Darmowe ebooki » Powieść » Dawid Copperfield - Charles Dickens (czytać książki online za darmo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Dawid Copperfield - Charles Dickens (czytać książki online za darmo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Charles Dickens



1 ... 99 100 101 102 103 104 105 106 107 ... 123
Idź do strony:
to przygotowani, szło o powzięte względem Uriaha zobowiązania. Po krótkiej jednak chwili, uspokojony w tym względzie, wypełnił weksel, a czynność ta rozweselała go zwykle na równi z czynnością przygotowywania ponczu. Przejęty, dokonywał ją z artystycznym zacięciem, przechylając głowę i przymrużając lewe oko, zaglądając przy tym do mnóstwa notatek i tak dalej.

— A teraz — ozwała się ciotka moja — dam panu dobrą radę, abyś się raz na zawsze zrzekł podobnego zajęcia.

— Pani — odrzekł — noszę się właśnie z zamiarem uroczystego wpisania tego ślubu na pierwszej białej karcie księgi, którą przyszłość otwiera przede mną. Chcę wierzyć — twierdził z namaszczeniem — że tu obecny syn mój pierworodny, Wilkins, włoży raczej, jak niegdyś Koriolan561, rękę do ognia562, niż żywić nią będzie węża, co wyssał krew spod serca nieszczęśliwego jego ojca!

W jedno mgnienie oka pan Micawber zmienił się w obraz ostatecznej rozpaczy, spoglądając na węża ponuro, lecz nie bez pewnego zamiłowania, złożył weksle i schował je do kieszeni.

Na tym skończył się ów wieczór. Byliśmy znużeni, a ciotka i ja mieliśmy nazajutrz wracać do Londynu. Umówiliśmy się, że Micawberowie wkrótce tam się za nami udadzą, sprzedawszy ruchomość swą pobliskiemu piekarzowi, że interesy pana Wickfielda likwidować będzie Traddles, o ile można szybko, że Agnieszka przybędzie też do Londynu. Noc spędziliśmy pod starym dachem prawnika, skąd wyjazd Heepa był jakby oddaleniem się zarazy. Leżąc w dawnym mym pokoiku, czułem się jak wracający do domu żeglarz.

Gdyśmy nazajutrz przybyli, nie do mnie, lecz do ciotki, wieczorem, przed rozejściem powiedziała mi ona:

— Czy chcesz Trot, wiedzieć, co mi od niejakiego czasu leży na sercu?

— I owszem, ciotko. Jeśli kiedy, to teraz pragnąłbym podzielać twe troski.

— Dosyć masz własnej boleści, dziecko moje, i dlatego nie chciałam cię mymi zaprzątać troskami.

— Wiem to, kochana ciotko! Lecz teraz powiedz mi, proszę, co cię trapi?

— Czy chcesz mi towarzyszyć jutro rano w pewnej wycieczce?

— Chętnie.

— O dziewiątej. Powiem ci wówczas wszystko.

Wyjechaliśmy tedy nazajutrz o dziewiątej, jak było umówione. Minęliśmy kilkanaście ulic i zatrzymaliśmy się u wrót szpitala. U podjazdu stał skromny karawan. Woźnica poznawszy mą ciotkę, ruszył z miejsca. Pojechaliśmy za nim.

— Domyślasz się, Trot, kto to umarł?

— W szpitalu? — spytałem.

— Tak.

Siedziała obok mnie wyprostowana i spokojna, po twarzy jej jednak spływały łzy.

— Był tu już przedtem — mówiła — chory był od dawna, złamany, strawiony chorobą. Gdy spostrzegł, że źle z nim, prosił, aby posłano po mnie. Żałował przeszłości, żałował.

— A! Tu więc bywałaś, ciotko, ostatnimi czasy?

— Tu! Przesiadywałam przy nim długie godziny.

— Zmarł tego wieczoru, gdyśmy jeździli do Canterbury? — spytałem.

Ciotka skłoniła głową.

— Nikt mu już szkodzić nie mógł — rzekła. — Próżne to były pogróżki.

Jechaliśmy za miasto, na cmentarz Hornsey.

— Wolałam pochować go tu, niż tam w mieście — rzekła. — Tu się urodził.

Wysiedliśmy i poszliśmy za trumną. Dół był wykopany.

— Dziś jest trzydziesta szósta rocznica mego ślubu — rzekła ciotka, wracając z cmentarza.

Wracaliśmy w milczeniu, ciotka trzymała mą rękę.

— Piękny to był mężczyzna — rzekła nagle. — Strasznie się zmienił.

Rozpłakała się rzewnie, lecz prędko zapanowała nad sobą.

— Nerwy się rozstroiły — mówiła — ale to przejdzie.

W domu zastaliśmy list z poczty. Poznałem pismo pana Micawbera.

Canterbury. Piątek.

Czcigodna Pani i kochany Copperfieldzie!

Czarowna obiecana kraina, co się od niedawna wyłoniła z horyzontów przyszłości, ginie na zawsze we mgle ciemnej, przed okiem tego, którego losy już się rozstrzygnęły.

Oprócz znanej państwu, czekała mnie druga jeszcze prawna zasadzka, Heep contra Micawber, i jedna ze stron padła ofiarą komornika i więziennej celi!

Skazany na to i na szybki już koniec, gdyż mi sił nie staje w dźwiganiu ustawicznej moralnej tortury, stanąłem u wrót śmierci. Błogosławię was, przezacni państwo, i żegnam na wieki! Przechodzień zwiedzający ponure mury więzienia czytać będzie wyryte paznokciem na kamieniu nieznane litery.

W. M.

P.S. Otwieram list mój, by dodać, że wspólny nasz przyjaciel, pan Tomasz Traddles (który tu jeszcze bawi i doskonałym cieszy się zdrowiem) opłacił należność i prawne koszta w imieniu wspaniałomyślnej panny Trotwood. Ja i rodzina moja w siódmym jesteśmy niebie.

Rozdział LV. Burza

Zbliżam się do jednego z wydarzeń w moim życiu tak niczym niedającego się zmazać, tak okropnego, tak dalece związanego ze wszystkim, com tu opowiadał, że od chwili, jakem się wziął563 do pisania tego dziennika, cień jego rósł i wzmagał się, na kształt rosnącego ku zachodowi cienia wielkiej, samotnej, na płaszczyźnie stojącej wieży, sięgając gdzieś aż do mego dzieciństwa.

Lata upłynęły, a wciąż wraca ono do mnie jeszcze w snach. Wywarło na mnie tak piorunujące wrażenie, że po dziś dzień groza jego unosi się nade mną. Przypomina mi je każdy burzliwy powiew wichru, widok morskiego wybrzeża. Staje mi przed oczyma żywo, wyraźnie, przerażająco. Opowiem, jak to było, a zdaje mi się, że pamiętam żywo każdy najdrobniejszy szczegół.

Zbliżał się czas odjazdu emigrantów i kochana moja piastunka przybyła do Londynu. Żałoba moja serce jej krajała. Widywałem często to ją, jej brata, Micawberów, którzy się z nimi zaprzyjaźnili, nie widywałem tylko wcale Emilki.

Pewnego wieczoru, na krótko przed ich odjazdem, zostałem sam z Peggotty i jej bratem. Rozmawialiśmy o Hamie. Peggotty opowiadała właśnie, jak czule ją żegnał i jak umiał panować nad sobą. W ostatnich zwłaszcza czasach dawał dowody prawdziwej męskości charakteru. Kochana moja Peggotty mogła o tym mówić długo i szeroko, my zaś słuchaliśmy z równym zajęciem szczegółów, których, przebywając z nim teraz ciągle, udzielić nam mogła.

Opuściliśmy z ciotką nasze domki w Highgate, ciotka zamierzała wrócić do własnego domku w Dover, ja zaś wyjeżdżałem za granicę, i najęliśmy czasowo mieszkanie przy Covent Garden. Wracając do domu po tej rozmowie z mą piastunką i jej bratem, myślałem o ostatniej rozmowie z Hamem w Yarmouth i o tym, żem chciał napisać do Emilki wszystko, co mi zostało zlecone, i list oddać odjeżdżającemu panu Peggotty. Teraz zdawało mi się, że lepiej byłoby uczynić to zaraz. Może Emilka miała też coś do przesłania Hamowi? Wypadało mi nastręczyć jej po temu sposobność.

Napisałem do niej tedy natychmiast, wróciwszy do domu. Pisałem, że go widziałem i obiecałem mu zakomunikować jej poniższe słowa zapewnienia. Powtórzyłem wiernie i dosłownie, co mi zlecił. Ani ja, ani nikt w świecie nie mogliśmy nic dodać do słów tak pełnych uczucia i wierności. List zapieczętowany, z dołączeniem słówka do pana Peggotty, pozostawiłem do odesłania nazajutrz rano. Świtało prawie, gdym się położył.

Bardziej byłem snadź564 osłabiony, aniżelim sądził565, gdyż długo jeszcze nie mogłem zasnąć i późno już było nazajutrz, gdy mnie z ciężkiej drzemki zbudziła obecność mej ciotki. Czułem przez sen, jak się to niejednokrotnie zdarza, jej obecność.

— Trot, dziecko moje — rzekła, gdym otworzył oczy — nie chciałam cię budzić, lecz pan Peggotty jest tu, czy może wejść?

— Proszę — odrzekłem i po chwili wszedł pan Peggotty.

— Oddałem Emilce list panicza — mówił, ściskając mi dłonie. — Oto co napisała. Prosiła, aby panicz to przeczytał i jeśli się paniczowi wyda stosowne, wręczył Hamowi.

— Czytałeś pan? — spytałem.

Skłonił głową.

Otworzyłem list Emilki; brzmiał, jak następuje:

Wiadomości od Ciebie otrzymałam. Jakże Ci potrafię podziękować za twą niezrównaną dobroć!

Słowa Twe głęboko wzięłam do serca, pozostaną tam do mej śmierci. Ranią mnie i bolą, nieskończoną zarazem przynosząc pociechę. Powtarzać je będę w modlitwie, bo Twoja i Wuja dobroć są dla mnie miarą miłosierdzia Bożego.

Żegnaj mi na zawsze. Na zawsze, drogi, dobry, kochany Przyjacielu! Na zawsze na tym tu świecie, bo może tam darowane mi zostanie i przebaczone wszystko i znów się z Tobą połączę jako niewinne dziecię. Niech wszystkie na Ciebie spłyną błogosławieństwa. Żegnaj mi, żegnaj!

Słowa te skropione i zamazane były łzami.

— Czy mogę powiedzieć jej — pytał pan Peggotty, gdym skończył czytać — że się panicz podejmie poselstwa?

— Najpewniej — odrzekłem — i myślę...

— Co, paniczu?

— Że mu to sam odwiozę. Mam jeszcze czas pojechać do Yarmouth i wrócić, zanim odpłyniecie. Myślę o nim często, myślę o samotności, w jakiej tam pozostaje. Odwiozę mu list Emilki, a na odjezdnym będziesz pan mógł powiedzieć jej, żem to uczynił. Przyrzekłem mu spełnić jego zlecenie, niechże je w zupełności wypełnię. Nie mam teraz zresztą żadnego zajęcia, miejsca sobie znaleźć nie mogę, dziś jeszcze wieczorem pojadę.

Chociaż nie zgadzał się na to, widziałem, jak mu tym dogodzę, i to by mnie zachęciło, jeślibym potrzebował zachęty. Na prośbę moją udał się na stację dyliżansów zamówić dla mnie miejsce. Wieczorem jechałem raz jeszcze po dobrze mi znanej drodze.

— Co myślisz — spytałem woźnicę zaraz przy pierwszej za Londynem stacji — co myślisz o tych chmurach? Dawnom nie widział566 podobnych.

— Ani ja, panie — odrzekł. — Wiatr się zrywa piekielny. Niewesoło tam będzie na morzu. Pięknych się niebawem dowiemy rzeczy.

Niebo pokrywała zupełna ciemność, zmieszana z czymś podobnym barwą do dymu z płonącego mokrego drzewa, a wichrem niesione chmury gromadziły się w zbite wały, rosły, większe od przestrzeni pozostałej pomiędzy nimi a najgłębszą przepaścią ziemską. Wśród chmur czarnych, kłębiących się, wypływał chwilami miesiąc567 blady, przerażony jakimś nagłym a nieuniknionym zaburzeniem w przyrodzie. Dzień cały był wietrzny, lecz teraz wszystkie wichry, rzekłbyś, naraz wypadły na przestworza, szalejąc po ziemi, a po niebie ścigając chmury.

W miarę jak noc zapadała, chmury zgęszczały się, a wiatr dął coraz wścieklej. Konie kilkakrotnie zatrzymywały się, nie mogąc go przemóc. Nieraz w noc tę wrześniową, ciemną zawracały i nie chciały iść dalej. Zdawało się wówczas, że lada chwila dyliżans, konie i podróżni, niby piórko, zdmuchnięci zostaną z powierzchni ziemi. Deszcz na kształt świstu stalowych prętów przerzynał powietrze. Żadne drzewo, żaden płot nie udzielał nam schronienia. Zatrzymywaliśmy się w czystym polu, nie mogąc posuwać dalej.

Wiatr nie ucichł i o świcie, lecz wzmógł się jeszcze na sile. Widziałem niejedną burzę, podobnej nie widziałem nigdy. Późno przybyliśmy do Ipswich, gdyż musieliśmy wywalczać każdy krok naprzód. Rynek zapełniony był ludźmi. Wszyscy zerwali się wcześnie, w obawie, by wicher nie pozrywał dachów i nie powywracał kominów. Niektórzy, gromadząc się przed oberżą, gdzieśmy przeprzęgali konie, opowiadali o kawałach ołowiu, zerwanych z katedralnej wieży niby listki róży, inni o wyrwanych z korzeniami i powalonych na drogę olbrzymich drzewach. Burza nie ustawała i wicher dął coraz wścieklej.

W miarę jakeśmy z największą trudnością posuwali się568 ku morzu, dmący stamtąd wiatr wzmagał się jeszcze i długo przedtem, zanim dojrzeliśmy morze, mieliśmy usta pełne soli i słone krople gryzły nam oczy, siekąc twarz niemiłosiernie. Płaskie wybrzeże Yarmouth stało pod wodą, a strumienie wezbrane toczyły się z hukiem i szumem. Na morzu, gdyśmy je dostrzegli, piętrzyły się fale, podobne do wież i niebotycznych skał, sięgające chmur i grożące im. W mieście stojący na progach domów obmokli mieszkańcy dziwili się tym, co podróżować mogli w taką porę.

Zajechałem do starej, znanej mi oberży i wyszedłem natychmiast nad morze. Ulice zarzucone były mułem, piaskiem, gontami, dachówkami, które ludziska zmiatali w kupy. Morze bryzgało wokół pianą. Na brzegu byli nie tylko żeglarze i rybacy, lecz połowa miejskiej ludności: to walcząc z burzą i chwiejąc się pod pędem wichru, to czając się za starymi skrzypiącymi statkami i łodziami; spoglądali z trwogą w dal na wzburzone morze. Były tam od zmysłów odchodzące żony i matki. Gdzież się schronić przed tym orkanem mogli nieobecni ich mężowie i synowie? Byli starzy marynarze, spoglądający bacznie na chmury i ze zwątpieniem kiwający głowami. Byli zaniepokojeni właściciele okrętów i łodzi, wystraszone dzieci zaglądające w twarze wystraszonych rodziców. Wielu z wystawionymi na morze lunetami zdawało się w śmiertelnym niepokoju śledzić ruchy uderzającego na nich nieprzyjaciela.

Gdym wśród wirowania wichru, deszczu, piasku, kamieni, piekielnego huku, szumu, jęku dostrzegł samo morze, przeraziłem się. Nigdym nie widział podobnej grozy! Piętrzące się fale waliły na brzeg, gotowe zdruzgotać, zalać miasto całe. Cofały się potem z rykiem, w niezgłębione jakieś zapadając się przepaście. Pootwierały się i zapadały białe, spienione ich grzbiety, roztrzaskując się na tysiące części, biegły zasilać i wydymać nowe nadbiegające z dala góry. Góry te ruchliwe wygładzały się w równiny, wzbijały się w prostopadłe lub chropowate ściany skał płynnych, leciały, niewidoczną ręką ciskane olbrzymie bałwany, o brzeg się z jękiem roztrącając, zmienne, niepochwytne, rozszalałe, w coraz nowe wcielając się kształty, coraz nowych szukając ujść i odpływów. Tam w głębi morze podnosiło się nagromadzonymi falami, ponad którymi kłębiły się chyże, gęste chmury. Niżej szybował ptak białopióry, samotny. Niebo groziło morzu, a morze porywało się, hucząc, na niebo.

Nie zastawszy Hama wśród rybaków i żeglarzy, którzy podobnej nie pamiętali burzy i po dziś dzień zaliczają ją do najstraszliwszych, jakie nawiedziły nasze brzegi, poszedłem do jego mieszkania. Było zamknięte. Nikt nie odpowiedział na moje pukanie. Udałem się tedy569 na plac, gdzie zwykle pracował. Tu powiedziano mi, że go nie było w mieście, pojechał do Lowestoft wezwany do naprawy jakiegoś okrętu. Nazajutrz miał wcześnie wrócić.

Wróciłem do oberży, lecz daremnie próbowałem zasnąć; umyłem się, ubrałem i tak mi czas zszedł do czwartej po południu. Niecałe pięć minut siedziałem przed ogniem, w kawiarni, gdy służący, dorzucając węgli, oznajmił mi, że dostrzeżono na morzu resztki dwóch okrętów, widziano też jakieś inne statki usiłujące

1 ... 99 100 101 102 103 104 105 106 107 ... 123
Idź do strony:

Darmowe książki «Dawid Copperfield - Charles Dickens (czytać książki online za darmo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz