamiętnej propozycji przy zabieraniu kuferka Kaśka nie widziała go więcej. Czuła, że sobie zrobiła w nim nieprzyjaciela, i bała się zajrzeć mu w oczy. Przyjaźń wszakże dla Rózi przemogła i Kaśka w dziesięć minut ujęła za klamkę drzwi prowadzących do mieszkania jej przyjaciółki.
Jakkolwiek owo życie z „gotowego” zapowiadało coś niezwyczajnego, Kaśka od progu cofnęła się nagle, odurzona widokiem, jaki się przedstawił jej oczom.
Na łóżku na wprost drzwi siedział Feliks w wspaniałym kraciastym garniturze, wypomadowany, z wyczernionymi wąsami, sterczącymi po obu stronach nosa. Przed nim, zamiast stołu, przysunięty do łóżka kuferek pokryty resztkami wytwornej uczty, przyniesionej zapewne z sąsiedniej garkuchni, wyciągał swój zielony grzbiet w nieporządku porozstawianych szklanek i talerzy. Kilka butelek z etykietami i bez, walało się dokoła, na wzór posłusznych nawet po śmierci żołnierzy prostując się w równej, wyciągniętej postawie. Obok łóżka stała Rózia, bledsza niż zwykle, lecz ubrana i uczesana, co wobec dawnego jej domowego zaniedbania było faktem nadzwyczajnym. Stara jedwabna suknia z welwetowym stanikiem, kupiona widocznie od handlarki starzyzną, wisi na niej niekształtnie, stanowiąc swą jaskrawą ceglastą barwą jedną więcej brudną plamę na tle popękanej ściany. Cudacki, zmięty kapelusz pokrywa głowę, a ręce wciśnięte w białe, brudne rękawiczki, zbyt krótkie, aby zakryć miejsce pozostawione pomiędzy brzegiem rękawa a rękawiczką, odsłaniają kawałki ciała zsiniałego od gwałtownego zbyt ciasną rękawiczką ściśnięcia.
Widocznie wybierają się na spacer, bo i Feliks wcisnął na głowę kapelusz lśniący nowością filcu, a ręce usiłuje wepchnąć w piernikowej barwy rękawiczki.
Ciasne wnętrze izdebki napełnia woń źle przyrządzonych potraw, których resztki wlekły się na talerzach, zastygłych od tłuszczu. Kości kurczęcia mieściły się ze zgniłą zielonością sałaty zaprawionej tanim octem. Silny zapach tytoniu dominował wszakże i przygłuszał wszystko — w powietrzu leżała cała warstwa silnego dymu, poruszając się z wolna i opadając na sprzęty i podłogę.
Kaśka, przyzwyczajona do zaniedbania w stroju Rózi, stała chwilę zdumiona tym przepychem, jaki nagle olśnił jej oczy. Przy tym znaczna ilość wypróżnionych butelek, resztki kurczęcia z sałatą i błyszczący filc na kapeluszu Feliksa — dopełniały wrażenia. Może to urodziny lub imieniny, a ona nie wiedziała o tak ważnej uroczystości i gdyby nie przypadek, pominęłaby dzień tak ważny milczeniem, krzywdząc w ten sposób przyjaciółkę. Serdecznie się cieszy, że spostrzegła w czas swe zapomnienie i wyciągając ręce, postępuje kilka kroków z poczciwą chęcią złożenia życzeń solenizantce.
Ta ostatnia wszakże na widok Kaśki marszczy brwi gniewnie i zmienia się na twarzy. Cały potok obelg wybucha z jej ust, spadając gradem na głowę przybyłej.
Jak to? Ona śmie pokazywać się jeszcze i wchodzi do niej, jakby nic się nie stało? Ale Rózia wie wszystko, bo Feliks jej opowiedział — i nie chce się zadawać z taką ladacznicą, co chce drugiej chłopa odmawiać.
I cały rynsztok wyrazów pozbieranych z najbrudniejszych zaułków, wśród których Rózia wzrosła, zalewa nagle ciasną przestrzeń izdebki. Kaśka stoi nieruchoma, nie mogąc zebrać myśli, nie rozumiejąc, o co chodzi.
Rózia tymczasem blada, z szeroko rozwartymi oczami, zasłania Feliksa jak skarb najdroższy, który jej wydzierają; — tak, ona wie teraz, co kryje Kaśka pod tą skórą świętoszki, ale nie ją brać na kawał — ona widziała inne dziwy i wie, czego się trzymać.
Wrzaskliwy głos odbija się o niski sufit i spada w ciekących pasmach na dół jak deszcz gorącej wody.
— Patrz, szelmo, chciałaś go zabrać, namawiałaś dla siebie... a mogłabyś mu dać kurczęta i takie żarcie? Widzisz ją, jaka mi pani! sama czym cielska nie ma nakryć, a zachciało jej się Feliksa! Owa! Baciarka!...
Kaśka, przerażona, przed tą brutalną napaścią cofa się ku drzwiom i wychodzi do sieni. Zamykając drzwi, schodząc po schodach, słyszy jeszcze głos Rózi lecący skrzekliwym wrzaskiem w jej ślady.
W prostocie swej i uczciwości nie pojmuje, czym zawiniła względem Rózi — wie tylko, że straciła jedyną przyjaciółkę. O! Teraz może zdechnąć z żalu, a nie będzie się miała nawet przed kim poskarżyć. Rózia młodą dziewczynką pracowała z Kaśką w jednej fabryce, oddychały tymi samymi szkodliwymi miazmatami przepełniającymi wnętrze fabrycznego budynku; nad wieczorem wracały razem, depcąc bruk przedmieścia i Kaśka szczerze przywiązaną była do swej przyjaciółki. Tyle lat żyły w zgodzie, przychodząc sobie z pomocą! Aż tu mężczyzna stanął na drodze i poróżnił je, nie wiadomo nawet właściwie, z jakiego powodu. I Kaśka idzie, tłumiąc w sobie jeszcze jeden żal więcej do tych „chłopów”, którzy wiecznie i wszędzie stają się przyczyną jej utrapienia. Powoli wszakże refleksje przychodzą
Uwagi (0)