Mocni ludzie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka polska online TXT) 📖
Powieść Ferdynanda Ossendowskiego herbu Lis, wydana w roku 1935. Głównym bohaterem jest zesłany na Syberię uczestnik powstania listopadowego 1831 roku. Władysław Lis, bo tak się nazywa, to Polak cnót wszelakich: odważny, zaradny, bystry, niezwykle silny, szybko uczy się umiejętności potrzebnych w nowych warunkach, wynajduje metodę zaradczą na okresowe śnięcie ryb, w jednym dniu przekonuje miejscowych do zmiany utrwalonych barbarzyńskich zwyczajów, ratuje osadę przed zdzierstwem urzędników… Na zesłaniu dobrowolnie towarzyszy mu żona Julianna, wcielenie cnót niewieścich: piękna, dobra, opiekuńcza, nazywana przez Samojedów „białą niewiastą”, uczy miejscowe dziewczęta kroju, szycia i haftowania, razem z mężem naucza dzieci i dorosłych czytania i pisania, propaguje uprawę ziemniaków, walczy z pijaństwem, korzystając z nadesłanych przez rodzinę poradników lekarskich, bez żadnych studiów lub praktyk, sprawuje opiekę medyczną nad miejscową ludnością, zadziwiając carskiego naczelnego lekarza, przybyłego z rewizorem ze stolicy.
Powieść ożywiają niebezpieczeństwa i przygody, nie brak też zwrotów akcji. Kolorytu dodają opisy syberyjskiej przyrody i mnogość użytych lokalnych terminów, określających rośliny, zwierzęta, odzież, czy też sprzęty.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Mocni ludzie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka polska online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Lis odszedł, aby mu nie przeszkadzać i nie nabrać wstrętu do tego zdziczałego, śmiertelnie głodnego nędzarza.
Rzucił nań okiem dopiero, gdy posłyszał gorący, namiętny szept zbiega.
Na twarzy Lisa odbiło się zdumienie.
Katorżnik, oświetlony czerwonym światłem ogniska, klęczał i żegnając się zamaszyście raz po raz, schylał głowę do ziemi. Miał oczy zamknięte i szeptał modlitwę przez zaciśnięte usta. Skończył po chwili, a potem podczołgał się na kolanach do stojącego na uboczu Lisa i padł mu do nóg, wyrzucając słowo po słowie:
— Przebaczcie... przebaczcie! Jam nie wiedział, na kogo napadłem... Od rozumu z głodu odszedłem... Za poratowanie mnie niech Bóg pocieszy wasze serce! Niech Bóg...
Tulił głowę do nóg Lisa i okrywał je pocałunkami, powtarzając zdyszanym głosem:
— Bóg!... Bóg!... Bóg!...
Z trudem uspokoił go zesłaniec, po czym kazał mu zdjąć ubranie i nałożyć czystą bieliznę, którą wydobył ze swego worka.
— Jutro pomyślimy o reszcie... — rzekł do zbiega, słuchając jego głośnego szlochu.
— Nie odganiacie mnie... grzesznego? — zapytał wreszcie, podnosząc na Lisa zapłakane oczy.
— Nie! — odpowiedział Polak. — Uczynicie z sobą, co postanowicie sami...
— Będę psem, niewolnikiem waszym! — wybuchnął zbieg. — Każdemu gardło za was przegryzę! Nazywam się...
— Czekajcie! — przerwał mu Lis. — Nie chcę nic wiedzieć o was! To rzecz wasza, waszego sumienia i Boga, który wszystko widzi... Będę wołał na was Wilk, bo macie ślepia i kły kubek w kubek jak ten wilk!
Zaśmiał się nagle wesoło i dodał:
— Chociaż naprawdę z tymi to strasznymi kudłami, brodą po pas i zarośniętą gębą przypominacie mi raczej niedźwiedzia. Ba, on by się was uląkł, boście straszliwie kosmaty... Wilku!
— Dajcie nóż, to ja w mig włosy poucinam! — zawołał zbieg.
— Do jutra poczekamy... — kiwnął głową Lis.
— Nie ufacie?
— Nie o to chodzi! — uśmiechnął się Lis. — Ino boję się, że po ciemku łeb sobie utniecie. Połóżcie się przy ognisku i prześpijcie, bo już niebawem świtać zacznie!
Wilk nie przeczył już i zwinął się na trawie przy ognisku. Zesłaniec rzucił mu wojłokowy koc, którym włóczęga owinął się natychmiast.
Usnął w jednej chwili, a Lis usiadł naprzeciwko i zamyślił się.
— Ha! — mruknął do siebie. — Jak widzę, po ziemi chodzą stokroć nieszczęśliwsi ode mnie. Takie to zagnane, zbiedzone, na śmierć wylękłe chłopisko!
Spojrzał na skuloną postać śpiącego katorżnika i uśmiechnął się dobrotliwie i rzewnie. Zapomniał już, że tak niedawno człowiek ten zamierzał go zabić. Dusza polskiego zesłańca zrozumiała ogrom męki zbiega i wszystko mu przebaczyła na zawsze.
Lis nie mógł spać tej nocy, więc nim słońce się wynurzyło spoza boru, ułożył plan dalszej pracy. Obudziwszy przybysza, kazał mu rozpalić ognisko i zagotować herbatę. Po rannym posiłku zesłaniec wydobył z worka zapasowe spodnie zamszowe, ciepłą kurtkę, krótkie trzewiki wyrobu samojedzkiego i oddał nowemu towarzyszowi.
— A te swoje łachmany spalcie! — rzekł. — Tak mi się widzi, że mieszka w nich więcej wszy niż ludzi w dużym mieście!
Ujrzawszy roześmianą twarz przebranego już Wilka, zwrócił się do niego poważnie:
— Podzielimy pomiędzy sobą herbatę, sól, cukier i żywność, abyście mieli na dalszą drogę...
Zbieg zbladł i krzyknąwszy przeraźliwie, padł do nóg Lisa.
— Nie każcie mi odchodzić! — wołał z rozpaczą. — Pozwólcie pozostać przy sobie!
Polakowi oczy błysnęły radośnie. Odparł natychmiast:
— Zostańcie, jeżeli taka jest wasza wola...
Wilk ze wzruszenia nie mógł wydobyć głosu, więc tylko czepiał się swego dobroczyńcy i całował go po nogach i rękach.
— No, wstańcie już! — rzekł zesłaniec. — Musimy powracać do mego szałasu, Wilku!
— Nazywajcie mnie Romanem... — cichym głosem poprosił katorżnik.
— Niech i tak będzie! — zgodził się pan Władysław. — Pakujmy tedy rzeczy, Romanie.
Podzielili wszystko na dwa tłumoki i ruszyli przez knieje ku polanie, gdzie uriadnik Leszczenko pozostawił na męki samotności polskiego zesłańca.
Przedzierali się długo przez bagnistą tajgę, aż Lis dojrzał na błocie ślady bosych nóg, widziane już przedtem.
— Niebawem już dojdziemy — rzekł cichym głosem.
Istotnie tajga stawała się coraz rzadsza i wkrótce wędrowcy wynurzyli się na polanę. Lis spojrzał w stronę szałasu i wydał cichy okrzyk.
Pod ścianą czumu siedziała jakaś ciemna postać, co chwila pochylając się i prostując.
Szli przez cały dzień i teraz w zapadającym mroku nie mogli dojrzeć dokładnie tego, co ktoś majstrował przy szałasie.
— Skąd by się tu wziął człowiek? — szeptem zapytał zesłaniec. — Na takim pustkowiu? Z dala od drogi?
Roman nic nie odpowiedział. Przykucnął na ziemi, aby mu nie przeszkadzały resztki światła, odrzucanego przez blade niebo, i wpatrywał się w tajemniczego gościa.
— Panie! — szepnął wkrótce. — Panie! To niedźwiedź! Wyłamał on żerdzie z szałasu i coś tam szarpie...
Podczołgali się bliżej, kryjąc się poza krzakami. Niedźwiedź jednak, czy to posłyszał szelest trawy, czy też zwęszył ludzi, od razu stanął na tylnych łapach i ryknął groźnie. Lis wziął go na cel i strzelił. W niepewnym świetle zmierzchu chybił jednak. Nie miał czasu nabić karabina, gdyż niedźwiedź runął na niego.
Zesłaniec sięgnął po nóż, lecz rękojeść jego zaplątała mu się w zwojach pasa. Zwierz dopadł już człowieka i w straszliwym zamachu wzniósł nad nim potężne łapy. W tej samej chwili coś chrzęstnęło, gwizdnęło w powietrzu i spadło na kudłaty łeb, rozwalając czaszkę. Niedźwiedź runął na wznak, a Roman dopóty bił go kiścieniem, aż ustały drgawki i zwierz zesztywniał.
— Dziękuję wam Romanie! — zawołał Lis.
Ten milczał, radośnie się uśmiechając. Wreszcie podbiegł do szałasu i krzyknął:
— Patrzcie no, panie! Czałdon wyciągnął wam z szałasu jukołę i pożarł ją!
Obejrzeli wnętrze czumu. Kosmaty rabuś na szczęście natrafił od razu na suszone ryby i rozpoczął ucztę, nie tknąwszy nic innego.
Wypocząwszy dzień jeden i spakowawszy cały dobytek, tak aby go można było rozłożyć na dwu ludzi, wyruszyli na Ałgim.
Przechodząc przez moczary, Lis mruknął do siebie:
— Ach, tak? Te ślady bosych nóg! Teraz już wiem, że to niedźwiedź tędy przechodził!
Niosąc bardzo ciężkie tłumoki, wędrowcy w ciągu dnia nie mogli dotrzeć do sosnowego boru. Spędzili więc noc w tajdze i dopiero nazajutrz dobrze po południu doszli do polany nad Ałgimem.
Lis opowiedział Romanowi o swoim życiu i zakończył tymi słowy:
— A teraz, przyjacielu, mam zamiar założyć tu nowe osiedle!
Zbieg uśmiechnął się i odparł wesołym głosem:
— To widzę, że w porę przyszedłem do was, panie! Jestem drwalem, cieślą, w domu trudniłem się u swego pana tym rzemiosłem. Umiem też piece stawiać, ponieważ nauczono mnie tego w więzieniu... ba! przesiedziałem już w nim dziesięć lat... dziesięć lat!
— No, więzienie pozostało już poza wami! — zawołał Lis. — Od jutra obaj staniemy do pracy.
Tak też i uczynili. Po tygodniu mieli już gotowy budulec, a więc belki, deski, a nawet płaszki — krótkie łupanki z pni, zastępujące gonty107.
Gdy w oznaczony dzień przybył Wotkuł, a z nim Ganga i piętnastu Samojedów, na polance, wsparty na kamiennym fundamencie, wznosił się zrąb, do połowy już wykończony.
Lis witał przyjaciół, którzy ze zdumieniem oglądali nowego przybysza i wypytywali go, skąd przyszedł do tajgi na Czin-War. Ten mrużył oczy i odpowiadał:
— Spadłem wprost z nieba, bo mi się noga podwinęła, zawadziwszy o obłoki!
Lis odprowadził Wotkuła na stronę i z drżeniem w głosie zapytał:
— Co powiesz mi o żonie?...
Samojed spuścił oczy, a usta mu drgnęły.
— Opowiem o wszystkim, gdy Garas nadąży za nami... — odpowiedział cicho, jeszcze niżej opuszczając głowę.
Lis zbladł.
Niepokój, który przez cały ten czas tłumił w sobie, wybuchnął ze straszliwą siłą.
Zesłaniec skoczył ku Wotkułowi, porwał go za ramię i wstrząsnął nim, pytając syczącym głosem, w którym było błaganie i groźba:
— Natychmiast mi odpowiedz, natychmiast!
Samojed przyjrzał mu się bacznie i spostrzegłszy rozpacz na twarzy przyjaciela, odparł pośpiesznie:
— Uspokój się, sprawiedliwy! Biała niewiasta zdrowa jest i wkrótce tu przybędzie.
Lisowi na tę wieść podcięło nogi. Nagła rozpacz wyczerpała go. Pot okrył mu czoło. Bezsilny usiadł na sterczącym z ziemi pniu i przymknął oczy.
Siedział długo nieruchomy, ciężko oddychając. Półświadomie słyszał nawoływania z lasu, widział Gangę, zbiegającego z pagórka i wymachującego rękami.
Z trudem podniósł oczy i długo wpatrywał się przed siebie.
Z boru wyłaniały się jeden za drugim idące renifery. Przed nimi, podpierając się sękatym kijem, kroczył roześmiany, kulawy Garas. Coraz więcej reniferów i prowadzących je Samojedów wynurzało się z lasu. Wreszcie na ostatnim, za którym szli Michał Rodionow z synem, Lis ujrzał kobietę na koniu, prowadzącą za sobą krowę. Od razu zrozumiał wszystko i już biegł, czując, że serce mu wali jak młotem i że brakuje mu tchu w piersiach. Dopadł wreszcie i porwał w objęcia swoją Juliankę, całował ją po rękach, oczach i ustach, powtarzając zdyszanym głosem:
— Słoneczko!... Słoneczko moje!... Powróciło... Powróciło!
Ona zaś odpowiadała mu przez łzy radości:
— Wyrobiłam sobie pozwolenie na pozostanie z tobą, Władeczku... Już nigdy, nigdy się nie rozstaniemy! Biedaku mój, chłopaku kochany!
Widząc jego wzruszenie, starała się uspokoić go, więc opowiadała mu o swej podróży do Tomska, o widzeniu się z nowym gubernatorem i o uzyskaniu od niego pozwolenia na przebywanie przy mężu przez cały czas zesłania. Potem mówiła o dobroci mieszkańców Narymu, którzy nabyli od nich dom i pole i dali renifery do przewiezienia całej majętności.
— Wywiozłam wszystko, wszystko, do ostatniej garsteczki mąki! — zakończyła swe opowiadanie.
Kulawy Garas kręcił się w pobliżu i śmiał się głupkowato.
— Ach! — zawołała pani Lisowa. — Zapomniałam ci powiedzieć, że nasz robotnik nie chciał pozostać w Narymie i poszedł za mną, aż musiałam przyrzec mu, że weźmiemy go do siebie... Poczciwa to dusza!
I powtórzyło się znowu to, co już raz się stało w Narymie.
Rodionow dowodził Samojedami, którzy przy pomocy wprawnego Romana szybko zakończyli budowę chaty, obory i przestronnej kleci z piwnicą. Roman urządził cegielnię w zboczu stromego brzegu, a Samojedzi narobili cegieł z gliny. Po paru dniach murowano już piece i kominy w nowej chacie, a gliną zamazywano szczeliny w ścianach, chociaż były one starannie zatkane mchem.
Wolkuł nie brał udziału w budowie nowej zaimki108 nad Ałgimem. Nazajutrz bowiem po przybyciu zniknął z obozowiska. Powrócił po kilku dniach i przywiódł ze sobą trzech Samojedów.
Usiedli wszyscy przed zesłańcami i rozpoczęli narady.
Byli to tymsko-karakońscy Samojedzi, koczujący na tundrze, gdzie paśli duże stada reniferów, jedyną swoją majętność.
Namówieni przez Wotkuła oznajmili Lisom, że jedno ze swych zimowych koczowisk założą na przeciwległym brzegu rzeki, będą odwiedzali zesłańców, a w razie potrzeby pomagali im. Prosili natomiast, aby „sprawiedliwi ludzie” uczyli ich młodzież i leczyli chorych.
Partia mieszkańców narymskich, skończywszy budowę osiedla, pożegnała Polaków i odjechała. Ostatni odchodził Wotkuł.
Długo bił pokłony, zwrócony twarzą ku wschodowi, i błagał Wielkiego Ducha o opiekę nad przyjaciółmi. Wreszcie powstał z klęczek i oznajmił, że wraz z towarzyszami w zimie przybędzie do Lisów na łowy. Jeszcze raz uścisnął ręce zesłańcom i skinąwszy ręką Garsie i Romanowi, zniknął w borze.
Lisowie zaczęli oporządzać swoją nową siedzibę, w czym dopomagał im Garsa. Pracowity, milczący Roman, nie zwlekając, jął rąbać młody las w kotlinie, przygotowując drzewo na opał, a później puścił syberyjskim zwyczajem pał, czyli pożar leśny. Zamierzał w ten sposób wytrzebić roślinność na dnie kotliny, bo wiedział, że ma tu być założone pole i ogród. Pracował tak zawzięcie, że aż Lis musiał go hamować, obawiając się, że mrukliwy zbieg zachoruje z wyczerpania.
Posłyszawszy o tych obawach gospodarza, Garsa parsknął śmiechem i zawołał:
— On już jest chory, bo mu brzuch rośnie i gęba pokraśniała...
— A tobie, nicponiu? — spytała pani Julianna.
— A mnie też, a mnie też! — przekomarzał się parobek, rechocąc zabawnie.
Gdyby ktokolwiek zajrzał do osady Lisów, nie uwierzyłby na pewno, iż mieszka tu rodzina zesłańców skazanych na niechybną śmierć. Panowała tu niczym niezamglona pogoda ducha. Czworo ludzi, rzuconych przez los na skraj tajgi północnej, za którą rozwielmożniła się prawie naga tundra, ojczyzna wichrów mroźnych, nie czuło nigdy nudy, rozpaczy i bezwładu myśli.
Mieli oni skuteczne leki na te męki samotności. Były nimi czyste sumienie, chrześcijańska ofiarność i praca.
Przy nowej chacie coraz częściej teraz stawały rogate renifery, bo Samojedzi niemal codziennie przybywali do lekarki, a pani Lisowa nigdy nie odmawiała im pomocy. Wypytawszy za pośrednictwem Garsy o rodzaj choroby, układała w skórzanej torbie swoją apteczkę, wsiadała na osiodłanego renifera i jechała do dalekich koczowisk, a z nią nieodstępny towarzysz, obrońca i sługa, głupkowaty, roześmiany parobek kulawy. Bez niego nigdzie się nie ruszała żona zesłańca. Zresztą nie mogłaby nawet uniknąć jego towarzystwa, Garsa bowiem kręcił się przy niej jak wierny pies i nie odstępował jej nigdy.
Pan Władysław z milczącym zawsze Romanem pracował w dolinie. Las dawno już zniknął pod toporami silnych drwali i w płomieniach leśnego pożaru. Teraz okopywano okopcone pnie i wypalano je do korzeni, a wyrywano i rąbano tak szybko, że karczowanie dobiegało już końca.
Pracujący nad Ałgimem ludzie nie tracili ani jednej wolnej chwili, byle tylko ulepszyć powstające gospodarstwo.
Czasową lekką kleć przerobili na spichrz i spiżarnię, nadbudowując na niej przewiewny strych dla przechowania suszonych i wędzonych zapasów żywności; na głębokim potoku zbudowali dużą, opatrzoną w otwory skrzynię, w której umieszczono żywe ryby schwytane w sieci; otoczono nowe osiedle wysoką, mocną zagrodą z płach109 i żerdzi świerkowych; postawiono ciepły kurnik, a w rogu dziedzińca ułożono okrągły
Uwagi (0)