Darmowe ebooki » Powieść » Król i Bondarywna - Józef Ignacy Kraszewski (złota biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Król i Bondarywna - Józef Ignacy Kraszewski (złota biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 25
Idź do strony:
class="paragraph">Nachodzenie ciągłe na chatę coraz nowych ludzi, zajęcie nimi wszystkich, wbiło ją w to przekonanie, że rzecz była nie na żarty. Od niej więc zależało poprowadzić tę sprawę i doprowadzić do końca. Wiedziała, że Natałka o starym królu marzyła, dumną i szczęśliwą się czując, iż na nią okiem rzucił, że na wszystko zgodzić się gotowa. Starej więc Bondarowej śniło się, że ma losy przyszłe w ręku i że energicznie sobie postąpić powinna. Grzybowska wydała się jej godną zaufania, przychodziła zresztą od krewnej króla, a ta krewna nie była widać przeciwną szczęściu N. Pana. Pomyślała więc Bondarowa i nagle wskazała Grzybowskiej miejsce na przyzbie. Grzybosia podłożyła chustkę i siadła, Bondarowa nachyliła się jej do ucha.

— Mówiliście, żeby moją dziewkę wydać za szlachcica, prawda? a czemu nie? Ja wam coś powiem, że się zadziwicie, ale mi na krzyż przysięgnijcie, że nie powiecie nikomu.

I dobyła mosiężny krzyżyk z pod koszuli, na który Grzybowska spojrzała z jakąś trwogą, zawahawszy się.

— Pewnie, że nikomu nie powiem, tylko temu, komu to będzie wiedzieć potrzeba i kto nam szkody nie zrobi — odezwała się, do krzyżyka sięgając, Grzybosia.

Bondarowa nie bardzo zważała na restrykcyę, tak była sprawą zajęta i poczęła szeptać do ucha przybyłej.

— Ja jestem gospodarska córka, Kozaczka, to prawda, ale mój Sydor... mój Sydor Lach i szlachcic, ja to dobrze wiem, że moja Natałka przez niego szlachcianka. Co zbroił, to ja tam nie wiem, ale na Zaporoże zbiegł i długo tam żył, a nierychło mu się zatęskniło za spokojniejszem życiem i mnie zaswałał, bo chciał z Lachami na wiek wieków zerwać. Mnie to zawsze po głowie chodziło, żeby donię moją wydać za szlachcica...

Tu zniżyła głos jeszcze.

— A co jej do tego brak? szlachcianką jest, krasa szlachecka, rozum... no, i grosza po niej weźmie, kto się z nią ożeni, więcej niż się spodziewa. Ludzie na nas plotą, że my czerwońce półkorcówką mierzym; to bajka; a no, garncami, to może. Mój coś z sobą z domu przyniósł, a na Siczy też mu się wiodło. I chutor coś wart, i klejnotów się znajdzie, nie tyle, ile ona przed królem pokazywała.

Tryumfująco wypowiedziawszy to, spojrzała Bondarowa na Grzybowską, która słuchając, pobladła i zamiast się uradować tem, zafrasowała. Widać to było na twarzy.

W istocie, z ubogą dziewką kozacką daleko łatwiej było, niż z taką niby szlachcianką, a do tego posażną.

— Choćby się z nią i tęgi jaki pan ożenił, to mu dziewka wstydu nie zrobi; a że szlachcianka, no, gdyby potrzeba dowodu, toć ja wiem, gdzie Sydorowe papiery, pod przysięgą to i pokazać mogę.

To potajemne szlachectwo człowieka, który się na Siczy ukrywać musiał, także niemiłem było trwożliwej Grzybosi. Wystawiała w nim sobie zbrodniarza i nie bez przyczyny, a ten, kto raz popełnił kryminał, mógł dla ocalenia kochanego dziecka ważyć się i na drugi.

Widząc ją milczącą i zafrasowaną, Sydorowa dodała jeszcze:

— A macież już dla niej męża upatrzonego?

— Znalazłby się — szepnęła Grzybowska — ale na to czas. Ten, o którym myślałam, nie młody człek.

— Bardzo starego nie można jej dać — odezwała się Sydorowa — aby ludzi nie śmieszyć.

— W średnim wieku, bogaty pan, a człowiek prosty i pokorny i urzędnik ze dworu królewskiego.

— Niechaj, niechaj, zobaczymy — zawołała Bondarowa — trzeba żeby przy królu był, aby i ona była przy nim i aby król mógł na nią popatrzeć. Ja do wszystkiego Natałkę przygotuję, a wasz stary pan niechaj tu sam albo z wami przyjdzie, abyśmy go obejrzeli. Kota w worku nie kupują.

Grzybowska, która sądziła, że tu rej wodzić będzie, wzięta tak obcesowo przez Bondarowę, stała się wielce milczącą, odwaga ją odeszła ze zdumienia. Wstała, chcąc odejść, zapomniawszy nawet, że Natałkę widzieć chciała. Nie potrzebowała się o to drugi raz upominać, bo piękne dziewczę, które obcą najrzało, prędko zawiązało kosy, dokończyło ubrania i po świątecznemu strojne wystąpiło przed chatę.

Grzybowska nim odeszła, mogła więc stanąć i z uwagą się jej przypatrzyć. W oknie wydała się jej już piękną, teraz dopiero przekonywała się, że ta piękność jej nietylko w twarzyczce młodej, ale w całej równo rozlaną była postaci. Stara panna, która u pani podskarbiny Kossowskiej i u dwóch najsłynniejszych wdziękami pań dworu ówczesnego bywała w usługach i znała się na doskonałości wdzięków kobiecych, jak jubiler na brylantach, zdumiała się Natałce. Na ustach jej słowa zamarły.

Przemówiła do Natałki krótko i oddaliła się zamyślona.

— Hej, hej — rzekła do siebie — fraszka Wittowa... Broń Boże się do Warszawy dostanie, a w atłasy i koronki przystroi, zagasi wszystkie. Tylko — dodała ciszej — Bóg to jeszcze wie, czy to, co takie piękne w zgrzebnej koszulinie, równie się wdzięcznem okaże w batystach.

Od wrót zawróciła się jeszcze Grzybowska, bo w pośpiechu i obałamuceniu tem zapomniała prawie o rzeczy najważniejszej, o umowie, kiedy malować się ma przyjść dziewczyna.

Na ranek następujący oznaczono czas, a że się lękano, aby kto nie wytropił Sydorowej z córką po drodze do dworku Zamysłowskich, miały jak dzień ogrodami po za miasteczkiem przejść, unikając ludzkich oczów. Bondarowa przyrzekła, że przyjdą i zapewniła, że dworek i drogę do niego najlepszą, za płotami, znała doskonale. Co się tyczyło Natałki tę brała na siebie.

Tak nadspodziewanie szczęśliwie wykonawszy, co poleconem miała, stara panna pospieszyła do miasteczka. Jednakże poufne zwierzenie się Sydorowej po głowie jej chodziło. Te garnce dukatów i klejnoty, i szlachectwo, i skryta ucieczka człowieka, który się wyrzekł stanu i nazwiska, jakąś nabawiły ją trwogą. Sprawa z Bondarywną zdawała się jej nieskończenie trudniejszą niż wprzódy, gdy o niczem nie wiedziała.

Z temi myślami wróciła do domu, gdy pani marszałkowa jeszcze w łóżku leżąc, dzwoniła o czekoladę.

Dnia poprzedzającego wieczór się był za długo przeciągnął. Zaledwie mając czas z siebie płaszczyk i kapelusz zrzucić, Grzybosia sama wzięła filiżankę na srebrnej tacce i weszła z nią do sypialni.

Marszałkowa już się nieco niecierpliwiła; podniosła była zieloną kotarę kitajkową, osłaniającą łóżko, i piękna jej rączka biała jeszcze na dzwonku spoczywała. Obok niego widać było zgaszoną świecę, otwartą książką i rozpieczętowany liścik. Na dywaniku przed łóżkiem stała para pantofelków, prześliczna.

Na głowie miała marszałkowa ranny czepek, niepomiernych rozmiarów, nieco pomięty, ale cały w szlarkach i koronkach. Z pod niego wysuwały się włosy w nieładzie.

— A, to ty? Jakto, już powróciłaś, Grzybosiu? Już chciałam się gniewać; myślałam, że Rózia...

— Wróciłam przed chwilą i z raportami przychodzę.

— Nim opowiesz — niecierpliwie odezwała się pani marszałkowa — chcę wiedzieć skutek. Da się malować?

— A! — ramionami ruszając i śmiejąc się poczęła Grzybowska — da z sobą zrobić, co tylko zechcę, tak jej i matce król w głowie zajechał. Da się malować, byle to nie grzech był.

I stara panna za głowę się pochwyciła.

Pani marszałkowej jedna jakaś dziwna myśl przyszła do głowy, bardzo naturalna pod owe czasy.

— Co? pewnie dziewczyna miała już kochanka...

— Nie, o tem nie wiem nic, ale moja paniuńciu, czyżby król miał zważać na to? Prawda, mężczyźni są czasem tak śmieszni. Ale to wcale co innego. W tym domu jest jakaś tajemnica.

Obejrzała się Grzybosia i zwiesiła nad łóżkiem pani.

— To nie jest żadna Kozaczka, ale szlachcianka; ojciec jej niegdyś na Sicz zbiegł i tai się z tem, bo znać coś zbroić musiał. Matka prosta kobieta, ale ambitna. Mówiła mi, że u nich dukaty garncami mierzyć nie nowina.

Pani Mniszchowej na myśl mimowolnie ś. Jan przyszedł. Westchnęła.

— Cóż bo znowu prawisz, Grzybosiu!

Ale w tej chwili przyszły jej na myśl klejnoty widziane i zadumała się mocno.

Grzybosia szanowała zamyślenie.

— Cóż mi więcej powiesz? — spytała pani.

— Dziewczynę widziałam — istne cudo! Kozacka krew zmięszana ze szlachecką, wydały tę piękną istotę. A tak to patrzy, a takie to śmiałe i wesołe, jakby czuło przyszłe losy swoje.

— Przyszłe losy! — szepnęła z uśmiechem ironicznym pani Mniszchowa. Ruszyła ramionami.

— Wspomniałam o małżeństwie; stara nie jest od tego, zrozumiała mię od słowa, byle mąż nie był nazbyt odraźliwy i niepokaźny, słowem, idzie jak z płatka.

— A ojciec, ten straszny drab, ponuro patrzący?

— Nie ma go ani śladu — odparła Grzybowska. Tam widzę rząd w dobrych rękach, a ów dawny szlachcic zawojowany przez babę.

Wśród tej rozmowy głos pana marszałka Mniszcha, który osobno mieszkał, dał się słyszeć w sieni. Pani marszałkowa poprawiła czepeczka i skinęła, kołdrą się okrywając, na Grzybowskę.

— Proszę cię, rób co chcesz, ale mi nie odchódź z pokoju. Słyszę głos marszałka; nie lubię jego czułości. Choćby ci wyjść wypadało, zostań, póki on tu będzie.

W istocie drzwi się otworzyły i marszałek już ubrany, w rannym stroju, z kapeluszem i laską w ręku, z gwiazdą u boku, wsunął się do pokoiku, pozdrawiając żonę, która dłonią po czole posunęła, skarżąc się przy powitaniu na migrenę.

Pomimo to usiadł na taborecie przy łóżku i spojrzał na kręcącą się u toalety Grzybosię, jakby się jej chciał pozbyć, i coś szeptać począł.

— Mów głośno, nie żenuj się — odparła żona — Grzybowska wie o wszystkiem, ja dla niej sekretów nie mam, to moja najlepsza przyjaciółka.

— Od Szydłowskiego się dopiero dziś dowiedziałem o fantazyi pańskiej — rzeki Mniszech i ramionami ruszył, laskę do ust podniósł i nią uśmiech stłumił. Wiesz ty o tem?

Pani marszałkowa głową dała znak potwierdzajmy.

— Nie wiem, czy my się z tego cieszyć mamy, czy smucić — odparł Mniszech. Entre nous, to przelotne uniesienie znudzonego i zamęczonego człowieka. Ale co powie na to jenerałowa?

— Nie będzie wcale wiedziała o tem, jak o wielu innych — odparła pani Mniszchowa. Jesteś dla króla za surowym; przy jego zgryzotach, utrapieniach i żeby mu też najmniejszą za złe brać rozrywkę. Kochany wuj jest artystą, czci piękność.

— Choćby dziką różę, wykwitłą pod płotem.

— Chociażby — mówiła marszałkowa. Nie róbcie z tego wielkiej rzeczy, nie mówcie wiele, udawajcie że nie widzicie.

— Co do mnie — rzekł Mniszech — ja się zupełnie w to wdawać nie myślę i ignoruję, ale dosyć żeby o tem wiedział starosta mielnicki, cały świat się dowie. Będzie królowi dopomagał i króla wyśmiewał, a w ostatku siostrze doniesie. Żal mi króla. Ale jeśli ty wiesz, powiedz mi, co to jest?

Grzybowska stojąca przy toalecie, odwróciła się i poufale głos zabrała.

— Ja panu hrabiemu powiem; jest to bardzo ładne, młode dziewczę, proste, nieokrzesane, ale mogące głowę zawrócić pięknością, więcej nic.

— Ja byłam przypadkiem... ukrytą — dodała pani — gdy król tam był. Nigdym go tak odmłodzonym nie widziała. Biedny król! Dajcież mu choć pomarzyć trochę, aby o rzeczywistości zapomniał.

— Pardon — odezwał się Mniszech — nie zgadzam się na to. Król nie powinien o niej zapominać nigdy. W tej chwili jest ona tak ważną, tak stanowczą dla nas, iż grzechem by było, ażeby ją dla jakiejś fantazyi poświęcił. Potemkina mamy całkowicie za sobą, niemal cały dwór kijowski N. Pan oczarował, zyskał sobie; należy z tego korzystać. Któż wie, uda się może dla księcia Stanisława następstwo na tron, zmieniony w dziedziczny, wyrobić. Wojna z Turcyą jest nieuchronną, my pójdziemy na nią i przypuszczeni będziemy do łupu. Mołdawia, Wołoszczyzna mogą rozszerzyć granice Rzeczypospolitej...

— Ach, jaki ty jesteś nudny z tą twoją polityką! — odezwała się pani, niecierpliwie kołdrę szarpiąc na sobie. Qu’est-ce que cela me fait wasza Mołdawia? Król właśnie rozerwać się musi, aby wyszedł z apatyi, w jaką popada. Pour cela il n’y a qu’une fantaisie pareille, c’est le seul remède. Ożywi się, życie mu się uśmiechnie. Ten biedny król!...

I szepnęła do ucha mężowi:

— Ja to wszystko wezmę w ręce, przez Grzybosię, vous comprenez, nous en aurons le benefice. Królowi trzeba się starać być potrzebnym, c’est mon système.

Roześmiał się pan marszałek. Spojrzał parę razy na Grzybosię, czy nie odejdzie przecie, ale stara panna, posłuszna rozkazowi, siedziała już i coś robiła koło porwanych koronek, a marszałkowa zdawała się nie odgadywać myśli męża.

— Mój drogi — rzekła w końcu — idźże ty sobie, ja się muszę ubrać coprędzej; mam tysiąc rzeczy do zrobienia rano.

— A, a — odparł Mniszech, wstając powoli — dosyć że my z sobą po całych tygodniach jak obcy, ledwie się na pokojach spotkać możemy na chwilę.

— I tak być powinno — szepnęła żona — bo inaczej za prędkobym ci się sprzykrzyła, a tego sobie nie życzę.

Wyciągnęła mu rękę do pocałowania.

— De Ligne dziś przyjeżdża — odezwał się Mniszech — a z nim najlepsze na nudy lekarstwo.

To mówiąc, obrócił się na pięcie, od ust żonie przesłał jeszcze całusa i z westchnieniem wyszedł z pokoju, którego drzwi natychmiast na klucz się zamknęły. Miano przystąpić do tajemniczej restauracyi wdzięków, bielideł, pomad i różu, które świadków nie dopuszczały.

Plersch, który przez cały dzień siedział w niewoli, na górze, ranek spędził na porządkowaniu improwizowanej pracowni swojej, tak, ażeby nieznaną piękność mogła przyjąć i ugościć. Postarał się o nieodbite sprzęty, z deszczek zbić kazał jaką taką sztalugę,

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 25
Idź do strony:

Darmowe książki «Król i Bondarywna - Józef Ignacy Kraszewski (złota biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz