Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖
Wraz z Kraszewskim przenosimy się do Rzymu, do domu Sobieskiego dziś nazywanego Casa Bartholdi. Przygodę z lekturą rozpoczynamy od spotkania w domy pani Lizy i jej brata Ferdynanda, którzy właśnie przyjmują gości: księżną Teresę, hrabiego Augusta i hrabiego Filipa.
Niespodziewanie w progu pojawia się kolejny gość — Wiktor Gorajski. Tajemniczy mężczyzna od teraz częściej będzie się pojawiał w życiu osób spotkanych w domu Sobieskiego. Co z tego wyniknie?
Znakomita powieść obyczajowa pisarza, który za swoje dokonania trafił do księgi rekordów Guinnessa jako autor największej liczby napisanych powieści.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Z tego wszystkiego ciągnę wniosek — zawołał Ferdynand — żeś pan o nią zazdrosny.
Wiktor, śmiejąc się dobrodusznie, zwrócił się ku niemu. Poeta uważał za właściwe potwierdzić prawdy wyrzeczone przez kolegę i zapewnił młodzieńca, że o takich Pepitach, choć na dni powszednie chodzą w starych trzewikach, ani nawet myśléć było można.
— Jeśli jéj pan wyznasz, że mu się podobała — dodał — odpowié ażebyś się z nią żenił, i to jeżeli się jéj podobasz.
Pan Ferdynand zmilczał, nadąsany trochę.
— A dlaczegóż Pepita — odparł, zwracając się do Wiktora — nie obraża się tém, że pan tu, jeżeli się nie mylę, przychodzisz codzień, pewno nie dla kuchni, która jest okropną, ale dla oczów jéj, które są cudowne?
— Bo ja jestem przyjacielem domu, starym znajomym, który jéj nigdy żadnego dwuznacznego nie powiedział słowa.
Fernando rozśmiał się kwaśno.
— No — zawołał — to w Rzymie niéma co robić i bardzo się cieszę, że siostra moja, któréj ja jestem nieodstępnym towarzyszem, dłużéj tu bawić nie myśli.
— Jakto? jakto? — przerwał Wiktor żywo bardzo — państwo myślicie Rzym opuścić, gdyście zaledwie cząsteczkę jego widzieli? Ale to się nie godzi!
— Niech mnie Bóg broni — rzekł pan Ferdynand, puszczając dym cygara z melancholicznym jakimś wyrazem — abym ja siostrę moję, najpoważniéj myślącą i postępującą, o jakąś płochość śmiał posądzać; ale i najpoważniejsza z kobiét ma fantazye. Zdawało mi się, że chce tu zabawić dłużéj, znajdowała że jéj tu było dobrze; tymczasem teraz przebąkuje, że powietrze jéj nie służy, że się czuje niezdrową, że musi zmienić atmosferę...
Zawahał się nieco pan Ferdynand w téj obmowie rodzonéj swéj i ukochanéj siostry, zmiarkowawszy, że obcy go słuchali. Ale jemu, pomimo surowości Pepity, nie chciało się opuszczać Rzymu.
Począł się cofać.
— Zresztą nie wiem jeszcze nic stanowczego — rzekł. — Le donne son mobile. Wczoraj wieczorem zdawała się chciéć koniecznie Rzym opuścić; dziś spytałem rano, chcąc się przygotować do spełnienia rozkazów, nie odpowiedziała mi nic. Wątpię jednak, by znowu tak prędko zdanie zmieniła.
Wmieszał się poeta, który zawsze stękał i za chorego się podawał.
— Powietrze jak powietrze — odezwał się — nie jest ono dobre w téj porze w Rzymie, czuję to na sobie; ale gdzież pani Liza znajdzie lepsze i milsze towarzystwo? Dwie księżne, hr. August...
Spojrzał na Wiktora znacząco.
— Nie licząc hr. Filipa — szepnął wkońcu.
— A! wistocie, liczyć go nie należy — zawołał Ferdynand — bo nie wiem czy jest kto, coby się w nim kochał, albo choć go znosił.
— Tak — podszepnął poeta, minę robiąc dowcipną — ale kontrast bywa czasem potrzebny. Pieprz jest gorzki, przecież jako przyprawa doskonały.
— Ba! ba! nie jest pieprzem piérwszy lepszy liść bobkowy — zamruczał Wiktor z uśmiéchem złośliwym. — Być pieprzem społeczeństwa równie trudno, jak solą.
W czasie téj rozmowy Wiktor dokończył swą bardzo skromną przekąskę, którą winem popijał.
Pepita zjawiła się z talérzykiem owoców, ale znowu tak szła i stanęła, ażeby natrętnego wzroku Ferdynanda uniknąć.
Młodzieniec, obrażony, nie mógł doznanéj wzgardy przenieść, nie okazując tego po sobie. Zaczął nadto wesoło nastrajać rozmowę z poetą i starał się śmiéchem głośnym dowieść dziéwczynie, że się nie gryzł i do serca nie brał wcale jéj obojętności.
Była to stara sztuka.
Przybycie niewczesne pana Ferdynanda nie dozwoliło poecie zbliżyć się, jak chciał, do Wiktora, a że już dnia tego nie spodziéwał się z nim pozostać samnasam, pożegnał towarzystwo i powrócił na służbę do Ahaswery. Stanowczo bowiem zaczynał się do niéj przywiązywać, znajdując w niéj coraz więcéj stron sympatycznych i pewne odbłyski młodości.
Ahaswera téż wmówiła w siebie, że Emil Marya jest prawdziwym, niefabrykowanym geniuszem i że trochę się dla niego skompromitować badaj, mogło pójść na rachunek miłości poezyi...
Po wyjściu Emila, dokończywszy prędko niewyśmienitego deseru, bo uva wczesna była kwaśna, a figi nieświéże — Wiktor także spojrzał na zégarek. Pan Ferdynand, chociaż rad się był z wyjściem ociągnąć, obrachował że zły humor Pepity nie dozwoli mu korzystać z tego, a narazi go na szyderstwo Wiktora. I on więc, radnierad, zabiérał się do wyjścia.
Rozstali się we drzwiach tratoryi i młodzieniec wolnym krokiem pociągnął na Via Sistina.
Z krótkiéj jego rozmowy z Wiktorem, którąśmy powtórzyli, z zalotów płochych do pięknéj Pepity, można już powziąć pojęcie jakieś o charakterze brata pani Elizy.
Nigdy może rodzeństwo napozór mniéj do siebie nie było podobne, a jednak węzeł krwi, który łączył bardzo lekkomyślnego kawalera z kobiétą smutną, poważną, zasługującą na spółczucie i szacunek doświadczonemi i zniesionemi mężnie zawody — węzeł ten krwi, w dwu niby bardzo różnych postaciach, dawał się dojrzéć w pewnych wspólnych obu cechach, przy bliższém badaniu.
Idealna, poetyczna Eliza, zbrojąca się chłodem i obojętnością od posądzenia o serce gorące i temperament żywy, miała takie jak brat porywy ku życiu, ku jego słodyczom nieznanym.
Nie kosztowała nigdy szczęścia, bo mąż, z którym los ją związał, był brutalem i słynął jako najzepsutszy z ludzi, jako cynik obrzydły. Rozpustnik zmierził jéj rozpustę. Mimo-to zetknięcie z nim nie pozostało bez wrażenia, bez skutku: nabawiło ciekawością tego wszystkiego, co widziała ohydnie sprofanowaném.
Słynęła młoda wdowa z chłodu i surowości, ale życie, którego niesmaki tylko spiła zamłodu, dopominało się u niéj praw swoich. Nie wierzyła w miłość, a pragnęła gorąco kochać i być kochaną.
Zimna dotąd, gdy widokiem Wiktora została w niepojęty sposób rozbudzoną, przekonawszy się że człowiek ten czynił na niéj wrażenie, któremu oprzéć się nie mogła — w piérwszéj chwili zapragnęła uciekać. Trwoga opanowała ją niezmierna, jakby nowego nieszczęścia przeczucie.
Po wieczorze u księżny, gdy jeszcze mocniéj przekonała się, że ten człowiek zagadkowy ma nad nią jakąś władzę — nagle, jakby sama potrzebowała się tém związać, zmusić do odjazdu, powiedziała bratu, iż postanowiła Rzym opuścić.
Nazajutrz jednak, gdy Ferdynand oczekiwał już na stanowcze rozkazy, mowy o tém nie było.
Zupełnie czém inném zajęta, zdawała się unikać w rozmowie konieczności potwierdzenia wczorajszego postanowienia. Brat, z bardzo wielu względów, wcale się téż nie kwapił z przypominaniem wczorajszéj rozmowy.
Dziwiło go tylko, że może poraz piérwszy w życiu znalazł siostrę jak gdyby w sprzeczności samę z sobą. Przy obiedzie była roztargniona, nieswoja.
Po powrocie z niefortunnéj wyprawy do tratoryi pięknéj Pepity, wieczorem znalazł Ferdynand siostrę siedzącą z książką przy balkonie, bladą i zamyśloną. Ferdynanda uderzyła zmiana, jaka się dawała widziéć dobitnie w usposobienia Elizy. Zwykle nieporuszająca się niczém, obojętna, milcząca, cierpliwa, niedozwalająca po sobie poznać wewnętrznych wrażeń — była teraz rozgorączkowaną, niecierpliwą, rozdrażnioną, a siliła się napróżno to utaić.
Zobaczywszy wchodzącego brata, rzuciła zaraz książkę i zaczęła się przechadzać po pokoju.
— Widziałeś kogo? — zapytała, witając go i badając oczami. — Spotkałeś się z kim? nie wiész czy będzie u nas kto dziś wieczorem?
Pytania to były niezwykłe, nigdy bowiem wprzód pani Eliza nie pożądała gości; wolała samotność, często się nawet na natrętów skarżyła.
— Z naszego towarzystwa nie spotkałem nikogo — odparł brat, poziéwając — Z jednym tylko tym dziwakiem Wiktorem widziałem się, no, i z poetą, który mu towarzyszył.
— A! — podchwyciła, żywo zwracając się ku bratu pani Eliza. — Gdzież spotkałeś tych panów?
— Przypadkiem, przechodząc około lichéj garkuchni, w któréj niespodzianie ich spostrzegłem — dodał z uśmiéchem pan Ferdynand. — Ten artysta czy nie artysta upatrzył tam sobie bardzo ładną dziéweczkę, którą pewnie za model sobie wybrać musiał.
Uśmiéchnął się złośliwie, dwuznacznie i w téj chwili, spojrzawszy na siostrę, dostrzegł płomień na jéj twarzy, który przypisał niewłaściwemu swemu wspomnieniu o dziéwczynie.
Siostra zwykle za najmniejszą nieprzyzwoitość mocno go karciła. Teraz jednak przystąpiła do niego z ciekawością.
— Miałam się ciebie spytać — rzekła. — Ten dziwak, ta zagadka, ten któś niby artysta, jak ci się zdaje, kto to może być? Wszystkich nas intryguje, a ty go bliżéj znasz... Wczoraj u księżny...
— Wczoraj był jakby zamaskowany — dokończył Ferdynand. — Takim go jeszcze nie widziałem.
— Przepraszam cię — przerwała mu bardzo gorąco i tonem niezwykłym siostra. — Piérwszą razą, gdy tu do nas wszedł w tym stroju dziwacznym, wydał mi się jakby zamaskowany; ale wczoraj był właśnie jakby w swoim naturalnym stanie. Co ty o nim sądzisz? mów! To nie jest artysta, nie, to człowiek z naszego świata i z naszych stron. Przezwał się... w tém jest jakaś tajemnica.
— Ale cóż to cię ma tak żywo obchodzić? — rzekł Ferdynand, śmiejąc się. — Piérwszy raz widzę cię tak zajętą, zaciekawioną.
Siostra, nanowo się zarumieniwszy, ale tym razem z niecierpliwości i trochy gniewu na brata, który sobie nadto pozwolił, zawróciła się milcząca, dumna i poszła ku balkonowi, nie dając mu odpowiedzi.
— Przepraszam cię! — pośpieszył dodać Ferdynand, goniąc za nią, bo siostry bał się i szanował ją — przepraszam! nie gniéwaj-że się!
Pani Eliza sparła się na balkonie i nie raczyła przemówić. Ferdynand musiał pokornie pójść za nią i, zdobywszy rączkę opiérającą mu się, pocałował ją.
— Moja droga! — rzekł błagająco — ale cóżem ja tak złego powiedział? Przecież grzéchem nie jest ciekawość, a księżna Teresa piérwsza dała dowód, że ten oryginał może obudzić zajęcie.
— Wiesz że ja tych twoich płochych żarcików z kobiét nie lubię, a z siebie ich nie dozwalam — surowo odparła wdowa.
To mówiąc, zwróciła się ku niemu z twarzą zasępioną, ręce, wedle swego zwyczaju, założyła na piersiach i poczęła się znowu przechadzać po saloniku.
— Ażeby ci jednak dowieść — że twojego żartu nie wzięłam naseryo i że się żadnych posądzeń nie lękam, bo się nad nie wyższą czuję — powiem ci, Fernando, iż piérwszy raz, gdy będziemy mieli towarzystwo u siebie, chcę abyś go zaprosił.
— Najchętniéj! — odparł Ferdynand. — Zatém więc idzie, że my tak prędko nie wyjeżdżamy. Przyznaję się, że toby mnie cieszyło bardzo.
Eliza spuściła oczy.
— Wiész — rzekła — rozmyśliłam się trochę. Boję się, aby mnie nie pomówiono o jakieś dziwactwo; nie chcę ażeby nieznośny ten hrabia Filip mógł sądzić, iż mu ten honor czynię i uciekam od jego natręctwa. Trzeba wprzód znaléźć jakiś powód seryo do wyjazdu z Rzymu. Pomyślimy o tém.
— Jak zawsze, masz najzupełniejszą słuszność — odparł brat, wielce rad temu nowemu postanowieniu. — Tak jest niezawodnie, pomówionoby cię o dziwactwo, a nieznośny Filip z konopi powlókłby się za nami. — Zatrzymał się nieco.
— Powiédz mi — dokończył — kiedy zechcesz prosić na herbatę tych panów, a ja ci pana Wiktora przystawię.
Zawahawszy się trochę, pani Liza, gryząc koniec chusteczki, poczęła pocichu:
— Czekaj-że! Księżna będzie jutro... dla niéj naturalnie muszę już prosić hrabiego Augusta, a z Augustem nieodstępny cień jego, Filipa. Więc... więc możesz swego artystę zaprosić na jutro.
— A księżnę Ahaswerę?
— Ta się zaprosi sama — ruszając ramionami, szepnęła Liza, minkę robiąc wzgardliwą. — Z nią przyjdzie nieodstępny już poeta, bo szczęściem przywłaszczyła go sobie. To biédny prawdziwie człowiek! — zakończyła, uśmiéchając się z przymusem.
— Wistocie, być zmuszonym posługiwać kaprysom wiecznego tułacza — rzekł Ferdynand — wielkie to utrapienie; ale biédny wieszcz nie miał żadnego zajęcia, a może i obiadu...
Liza uznała właściwém ująć się za potępionym.
— Człowiek-to nie bez talentu, szkoda go! — rzekła. — Cóż, kiedy niepospolity talent ten zabija zarozumiałość olbrzymia. Od najsławniejszych wieszczów zapożyczył wszystkie zewnętrzne cechy, które są geniuszu słabostkami, i niemi chce świat przekonać, że podlegając tym samym słabościom, musi téż miéć wszystkie geniuszów przymioty.
Chwilkę pomilczawszy, wdowa dodała:
— A zatém, mój Ferdynando, na jutro proś kogo chcesz. Ponieważ zmuszoną jestem w Rzymie pozostać, nie chcę się zamykać i dziczéć. Poety radabym uniknąć; żal mi go i niecierpliwi mnie; ale zdaje się być un mal nécessaire, a jako antydot służyć będzie hrabia Filip, z którym się uciérać lubią. Więc niech sobie będą wszyscy, ilu ich jest.
Ferdynand, rad ze zmienionego siostry postanowienia, tegoż wieczora poszedł wkrąg zapraszać na jutrzejszą herbatę.
Nad wieczorem, właśnie o godzinie, gdy się na Via Sistina zbiérać miano, nadciągnęła burza gwałtowna i dészcz uléwny. Był on bardzo pożądany, bo na chwilę przynajmniéj miał odświéżyć powietrze; ale goście się dla niego opóźnić musieli.
Księżna Teresa tylko i hr. August przybyli nieco wcześniéj i zabawiali gospodynię; reszty zaproszonych nie można się było spodziéwać, chyba gdy nawałnica ustanie.
Przez otwarte drzwi na balkon wchodziło powietrze, już ochłodzone nieco, przejęte dészczu zapachem, gdy przed kilku godzinami nie było czém oddychać.
Pomimo wpływu, jaki ta atmosferyczna zmiana powinna była wywrzéć na usposobienia osób znajdujących się w saloniku, wszyscy dnia tego jakoś byli smutni i jakby pomęczeni.
Księżna, zazwyczaj swobodnego umysłu, mówiąca chętnie, ożywiona, zamyśloną była i posępną. Hr. August więcéj na gospodynię patrzył,
Uwagi (0)