Kobieta trzydziestoletnia - Honoré de Balzac (życzenia dla biblioteki .txt) 📖
Trzydziestoletnia Julia jest rozgoryczona. Jako młoda dziewczyna wyszła za mąż za swojego kuzyna, Wiktora, w poczuciu, że to wielka miłość. Okazało się jednak, że było to zauroczenie, a małżeństwo z Wiktorem jest wybitnie nieudane.
Julia jest strasznie rozgoryczona — uprawia „legalną prostytucję”, ale romanse nie dają jej satysfakcji. Nie potrafi także ostatecznie odejść od męża. Oczekuje już tylko na śmierć. Zdaniem tłumacza, Tadeusza Boya-Żeleńskiego, powieść jest swego rodzaju rewolucją — ukazuje nieudane małżeństwo, a nie iluzję pozostawianą za słowami „i żyli długo i szczęśliwie”.
Kobieta trzydziestoletnia należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kobieta trzydziestoletnia - Honoré de Balzac (życzenia dla biblioteki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
Z tego przeświadczenia rodzi się gorzki wstręt, który każe odwrócić głowę, kiedy się nastręczy nowe szczęście. Sądziła obecne życie jak starzec, który je ma opuścić. Mimo iż czuła się młoda, brzemię bezradosnych dni padało jej na duszę, miażdżyło ją, postarzało przed czasem. Pytała z krzykiem rozpaczy, co świat jej da w zamian za miłość, która pomagała jej żyć i którą straciła. Pytała sama siebie, czy w minionej miłości, tak czystej, nieskalanej, myśl nie była występniejsza niż uczynki. Z rozkoszą mnożyła swoje winy, aby urągać światu i aby się pocieszyć, że z tym, którego opłakiwała, nie zaznała owego pełnego zespolenia, które, stapiając dusze z sobą, łagodzi boleść tej, co została przy życiu, pewnością, że zakosztowała najwyższego szczęścia, że umiała dać je w całej pełni i zachowała w sobie odcisk duszy, która odeszła. Była niezadowolona z siebie jak aktorka, która chybiła rolę; ten ból żarł wszystkie jej fibry, głowę i serce. Jeżeli natura była zduszona w swych najtajniejszych pragnieniach, próżność nie mniej była zraniona niż dobroć, która pcha kobietę do poświęceń. Rozważając te kwestie, poruszając sprężyny rozmaitych istnień, jakie w nas stwarza natura społeczna, moralna i fizyczna, Julia zużywała tak doszczętnie siły duszy, że w zamęcie najsprzeczniejszych refleksji nic już nie umiała rozróżnić. Toteż czasami, kiedy opadała mgła, otwierała okno i patrzała w nie bez myśli, wdychając machinalnie wilgotny zapach ziemi, stojąc bez ruchu, jakby ogłupiała, gdyż szum boleści czynił ją równie głuchą na harmonię przyrody, co na uroki myśli.
Pewnego dnia, około południa, w chwili gdy słońce rozjaśniło horyzont panna służąca weszła niewołana i rzekła:
— Już czwarty raz ksiądz proboszcz żąda widzieć panią margrabinę i nalega tak stanowczo, że nie wiemy, co odpowiedzieć.
— Pewno chce pieniędzy dla biednych; weź dwadzieścia pięć ludwików i zanieś ode mnie.
— Proszę pani — rzekła panna służąca, wracając — ksiądz nie chce wziąć, chce mówić z samą panią.
— Niechże wejdzie! — odparła margrabina z niechętnym gestem zwiastującym nieszczególne przyjęcie księdza, od którego chciała się zapewne uwolnić krótkim i szczerym wyjaśnieniem.
Margrabina straciła matkę dzieckiem. Na wychowanie jej musiał oddziałać zamęt, jaki w czasie Rewolucji rozluźnił węzły religijne we Francji. Pobożność to cnota kobieca, którą jedynie kobiety umieją sobie przekazywać; margrabina zaś była dzieckiem osiemnastego wieku, którego filozoficzne wierzenia wyznawał jej ojciec. Nie pełniła żadnych praktyk. Dla niej ksiądz to był urzędnik i to wątpliwej użyteczności. W obecnym stanie jej duszy głos religii mógł jedynie zaognić jej cierpienia; przy tym nie miała zbytniego zaufania do wiejskich księży ani do ich inteligencji. Postanowiła tedy załatwić się spokojnie ze swym proboszczem i pozbyć się go obyczajem bogaczy, pieniędzmi.
Wszedł proboszcz, a widok jego nie zmienił poglądów margrabiny. Ujrzała małego człeczynę z wydatnym brzuszkiem, z czerwoną, ale pomarszczoną twarzą. Silił się na uśmiech, ale czynił to niezręcznie. Łysa czaszka, poorana poprzecznymi zmarszczkami, przygniatała twarz i pomniejszała ją; rzadkie siwe włosy spadały na kark i na uszy. Mimo to fizjonomia księdza zdradzała wrodzoną wesołość. Grube wargi, lekko zadarty nos, podwójny fałd podbródka, wszystko to świadczyło o szczęśliwym usposobieniu. Margrabina spostrzegła zrazu tylko te główne rysy; ale za pierwszym słowem księdza uderzyła ją słodycz tego głosu. Spojrzała uważniej; spostrzegła pod siwiejącymi brwiami oczy, które musiały płakać, a rysy widziane z profilu dawały mu tak dostojny wyraz cierpienia, że margrabina ujrzała w tym księdzu człowieka.
— Pani margrabino, bogaci należą do nas jedynie wtedy, gdy cierpią, a cierpienia kobiety zamężnej, młodej, pięknej, bogatej, która nie straciła ani dzieci, ani rodziców, łatwo odgadnąć. Są rany, które złagodzić może jedynie religia. Twoja dusza, pani, jest w niebezpieczeństwie. Nie mówię pani w tej chwili o przyszłym życiu, które nas czeka. Nie, nie jestem w konfesjonale. Ale czyż nie jest moim obowiązkiem oświetlić pani jej przyszłość tu, na ziemi? Wybacz pani tedy starcowi natręctwo, którego celem jest twoje szczęście.
— Szczęście! Nie ma już dla mnie szczęścia. Będę wkrótce należeć do księdza, jak ksiądz powiada, ale na zawsze.
— Nie, pani, nie umrze pani z cierpienia, które cię gnębi i które się odbija w twoich rysach. Gdybyś pani miała umrzeć, nie byłabyś w Saint-Lange. Giniemy nie tyle z żalu, co z zawiedzionych nadziei. Znałem dotkliwsze, straszliwsze bóle, które nie zadały śmierci.
Margrabina uczyniła gest niedowierzania.
— Pani, znam człowieka, którego nieszczęście było tak wielkie, że w porównaniu z jego cierpieniem własne zdałoby ci się niczym.
Czy że długa samotność zaczynała jej ciążyć, czy że błysła jej nadzieja przelania w przyjazne serce bolesnych myśli, margrabina spojrzała na księdza pytającym i wymownym wzrokiem.
— Pani — ciągnął ksiądz — ten człowiek, to był ojciec, któremu z licznej niegdyś rodziny zostało tylko troje dzieci. Stracił kolejno rodziców, potem córkę i żonę, obie gorąco kochane. Pozostał sam w zapadłym kącie, w folwarczku, gdzie był tak długo szczęśliwy. Trzej synowie byli w wojsku, każdy w stopniu odpowiednim do czasu służby. W czasie Stu Dni najstarszy poszedł do Gwardii i został pułkownikiem; młodszy był majorem artylerii; najmłodszy rotmistrzem dragonów. Ci trzej synowie kochali ojca tak, jak on ich. Gdyby pani znała obojętność młodych, którzy zajęci swym życiem nie mają nigdy czasu dla rodziny, zrozumiałaby pani z jednego faktu przywiązanie ich do samotnego starca, który żył już tylko nimi i dla nich. Nie minął tydzień, aby nie dostał listu od którego z synów. Ale też nie był dla nich nigdy ani słaby, co zmniejsza szacunek dzieci, ani niesprawiedliwie surowy, co je zraża, ani też skąpy w poświęceniu, co je oddala. Nie, on był dla nich więcej niż ojcem, stał się ich przyjacielem, bratem. Przybył pożegnać się z nimi, gdy mieli ruszyć do Belgii; chciał zobaczyć, czy mają dobre konie, czy im niczego nie zbywa. Pojechali, ojciec wrócił do domu. Wojna się zaczyna, dostaje listy z Fleurs, z Ligny, wszystko szło dobrze. Przychodzi Waterloo, zna pani wynik. Z dnia na dzień cała Francja okryła się żałobą. Wszystkie rodziny ogarnął śmiertelny lęk. On, rozumie pani, czekał; nie miał wytchnienia ani spokoju. Czytał gazety, chodził co dzień na pocztę. Jednego wieczora oznajmiają mu ordynansa syna jego, pułkownika. Widzi, że siedzi na koniu swego pana: nie potrzebuje go pytać o nic: pułkownik padł przecięty kulą armatnią na dwoje. Pod wieczór przybywa służący najmłodszego: umarł nazajutrz po bitwie. Wreszcie o północy artylerzysta przybył oznajmić mu śmierć trzeciego dziecka, na którego głowie w tak krótkim czasie złożył wszystkie swe nadzieje. Tak, pani, padli wszyscy!
Po krótkiej przerwie ksiądz, pokonawszy wzruszenie, dodał łagodnie:
— A ojciec został przy życiu, pani. Zrozumiał, że skoro Bóg go zostawił na ziemi, powinien dalej cierpieć tutaj, i cierpi: ale schronił się na łono religii. Czym mógł zostać?
Margrabina spojrzała na twarz księdza, wzniosłą w tej chwili smutkiem i rezygnacją, i czekała tego słowa, które wycisnęło jej łzy z oczu:
— Księdzem! Tak; wyświęciły go łzy, zanim go wyświęcono u stóp ołtarzy.
Na chwilę zapanowało milczenie. Margrabina i proboszcz spoglądali przez okno na mglisty horyzont, jak gdyby mogli w nim dostrzec tych, których już nie było.
— Nie księdzem w mieście, ale zwykłym wiejskim proboszczem — dodał.
— W Saint-Lange — rzekła, ocierając oczy.
— Tak, pani.
Nigdy majestat cierpienia nie objawił się Julii tak wspaniale; owo: tak, pani padło jej na serce jak brzemię bezmiernej boleści. Ten głos, który brzmiał tak łagodnie w jej uszach, poruszył ją do głębi. Och, tak! To był głos nieszczęścia, ten głos pełny, poważny, przejmujący.
— Księże — rzekła niemal z uszanowaniem — a jeśli ja nie umrę, cóż się ze mną stanie?
— Czy pani nie ma dziecka?
— Mam — odparła chłodno.
Proboszcz spojrzał na tę kobietę, jak lekarz patrzy na niebezpiecznie chorego. Postanowił uczynić wszystko, co w jego mocy, ją wyrwać duchowi złego, który już wyciągnął nad nią rękę.
— Widzi pani, powinniśmy żyć z naszym bólem; jedynie religia daje nam prawdziwą pociechę. Czy pozwoli mi pani wrócić tutaj, aby mówić do pani głosem człowieka, który umie współczuć z wszelką niedolą i który, sądzę, nie ma w sobie nic przerażającego?
— Owszem, proszę. Dziękuję, że ksiądz o mnie pomyślał.
— Zatem, pani, do zobaczenia wkrótce.
Ta wizyta przyniosła pewną ulgę duszy margrabiny, której siły były zbyt napięte zgryzotą i samotnością. Ksiądz zostawił w jej sercu balsamiczną woń oraz zbawczy dźwięk głosu wiary. Zarazem doznała tej przyjemności, jakiej doznaje więzień, kiedy poznawszy głębię swej samotności i ciężar swego łańcucha, usłyszy pukanie w ścianę, którym sąsiad pragnie nawiązać wymianę myśli. Znalazła nieoczekiwanego powiernika. Ale niebawem wróciła do swych gorzkich dumań. Powiedziała sobie jak ów więzień, że towarzysz niedoli nie ulży ani jego więzom, ani jego przyszłości. Proboszcz nie chciał za pierwszą bytnością płoszyć tej z gruntu samolubnej boleści, ale miał nadzieję dzięki swej sztuce zdobyć tę duszę za następnym widzeniem. Przybył w istocie na trzeci dzień, a przyjęcie przekonało go, że jest miłym gościem.
— I cóż, pani margrabino — rzekł starzec — czy pomyślała pani trochę o ogromie cierpień ludzkich? Czy wzniosła pani oczy do nieba? Czy ujrzała tam pani ów bezmiar światów, który pomniejszając nas, miażdżąc naszą pychę, zmniejsza zarazem nasze cierpienia?...
— Nie, księże — rzekła. — Prawa społeczne zanadto ciążą nad mym sercem i szarpią mnie zbyt dotkliwie, abym mogła wznieść się do nieba. Ale prawa są może mniej okrutne niż zwyczaje świata. Och, świat!
— Winniśmy, pani, poddać się jednym i drugim: prawo jest słowem, a zwyczaje czynem społeczeństwa.
— Poddać się społeczeństwu?... — odparła margrabina, wzdrygając się ze zgrozą. — Ach, księże, wszystkie nasze niedole płyną stamtąd. Bóg nie wydał ani jednego prawa niosącego nieszczęście, ale ludzie, łącząc się w gromadę, spaczyli jego dzieło. My, kobiety, bardziej jesteśmy skrzywdzone przez społeczeństwo niż przez naturę. Natura zsyła nam cierpienia fizyczne, których wyście nie złagodzili, a cywilizacja rozwinęła w nas uczucie, które wy zawodzicie na każdym kroku. Natura dławi istoty słabe, a wy im każecie żyć, aby je wydać na pastwę ciągłego nieszczęścia. Małżeństwo, instytucja, na której wspiera się dziś społeczeństwo, na nas jedynie ciąży całym swym brzemieniem: dla mężczyzny wolność, dla kobiety obowiązki! My jesteśmy wam winne całe nasze życie, wy z waszego dajecie nam jedynie chwile. Mężczyzna wybiera, my poddajemy się ślepo. Och, księdzu mogę powiedzieć wszystko. Otóż, małżeństwo takie, jak jest dziś, to po prostu legalna prostytucja. Stąd zrodziły się moje cierpienia. Ale ja jedna wśród nieszczęsnych istot tak fatalnie spętanych, muszę milczeć! Ja jedna jestem sprawczynią złego, ja chciałam mego małżeństwa.
Urwała, zalała się gorzkimi łzami i zamilkła.
— W tej głębokiej nędzy, wśród tego oceanu cierpienia — ciągnęła — znalazłam parę ziarn piasku, na których oparłam nogę, gdzie mogłam cierpieć spokojniej. Huragan zmiótł wszystko. Oto jestem sama, bez oparcia, zbyt słaba, by stawić czoło burzom.
— Nigdy nie jesteśmy słabi, gdy Bóg jest z nami — rzekł ksiądz. — Zresztą jeśli nie masz przywiązania, które by ci wypełniło życie, czy nie masz obowiązków?
— Wciąż obowiązki! — krzyknęła niecierpliwie. — Ale gdzież znajdę uczucia, które nam dają siłę ich spełniania? Księże! Nic z niczego, albo nic za nic, oto jedno z najsłuszniejszych praw zarówno moralnych jak fizycznych. Żądasz, aby te drzewa wydały liście bez soków, które je rodzą? Dusza ma również swoje soki! U mnie wyschły one na zawsze.
— Nie będę pani mówił o uczuciach religijnych, które dają rezygnację — rzekł ksiądz — ale czyż macierzyństwo...
— Dość, księże — rzekła margrabina. — Z tobą będę szczera. Niestety, nie mogę nią być już z nikim! Jestem skazana na fałsz: świat wymaga ciągłej komedii, pod grozą hańby każe nam się naginać do swych formułek. Istnieje, księże, dwojakie macierzyństwo. Nie miałam niegdyś podobnych rozróżnień, dziś je rozumiem. Jestem matką tylko w połowie: lepiej byłoby nie być nią zupełnie. Helena nie jest jego! Och, nie drżyj, księże. Saint-Lange to otchłań, w której utonęło wiele fałszywych uczuć, skąd błysły posępne światła, gdzie zwaliły się wątłe gmachy praw przeciwnych naturze. Mam dziecko, to wystarcza; jestem matką, tak chce prawo. Ale ty księże, który masz duszę tak delikatną, tak tkliwą, zrozumiesz może krzyk biednej kobiety, która nie dopuściła do swego serca żadnego kłamanego uczucia. Bóg mnie osądzi,
Uwagi (0)