Gargantua i Pantagruel - François Rabelais (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖
Gargantua i Pantagruel, tytułowi bohaterowie powieści Francois Rabelais'go, to olbrzymy znane francuskiej publiczności z podań ludowych.
Podobno Rabelais kupił na straganie anonimowe dzieło opisujące losy Gargantui, a lektura utworu zainspirowała go napisania własnej wersji dziejów olbrzyma oraz jego syna, Pantagruela. Powieść przedstawia życie bohaterów od samego początku — włącznie z historią ich poczęcia i narodzin; ukazuje zarówno ich codzienność, jak i przygody: udział w walkach i podróżach. Dzieło zachowuje ludowy, trochę sowizdrzalski charakter — przygody są wzbogacane trywialnym humorem obfitującym w dowcipy o tematyce fekalnej i płciowej. W Gargantui i Pantagruelu łączy się wulgarność i erudycja autora — niektóre z żartów mają charakter lingwistyczny i wymagają znajomości francuskiego i łaciny. Niewątpliwie wiele słuszności ma tłumacz, wskazując, że w całej pełni smakować w pismach Rabelais'go mogą bodaj tylko mężczyźni; bowiem wśród beztroskich fantazji i facecji dochodzi mimo wszystko do głosu kulturowe dziedzictwo mizoginii, szczególnie w stosunku do kobiecej fizyczności i fizjologii.
Gargantua i Pantagruel to najsłynniejsze dzieło autorstwa Francois Rabelais'go. Poszczególne tomy były wydawane od lat 40. XVI wieku, ostatni z nich doczekał się publikacji już po śmierci pisarza w latach 60.
- Autor: François Rabelais
- Epoka: Renesans
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Gargantua i Pantagruel - François Rabelais (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 François Rabelais
Dziw mi był wielki patrzeć, jak oba skrzydła, każde dla siebie, bez niczyjego nacisku, tak się roztworzyły: aby zrozumieć ten cudowny sposób, skoro tylko weszliśmy do wnętrza, rzuciłem wzrok pomiędzy drzwi a mur, żądny poznania, jaką siłą i za pomocą jakiego instrumentu były tak spojone, i podejrzewając, iż nasza miła Latarnia przyłożyła do ich miejsca spojenia ziele ethiopis, za pomocą którego otwiera się wszystkie rzeczy zamknięte. Ale ujrzałem, iż w miejscu, gdzie oba skrzydła się zamykały, brzegi ich były ostre jak ostrze najcieńszej stali, osadzone na spiżu korynckim.
Ujrzałem dalej dwie płyty z indyjskiego magnesu, grube i szerokie na pół dłoni, koloru niebieskawego, dobrze gładkie i wypolerowane; te wmurowane były całą grubością w mur świątyni w miejscu, w którym drzwi, będąc całkowicie otwarte, stykały się z murem.
Zatem nie dla czego innego, jeno mocą chciwości i gwałtowności magnesu, tajemnym i cudownym zjawiskiem natury, ostrza stali podlegały temu ruchowi. W ten sposób drzwi otwierały się powoli i rozchylały: nie zawsze wszelako, ale tylko skoro zdjęto ów diament, za pomocą którego sąsiedztwa stal zwolniona była od pociągu, który ma z natury swej względem magnesu i także, gdy się zdjęło dwie garści czosnku, który nasza luba Latarenka odciągnęła i zawiesiła za pomocą karmazynowego sznurka; bowiem owo ziele poraża magnes i zbawia go własności przyciągającej.
Na jednej z owych tablic, po prawej, znajdował się w starożytnych literach łacińskich misternie wyryty wiersz jambiczny:
„Losy wiodą tego, który się im poddaje, ciągną tego, który się opiera”. A zaś po lewej, ujrzałem wielkimi głoskami wdzięcznie wyrytą tę sentencję:
Przeczytawszy te napisy, jąłem się podziwiać wspaniałą świątynię i poglądałem na niesłychaną strukturę bruku, której nie można było przyrównać z jaką badź słusznością do żadnego dzieła, teraz czy kiedykolwiek istniejącego pod firmamentem; nawet do owej świątyni Fortuny w Preneste, za czasu Sylli, ani też posadzki Greków zwanej Asarotum, dzieła Sozystrata w Pergamie. Bowiem była owa posadzka roboty mozaikowej, w formie małych kwadracików: a wszystkie z kosztownych i polerownych kamieni, każdy w swoim naturalnym kolorze. Jedne były z jaspisu czerwonego, popstrzonego uciesznie rozmaitymi plamkami, drugie z ofitu; inne z porfiru; inne z kociego oczka, zakrapianego iskierkami złotymi, drobniutkimi jak atomy; inne z agatu sfalowanego małymi płomykami zmięszanymi bezładnie, koloru mlecznego; inne z chalcedonu bardzo drogiego; inne z jaspisu zielonego, z żyłkami czerwonymi i zielonymi; a wszystkie były rozgraniczone diagonalnymi liniami.
W portyku mozaika układała się w emblemat z małych kamyków, z których każdy posiadał swój przyrodzony kolor, dostosowany do rysunku figur. A był ów deseń taki, jakby kto po owej posadzce rozsypał garść winnych liści, nie troszcząc się o uważne rozmieszczenie: bowiem w jednym miejscu zdawały się rozsypane gęściej, a w drugim rzadziej: i było to listowie na ogół bardzo wspaniałe, jeno miejscami ukazywały się w półcieniu gąsienice pnące się tu i ówdzie po gronach; w innym małe jaszczurki biegnące wzdłuż łodygi; tu grona zdawały się na wpół, a ówdzie całkiem źrałe1242: a razem były pomyślane i ukształtowane tak zmyślnie i misternie przez architektę, że łacno mogłyby oszukać wróble i inne ptaszki, jako malowidło Zeuksisa Herakleotyńskiego. W każdym razie, co się nas tyczy, udało się im zwieść nas zupełnie, bowiem w miejscach, gdzie architekt usiał wina gęsto, szliśmy wielkimi krokami, jakoby bojąc się zaplątać nogi, tak jak się czyni w miejscu nierównym i kamienistym. Następnie obróciłem oczy na sklepienie świątyni i na ściany całe inkrustowane marmurem i porfirem, robotą mozaikową, z cudownymi godłami, umieszczonymi szeregiem dokoła. Między tymi godłami, zaraz z początku po lewej stronie przy wejściu, przedstawiona była z nadzwyczajną sztuką bitwa, którą Bachus wygrał przeciwko Indyjczykom, a to jak następuje:
Na początku były przedstawione rozmaite miasta, wsie, zamki, fortece, pola i lasy, całe gorejące ogniem. Również były przedstawione niewiasty szalejące i rozwiązłe, z wściekłością rozszarpujące żywcem na sztuki cielęta, barany i jagnięta i karmiące się ich mięsiwem. Przez to było wyrażone, iż Bachus, wkraczając do Indyj, pustoszył wszystko ogniem i żelazem.
Mimo to Indyjczycy szacowali go tak nisko, że nie raczyli wyjść naprzeciw niemu, mając pewne wiadomości od swoich szpiegów, że w obozie jego nie było żadnych wojowników, jeno tylko stary człowieczek, zniewieściały, ciągle pijany, w otoczeniu młodych ludzi, całkowicie obnażonych, zebranych z wsiów i lasów, ciągle tańczących i skaczących, mających rogi i ogony, jako mają młode kozły; z nimi wielka ilość kobiet pijanych. Zaczem postanowili przepuścić ich, nie stawiając zbrojnie czoła: jako iż hańbą, a nie zaszczytem, dyshonorem i szpetotą, a nie zaś czcią i sławą okryłoby ich zwycięstwo nad takimi ludźmi. Wśród tego lekceważenia, Bachus coraz to bardziej opanowywał kraj i niszczył wszystko ogniem (jako że ogień i piorun są to przyrodzone bronie Bachusa i gdy się rodził, Jowisz powitał go piorunem, a matka jego Semele i dom jego rodzinny spłonął od ognia), a także i krwią, bowiem z natury swojej wyrabia on krew w czasie pokoju, a wyciska ją w czasie wojny. Świadectwem są pola wyspy Samos, zwane Panema, co znaczy całe zakrwawione, na których Bachus doścignął Amazonki uciekające z okolic Efezu i wszystkie je zagładził za pomocą otwarcia żył, tak iż całe pole było zalane i napojone krwią. Z czego (lepiej niż z tego, co pisze Arystoteles w swoich Problemach), możecie zrozumieć, to co niegdyś powiadano w pospolitym przysłowiu: „W czasie wojny nie jada się i nie sadzi mięty”. I słusznie, bowiem w czasie wojny zwyczajnie rozdziela się razy bez umiarkowania: zaś jeżeli człowiek zraniony robił tego samego dnia koło mięty albo też jadł ją, niepodobna mu jest (albo przynajmniej trudno) zatamować krew. Następnie było w tym emblemacie wyobrażone, jak Bachus kroczył do bitwy: stał na cudownym wozie, ciągnionym przez trzy pary lampartów sprzężonych razem; twarz jego była podobna twarzy małego dziecka, dla zaświadczenia, iż pijacy nigdy się nie starzeją; czerwony był jak cherubin, bez śladu zarostu na brodzie. Na głowie spiczaste rogi; nad nimi piękny wieniec spleciony z winnego liścia i gron, z czerwono-karmazynową mitrą; obuty zaś był w złote trzewiki.
W orszaku jego nie było ani jednego mężczyzny; cała straż i całe wojsko składało się z Bassaryd, Ewantek, Euhiad, Edonid, Trieteryd, Oggijek, Mimalonek, Menad, Thiad i Bachantek, kobiet opętanych, wściekłych, rozszalałych, opasanych smokami i żywymi wężami zamiast pasków, z włosami fruwającymi w powietrzu, z naczółkami z winnych gron; ubrane były w skóry kóz i jeleni, w rękach dzierżyły siekierki, tyrsy, oszczepy, halabardy w formie szyszek sosny i małe lekkie tarcze, dźwięczące i brzęczące, kiedy się było ich dotknąć, by i najlżej, którymi posługiwały się w razie potrzeby jako bębenkami i tympanami.
Liczba ich wynosiła siedemdziesiąt dziewięć tysięcy dwieście dwadzieścia siedem. Przednią straż prowadził Sylenus, człowiek, który posiadł zupełne zaufanie Bachusa, i którego cnotę, wspaniałą odwagę i roztropność poznał w różnych okolicznościach. Był to mały staruszek, trzęsący się, zgarbiony, tłusty i brzuchaty. Uszy miał wielkie i sterczące, nos ostry i zakrzywiony, brwi duże i krzaczaste; jechał na ośle samcu; w garści trzymał kij, którym się podpierał, a którym także umiał krzepko walczyć, jeśli przypadkiem przyszło mu stanąć nogami na ziemię: ubrany był w żółtą suknię kobiecego kroju. Orszak jego składał się z młodych pachołków, rogatych jak koty, a drapieżnych jak lwy, całkowicie nagich, ciągle śpiewających i tańczących hulaszcze tańce nazwane kordaksy; wołano ich Tityrami i Satyrami. Liczba ich wynosiła osiemdziesiąt pięć tysięcy sto trzydzieści i trzy.
Tylną straż prowadził Pan, człowiek straszliwy i poczwarny. Bowiem, z dolnych części ciała, podobny był do capa, uda miał kosmate, na głowie rogi sterczące prosto ku niebu. Twarz miał czerwoną i rozpłomienioną, i bardzo długą brodę. Był to człowiek śmiały, odważny, rezolut i łatwy do pogniewania. W lewej ręce trzymał flet, w prawej kij zakrzywiony; orszak jego był podobnież złożony z Satyrów, Hemipanów, Egipanów, Argipanów, Sylwanów, Faunów, Fatuów, Lemurów, Larów, Błędnych Ogników i Chochlików w liczbie siedemdziesięciu ośmiu tysięcy stu czternastu. A wspólne wszystkim hasło wojenne brzmiało: Evohe.
Następnie przedstawiony był szturm i atak przypuszczony przez dobrego Bachusa przeciwko Indyjczykom. Tam zauważyłem, iż Sylenus, wódz przedniej straży, pocił się ciężkimi kroplami i dręczył dotkliwie swego osła; osieł toż samo otwierał straszliwie paszczę, sapał, wierzgał, cwałował w przeraźliwy sposób, jak gdyby szerszeń przypiął mu się do do zadka.
Satyry, rotmistrze, sierżanci wojsk, chorążowie, kaprale, wraz z trębaczami grającymi pobudkę, uganiali jak wściekli koło wojska, skacząc jak kozły, wierzgając, pokrzykując, popierdując na kuraż, zagrzewając wiarę do ognistej walki. Cały hufiec na obrazie krzyczał Evohe. Menady pierwsze nacierały na Indian z okropnym krzykiem i przeraźliwym dźwiękiem tarcz i bębenków: całe niebo huczało od nich, jako to wyrażała Emblematura. Tedy nie szafujcie już tak nadmiernie podziwem dla sztuki Apellesa, Arystydesa Tebańczyka i innych, którzy wymalowali grzmoty, błyskawice, pioruny, wiatry, słowa, obyczaje i duchy. Następnie było przedstawione wojsko Indyjczyków, jak gdyby uwiadomione, iż Bachus szerzy spustoszenie w ich kraju. Na czele kroczą słonie, z wieżami na grzbietach, dźwigając niezliczoną mnogość wojowników; ale cała armia była już w rozsypce i zwracała się przeciwko nim. Przeciw nim obróciły się też i kroczyły słonie, spłoszone wściekłym hałasem Bachantek i wprawione przez nie w paniczny strach odbierający zmysły. Tam byście dopiero ujrzeli Sylena, jak spina krzepko piętami osła i wywija kijem jak stary rębajło; zasię jego osieł ugania za słoniami, z otwartą gębą, jak gdyby rycząc przeraźliwie, i tym dzielnym ryczeniem (z podobną skwapliwością, z jaką niegdyś obudził nimfę Lotis w czas pełnych Bachanaliów, kiedy Priapus pełen priapismu chciał ją we śnie spriapizować bez priaproszenia) dając hasło do ataku.
Tam ujrzeliśmy Pana, jak podskakuje na swoich pokręconych nogach dokoła Menad, fletnią pasterską zagrzewając je do ochoczej walki. Tam ujrzelibyście potem młodego satyra, jak wiedzie pojmanych w niewolę siedemnastu królów; Bachantkę, jak ciągnie czterdziestu dwóch rotmistrzów, opasanych jej wężami; małego Fauna, jak wiezie dwanaście sztandarów zdobytych na nieprzyjaciołach, i poczciwego Bachusa przejeżdżającego się spokojnie wśród obozu, śmiejącego się, figlującego i przepijającego obficie do każdego. W końcu, wyobrażony był, w figurze emblematycznej, trofej zwycięstwa i triumf dobrego Bachusa.
Wóz triumfalny był cały okryty liściem winogradu, uszczkniętym i zerwanym na górze Meros, a to dla rzadkości, która podnosi wartość każdej rzeczy, a zwłaszcza tej rośliny w Indiach. W tym naśladował go później Aleksander Wielki w triumfie swoim nad Indiami i wóz jego był zaprzężony w zaprzęg dwóch słoni. W czym później naśladował go Pompejusz Wielki w Rzymie, w onym triumfie afrykańskim. Na wozie stał szlachetny Bachus, pijący ze dzbana. W czym później naśladował go Kajus Marius, po zwycięstwie nad Cymbrami, które odniósł pod Akwizgranem w Prowancji. Całe wojsko było przystrojone winem, tyrsy, tarcze i bębenki również były nim przykryte. Nawet osieł Sylena miał czaprak przybrany winogradem.
Po bokach wozu postępowali królowie indyjscy, pojmani i uwiązani na grubych łańcuchach ze złota; cała brygada kroczyła w boskim triumfie, wśród niewypowiedzianej radości i wesela, niosąc nieprzeliczone trofeje i posągi, i łupy zdobyte na nieprzyjaciołach, wśród radosnych pieśni wojennych, piosnek uciesznych i grzmiących dytyrambów. Na końcu był wyobrażony kraj Egiptu, z Nilem i jego krokodylami, cerkopitekami, ibisami, małpami, trochilami, ichneumonami, hipopotamami i innymi bestiami tam przemieszkującymi. Zasię Bachus kroczył pośród nich, ciągniony przez dwa woły, z których jeden miał na sobie napisane: Apis, a drugi Oziris, ponieważ w Egipcie, przed przybyciem Bachusa, nie znano wołu ani krowy.
Zanim przystąpię do opisywania Pani Flaszy, opiszę wam cudowny kształt lampy, od której rozchodziło się światło po całej świątyni tak obfite, że, mimo iż była pod ziemią, widno w niej było tak, jako my widzimy w pełne południe, gdy słońce jasno i pogodnie przyświeca na ziemi. W środku sklepienia umocowany był pierścień z litego złota, wielkości dobrej pięści, u którego wisiały trzy łańcuchy, nieco cieńsze, bardzo misternie wykonane, które, na dwie i pół stóp od sufitu, trzymały w powietrzu trójkątną płytę ze szczerego złota, okrągłą, tak dużą, iż średnica jej przekraczała dwie stopy i pół piędzi. W niej były cztery zagłębienia albo otwory, a w każdym z nich tkwiła umocowana próżna kula, wydrążona z wewnątrz, otwarta od spodu, niby mała lampa mająca w obwodzie dwie piędzi. I wszystkie były uczynione z kamienia bardzo kosztownego; jedna z ametystu, druga z karbunkułu libijskiego, trzecia z opalu, czwarta z antracytu. Każda była pełna spirytusu, pięć razy destylowanego za pomocą alambiku wężowego; a był ten spirytus niezniszczalny, jako ta oliwa, którą niegdyś napełnił Kalimach złotą lampę Pallady w Akropolis w Atenach. Knot w niej płonący uczyniony był częścią z lnu azbestowego (jako był niegdyś w świątyni Jowisza w Amnonii i widział go tam Kleombot, filozof bardzo bystry) częścią z lnu kasparyjskiego, które to gatunki lnu ogień raczej odświeża niż strawia.
Pod tą lampą, mniej więcej na dwie i pół stopy, trzy łańcuchy zamykały się z pierwotnej swojej postaci w trzy pętle, które znowuż zahaczały się o dużą lampę okrągłą, z kryształu najczystszej wody, mającą półtora łokcia średnicy. Od spodu była otwarta na jakie dwie piędzi: w tym otworze było umieszczone w środku naczynie,
Uwagi (0)