Jacek Świdziński, #manto - Łukasz Orbitowski (dla bibliotek TXT) 📖
Cóż niezwykłego mogłoby się przydarzyć kelnerowi po pięćdziesiątce mieszkającemu samotnie z nadopiekuńczą matką na warszawskiej Pradze? Złote lata wysokich zarobków i sutych napiwków w Kameralnej ma dawno za sobą, odkąd w latach dziewięćdziesiątych zamknięto lokal i znalazł się na bruku. Nikt nie potrzebował zawodowych kelnerów. Dziś pracuje w swoim fachu na zmiany, po kilkanaście godzin dziennie, dorabiając drobnymi remontami, i czeka. Nigdy się nie poddaje i cierpliwie czeka na swoją wielką szansę. Przypadkiem w jego ręce trafia telefon komórkowy pozostawiony przy stoliku przez stałego klienta i nagle sprawy przybierają nieoczekiwany obrót…
- Autor: Łukasz Orbitowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Jacek Świdziński, #manto - Łukasz Orbitowski (dla bibliotek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Łukasz Orbitowski
Na widok aparatu w moich dłoniach jej oczy zwężają się odrobinę. Pyta, czy zawsze noszę go przy sobie. Kiwam głową. Udaję, że w nim grzebię. Naprawdę, pchany dziwacznym impulsem, najeżdżam na wisiorek Krystyny. Nie mogę patrzeć zbyt długo, ale już swoje wiem. Dokładnie tak, jak myślałem. Dziewucha jest w porządku.
Mówię, że na mnie już czas. Przepraszam, bo nie posłucham tej dobrej kobiety. Znajdę sukinsyna, który zabił Kutavaggia, a ją skrzywdził. Mi nic się nie stanie. Nic mnie nigdy nie zmiażdży. Kryśka śmieje się i wyraża życzenie, byśmy spotkali się wcześniej niż na moim pogrzebie. Chcę wstać. Łapie mnie za rękę. Przyciąga, szepcze w ucho.
Staruszka, którą zgasiła, włóczy się nocami po całym skrzydle i okrada innych pacjentów, gdy śpią.
Dziewczyna z ogólniaka, wielka, jedyna miłość, donosiła na Kryśkę bezpiece. Dlatego to się skończyło. Wisior przypomina Kryśce, że ludzie to bydlęta.
3.Salę szpitalną opuszczam z nosem na kwintę, jak zawsze gdy ktoś przypomni o wspaniałości bliźnich, za to widok na korytarzu natychmiast przywraca mi dobry humor. Przy ścianie człapie sobie ta łajza w białej kurtce puchowej. Nawet tutaj nie ściągnął kaptura. Na mój widok rzuca się do ucieczki, zwalając z nóg pielęgniarkę. W wywracaniu kobiet jest dobry. Tym razem nie pozwolę mu uciec.
Dopadam go na schodach. Doprawdy, żal byłoby zmarnować tak fantastyczną okazję. Walę gnoja w brodaty pysk, chwytam za fraki i już. Podziwiam, jak stacza się po stopniach, wzywając przy tym wszystkich świętych. Ci jednak nie spieszą z pomocą. Na półpiętrze próbuje pełzać. Schodzę elegancko. Będzie powtórka z rozrywki.
W ten sposób jesteśmy na dole. Bydlę błaga, bym go oszczędził, a przynajmniej nie lał po twarzy. Robię dokładnie coś przeciwnego, po czym chwytam tę mendę za wszarz i maszeruję w stronę wyjścia. Macha krótkimi nóżkami i strasznie się drze. Przed nami nieruchomieje piguła o uroku mżawki i gabarytach krowy na sterydach. Pyta, co tu się wyrabia. Grozi, że zadzwoni po policję. Drzwi, ruro, otwieraj, bo gościu przeleci przez szybę!
Ciskam facetem po raz ostatni. Koziołkuje, kojarząc mi się z amebą — jakby w ogóle nie miał kości. Konowałom pety lecą z pysków, lecz żaden nawet się nie ruszy. Nikt zresztą nie kwapi się do czynu. Mógłbym zatłuc faceta pod okiem sanitariuszy i zatroskanych odwiedzających. Tego jednak nie robię. Klękam nad bydlakiem z zaciśniętą pięścią. Błaga, żebym przestał. Powie wszystko, co wie, tylko wie niewiele, bo jest, a jakże, niewinny.
Gruba kurtka maskowała wychudzone ciało. To brodaty artysta, którego widziałem na stypie Kutavaggia.
W mieszkaniu czuć terpentyną i starymi ubraniami. Tak właśnie pachnie polska sztuka.
Facet nazywa się Apoloniusz Ćwiek. Popycham go przed sobą tak, że mało nie upuści kluczy. Zdejmuje białą puchówkę i wiesza na gwoździu wbitym w ścianę. Mało nie runie podczas rozsznurowywania butów, które następnie usiłuje umieścić w szafce trzymającej się na jednym zawiasie. Z króciutkim torsem i długimi kończynami jest tak pokraczny, że mógłby zatrudnić się w cyrku. Bez przerwy powtarza, żebym go już nie bił. Mordę też ma komiczną. Żuchwa mu lata, jakby trzymała się na samej skórze.
Ćwiek zajmuje poddasze w niszczejącej kamienicy na Mińskiej i jak znam życie, za sąsiadów ma wyłącznie starców, złodziei i sutenerów. Na gazowym palniku stoi okopcony czajnik. Przez całą długość kuchni pod sufitem biegnie mocna drewniana belka. Dałoby się na niej powiesić drużynę piłkarską razem z trenerem i rezerwowymi. Wylewka na podłodze jest tak popękana, że można się potknąć. Za ławę służy deska kreślarska gęsto pocięta nożem, poplamiona farbą i ustawiona na dwóch wiadrach. Ćwiek wskazuje ubitą poduszkę. Życzy sobie, żebym usiadł.
Dziękuję, postoję. Pod odrapanymi ścianami stoją rzędy obrazów i przez moment obawiam się, że Ćwiek zacznie mi je pokazywać. Tak jednak się nie dzieje. Zmaltretowany gospodarz mruga do mnie podbitym okiem i już wiem, co będzie. Należy do licznej grupy dumnych Polaków, którzy, dostawszy łomot, ze wszystkich sił próbują się zaprzyjaźnić.
Pyta, czego się napiję. Najlepiej koniaku. Z tym jednak kłopot, podobnie jak z wódką, winem oraz porto. Piwo z kawą również wyszły. Koniec końców Ćwiek nastawia wodę w czajniku pamiętającym jeszcze króla Ćwieczka i zaparza herbatę w dwóch szklankach, za to z jednej torebki. Pokazuje nawet, z której strony pić, bo brzeg jest wyszczerbiony. Nic nie odpowiadam. Tylko stoję.
Ćwiek, wymachując pajęczymi łapkami, rozpoczyna przemowę poświęconą niedoli polskiego artysty. Nikt o niego nie dba. Nikt się nie przejmuje. Za komuny jeździł do Mediolanu i Sztokholmu. Mówiąc to, robi taką minę, jakby sam Rembrandt sznurował mu buty, zaraz jednak markotnieje. Wybuch wolności wprowadził kult pieniądza, któremu nie powinna podlegać sztuka. Zniknęły domy pracy twórczej, pokończyły się plenery, miasto przestało przeznaczać lokale na pracownie. Jak tworzyć w takich warunkach, chlipie Ćwiek. Słucham tego cierpliwie. Zapalam chesterfielda. Strząsam popiół do herbaty, a Ćwiek informuje mnie, że obecnie jest jeszcze gorzej. Nowa władza dyskryminuje jego i innych artystów. Teraz trzeba malować tylko orły białe i Chrystusów frasobliwych. Mam ochotę poradzić mu, żeby namalował Jezusa na orle. Wówczas zarobi kupę kasy. To nie moja sprawa, jak ten człowiek żyje. Interesuje mnie coś innego. Dlaczego pobił Krystynę?
2.Dostępu do dalszej części mieszkania bronią drzwi ze sklejki, więc Apoloniusz Ćwiek przelatuje przez nie bez trudu. Zwala się na deski podłogowe, wzbijając kurz, wióry i paprochy. Gdy wykręcam mu ramię, wyje, że ta dłoń przyniosła Polsce najwięcej dobra od czasu Matejki z Malczewskim razem wziętych. Przyznaje, że za mną chodził. Dlatego znalazł się w szpitalu. Tak, chciał zabrać telefon. Ale nie pobił Kryśki. Coś tak potwornego nie przyszłoby mu do głowy. Puszczam. Zastanawiam się, czy mu wierzyć. Ćwiek zaczyna gadać jak nakręcony. Przysięga, że nie podniósłby ręki na kobietę. W drugą stronę to nie działa. Biły go obie żony i kochanka, którą poznał ćwierć wieku temu na plenerze w Orońsku.
W jego oczach widzę strach, rozpacz i żałość, lecz próżno szukać kłamstwa. Teraz nawet mi głupio, że tak go sprałem, lecz nieborak nie musi o tym wiedzieć. Radzę, żeby wstał i zrobił z siebie człowieka. Pierwsze zadanie wykonuje sprawnie, z drugim chyba nie da sobie rady. Siada na stołku i się trzęsie. Wyznaje, że to najgorszy dzień jego życia.
Pokój jest mały, ciemny i w całości zapełniony przez białe płótna w ramach ze zbitych desek. Ćwiek, gdyby tylko mógł, zasłoniłby nimi nawet okno. To jednak mieści się w dachu. Zagląda do nas wychudzony księżyc. Zamiast szafy są tu dwa wiklinowe kosze na ubrania. Na materacu ciśniętym pod ścianę leży skotłowany śpiwór. Obok na sztaludze stoi białe płótno, tym razem nieoprawione. Zawieszam na nim wzrok. Ćwiek pyta, jak podoba mi się jego nowe arcydzieło.
Nie bardzo wiem, co odpowiedzieć. Białe płótno jak białe płótno. Normalni ludzie malują coś na takiej bieli. Gdybym powiedział to głośno, zraniłbym Ćwieka bardziej, niż rozkwaszając mu ryj. Znów tylko słucham. Zmaltretowany gospodarz uświadamia mi, że wbrew temu, co, durny, sądziłem do teraz, nie istnieje jedna biel, lecz wiele jej rodzajów. Słucham o średnicy koła barw. O bieli błękitnej, zażółconej i pozornej. Apoloniusz Ćwiek od czterdziestu lat realizuje swój wielki, jedyny projekt artystyczny. Każde płótno maluje innym rodzajem bieli. Tych jest bardzo dużo, lecz kiedyś się skończą. Da światu pełny wachlarz białości, obiecuje. Trudno stwierdzić, czy czerwienieje z dumy, czy od ciosów, które zebrał.
3.Na widok telefonu oczy Ćwieka rozszerzają się gwałtownie. Nie wyciąga jednak ręki, choć wiem, że miałby na to ochotę. Rozwaliłby mi blejtram na głowie, gdyby starczyło mu odwagi. Siedzi sobie na materacu i skubie brzeg śpiwora. Pytam, co to takiego? Czemu tak bardzo potrzebował telefonu?
Ćwiek powtarza słowa Kryśki. Ostatnie lata Kutavaggia zeszły na pracy nad czymś, co Ćwiek nazywa „interdyscyplinarnym projektem multimedialnym”. Zapewne mowa o bohomazach, które czasem pokazują się, jak najadę komórką na coś specjalnego. Podobno jest to warte fortunę. W rękach trzymam Świętego Graala sztuki nowoczesnej. Aplikacja robiona na zamówienie, w jednej jedynej kopii. Nic dziwnego, że każdy chce wydębić ode mnie telefon, dodaje Ćwiek. W jego ręce pojawia się album malarstwa polskiego, jedna z tych ciężkich ksiąg pieczołowicie przechowywanych przez rodziców tylko po to, by dzieci wyrzuciły ją na śmietnik. Otwiera na ciemnym rysunku przedstawiającym ponurą staruchę. Mówi, że to Portret matki Dürera. No dobra, Albercik strasznie miłował swoją starą, lecz co mi do tego? Ćwiek odpowiada, że Kutavaggio gmerał coś przy tej reprodukcji. Warto więc spróbować.
Wyciągam telefon i stara od Albercika staje się czymś zupełnie innym. Przyglądam się temu przez chwilę. Ćwieku też by zerknął. Grożę mu fangą w nos. Wycofuje się na swój materac. Zamykam album. Chowam telefon. Wygląda na to, że Kutavaggio miał gorzej niż Kennedy w Dallas.
Widzieli się na parę dni przed śmiercią Kutavaggia. Ten był bardzo przestraszony. Uważał, że ktoś chce go zamordować. Nie powiedział kto, ale Apoloniusz Ćwiek, ten Kojak sztuk plastycznych, ma swoje typy. Stawia na Janinę i jej synalka — bezwzględne popychadło. Kończy się jej nie tylko szmal, ale też życie. Staruszka chce zadbać o dzieci. No dobrze, mówię, ale żeby zabić brata? Apoloniusz Ćwiek opowiada, że nienawidzili się od przedwojnia. Zresztą nikt nie lubił Kutavaggia. Jeśli nie ona, to kto?
Mam poczucie, że wiem równie mało co dzisiejszego ranka. Dzień zmarnowałem na pomiatanie chłopem. Wstaję. Ostrzegam Ćwieka, żeby przestał za mną łazić. Pyta, czy może mi jakoś pomóc. Nieoczekiwanie bardzo mnie polubił. Pomoże mi, zostając w domu, odkrywając kolejne rodzaje bieli. Te cholerne obrazy są przecież identyczne, myślę i nagle do głowy wpada mi coś innego. Staję nad Ćwiekiem, ten natychmiast się kuli. Spokojnie, człowieku. Chcę tylko o coś zapytać.
Kutavaggio gmerał przy obrazach Dürera i Malczewskiego. Co jeszcze? Czego powinienem szukać? Oczy Ćwieka płoną radością donosu.
Słyszę, że Kutavaggio był bardzo uczuciowym człowiekiem. Nienawidził swojej byłej żony, nienawidził syna, nienawidził siostry, nienawidził swoich wielbicieli i kupców z Ameryki, nienawidził kuratorów i muzealników, sklepikarek z monopolowego, sąsiadów, ochroniarzy, a także pewnego kelnera ze swojej ulubionej restauracji. Najbardziej jednak nienawidził innych artystów, łasi się Ćwiek. Najchętniej utopiłby ich wszystkich w oceanie jadu.
Gdy wychodzę z mieszkania, nie mam pojęcia, na co mi ta wiedza.
Nim zbiegnę po schodach, już wiem, co robić.
Przed wyjściem z domu starannie prasuję najlepsze wranglery i koszulkę Benettona oszczędzaną akurat na taką okazję. Stoję pod prysznicem tak długo, aż mama zaczyna pieklić się o zużycie wody. Jej zdaniem, dbając o czystość, rujnuję nie tylko domowy budżet, ale i naszą nieszczęsną planetę. Moim zdaniem Ziemi pomogłaby tylko bomba atomowa. Tę mądrość zostawiam dla siebie. Wylewam resztówkę Old Spice i wyruszam ku sztuce, zaopatrzony w czterdzieści złotych i bilet czterdziestominutowy.
Jeśli ktoś zapyta, czemu ludzie unikają muzeów, chętnie odpowiem. Nie chodzi o sterylność sal, nieznośną nudę malarstwa, ani nawet te babeczki, które pilnują, żeby dzieciaki nie posmarowały Matejki masłem orzechowym, i przypominają skrzyżowanie wampira z otumanionym mopsem. Odpowiedź na pytanie o kryzys muzealnictwa w Polsce mam w tylnej kieszeni spodni. To wejściówka za dwadzieścia złotych. Za dwie dychy można pójść do kina na film o wojnie albo wypić pół litra z jakimś inteligentem. Inteligenci wyróżniają się tym, że trzeba im stawiać. Boleśnie zubożony krążę po piętrach, poszukując śladów Kutavaggia. Jeśli ten fiut mazał po obrazach, zapewne zawędrował do Muzeum Narodowego, gdzie jestem teraz i ja.
Zaczynam od Galerii Sztuki Średniowiecznej, gdyż Kutavaggio również nie należał do najmłodszych. Otaczają mnie pomarszczone madonny, maltretowani święci oraz armia z gimbazy wzięta w jasyr. Ich kurtki składają się z metek. Noszą na głowach po dwie czapki, a jeden ma nawet trzy wciśnięte jedna w drugą. Posyła mi ukradkowe spojrzenia, zresztą wszyscy tutaj na mnie patrzą, łącznie z zaszczutą nauczycielką i sprzątaczką zgrabną niby Godzilla i piękną jak ruski generał. Wyglądam bowiem osobliwie.
Nie wiem, kim byli Winterfeldowie, ale ich dyptyk wprawia mnie w przygnębienie. Doprawdy nie rozumiem, dlaczego namalowali sobie takie rzeczy i gdzie to właściwie wisiało. Dzieło składa się z trzech części powiązanych jedynie mdłą barwą, smutkiem i tematyką religijną. Na pierwszym obserwujemy nagiego świętego, który zerwał się już z łóżka i zakrywa sobie przyrodzenie. Mina jego, jak i mamuśki obok, pozwala sądzić, że nie powojował swym nędznym narządem, a przynajmniej nie dzisiaj. Za to zgromadzenie świętych poniżej narzuca skojarzenia z tłumem bezrobotnych czekających na spóźniający się zasiłek. Prawdziwą atrakcją dzieła jest jednak święta brana w niebiosa przez anioły. Okropnie się z tego cieszy, a i aniołki próbują robić dobrą minę do złej gry, choć muszą się męczyć z tym całym dźwiganiem.
Widywałem już podobne święte w Kameralnej, Balatonie i innych knajpeczkach. Rozpoznaję pogardliwie uniesione usta i oczy znudzonej księżnej. Anioły krążące wokół tamtych miały sygnety na palcach i wypchane portfele. Ich celem, zamiast Królestwa Niebieskiego, był hotel trzygwiazdkowy.
Kontakt z tym arcydziełem zbrukał spokój mej duszy. Znam jednak właściwe lekarstwo. Umykam z Galerii Sztuki Średniowiecznej, zostawiając za sobą znudzoną gimbazę, nieszczęsną nauczycielkę i wściekłą sprzątaczkę. Chowam się
Uwagi (0)