Chłopi - Władysław Stanisław Reymont (jak czytać książki przez internet TXT) 📖
Powieść Władysława Reymonta, za którą otrzymał Nagrodę Nobla w 1924 roku, publikowana w tomach między 1904 a 1909 rokiem. To utwór przedstawiający losy społeczności zamieszkałej we wsi Lipce.
Fabuła powieści obejmuje 10 miesięcy i opisuje losy Macieja Boryny, jego rodziny i innych mieszkańców Lipiec. Ukazuje zarówno problemy społeczne, z którymi spotykają się chłopi, jak i przedstawia ich codzienność, święta oraz tradycje, życie uzależnione od pór roku i pogody, wpisuje także chłopów w tradycję historyczną, a także skupia się na indywidualnych przeżyciach. Chłopi to wnikliwe studium nad rzeczywistością chłopską, powieść panoramiczna, realizująca założenia nautralizmu i realizmu.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chłopi - Władysław Stanisław Reymont (jak czytać książki przez internet TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
— Wracalim podleśną drogą ku krzyżowi, aż tu Gulbasiak leci naprzeciw i krzyczy zestrachany: „Pod jałowcami jakieś zabite leżą!” Zabite, to zabite, myślę, ale warto zawdy obejrzeć. Poszłyśmy... widzim z dala, prawda, leżą jakieś ludzie kieby nieżywe... jeno im kulasy sterczą spod jałowców. Filipka me ciąga, by uciekać... Grzelowa już pacierz trzepie i mnie też mróz po plecach chodził, alem się przeżegnała, podchodzę bliżej... patrzę... a to pan wójt leży przez kapoty, a pobok Jagusia Borynowa... i śpią se w najlepsze. Spili się w mieście, gorąc był, to se chcieli wypocząć w chłodzie i pojamorować. Jaże buchała od nich gorzałka! Nie budzilim: niech świadki przyjdą, niech cała wieś obaczy, co się wyprawia! Wstyd mówić, jak była rozdziana, jaże Filipka z litości przyokryła ją zapaską. Czysta sodoma. Stara jestem, a jeszcze o takim zgorszeniu nie słyszałam. Sołtys zaraz przyjechał i budził, Jagna w pola uciekła, zaś pana wójta ledwie na wóz wdygowali, spity był kiej świnia!
— Jezus, tego jeszcze w Lipcach nie bywało — jęknęła któraś.
— Żeby to parobek z dziewką, ale to gospodarz, ociec dzieciom i wójt!
— A Boryna ze śmiercią się mocuje, wody mu nie ma kto podać, a ta...
— Ja bym ją ze wsi wyświeciła! ja bym ścierwę rózgami pod kościołem siekła! — zaczęła znowu wrzeszczeć Kozłowa.
— Zgorszenie samo krzyczy; co tu dodawać? — uspokajały ją kobiety, załamując ręce.
— A kaj Dominikowa?
— Z rozmysłem ją w mieście ostawili, bych nie przeszkadzała...
— Jezu, strach pomyśleć, co się wyprawia teraz na świecie!
— Taki grzech, takie zgorszenie, dyć wstyd na całą wieś padnie!
— Jagna się ta osławy nie boja, jutro gotowa to samo robić.
Wyrzekali po chałupach, załamując ręce, że już z tej zgrozy i oburzenia co miętsze kobiety płakały spodziewając się kary srogiej od Boga na wszystkich ludzi. Cała wieś się trzęsła od gadań i lamentów.
Tylko jedne chłopaki, co się były zeszły na most, wzięły Gulbasiaka rozpytywać podrobno i prześmiewały się z całej historii.
— To ci kokot z wójta, no! to chwat! — śmiał się Wachnik Adam.
— Odpokutuje jeszcze za te jamory: kobieta łeb mu obedrze!
— I z pół roku nie przypuści do siebie.
— Po Jagusi to i nieśpieszno mu będzie do swojej.
— Psiachmać, la Jagny każden by się ważył na wszystko...
— Jeszcze by! kobieta kiej łania, że nie wiada, czy nalazłby śliczniejszą w jakim dworze: ledwie spojrzy na człowieka, a już ciągotki biorą.
— Miód, nie kobieta, nie dziwno mi też, co Antek Boryna...
— Dajta spokój, chłopaki! Gulbasiak łże jedno, Kozłowa drugie, a baby przez zazdrość jeszcze dokładają, zaś po prawdzie to nie wiadomo, jak było... Na niejedną pyskują, choć najpoczciwsza — zaczął mówić Mateusz jakimś smutnym i wielce strapionym głosem, ale nie skończył, gdyż się zjawił między nimi Grzela, wójtów brat.
— Cóż? Pietr śpią jeszcze? — pytali ciekawsi.
— Brat mój rodzony, ale kto tak robi, psem mi jest od dzisiaj! Ale ta ścierwa wszystkiemu winowata! — wybuchnął wściekłością.
— A nieprawda! — wrzasnął naraz Pietrek, parobek Borynów, przedzierając się z pięściami do Grzeli — któren tak szczeka, łże jak pies!
Zdumieli się tą niespodzianą obroną, a on wytrząchając pięściami krzyczał:
— Wójt jeno winien! To ona mu korale zwoziła? ona go do karczmy ciągała? ona po całych nocach w sadzie warowała, co? Dobrze wiem, jak przyniewalał i kusił! A może i jakich kropli jej zadał, by mu się nie oparła!
— Obrońca zapowietrzony! nie ciep się tak, bo obertelek zgubisz.
— Dowie się, co ją bronisz, to ci zasługi podniesie.
— Albo jakie portki po Macieju ochfiaruje!
Aż się pokładali ze śmiechów i przekpiwań.
— Chłop za nią nie stanie się upomnieć ani kto drugi, to ja bronił będę... A będę, psiakrew, i niech jeszcze usłyszę złe słowo, pięści nie pożałuję... Pyskacze juchy, kieby się to przytrafiło z którego siostrą albo kobietą, to by mordy stulili!
— Zawrzyj i ty pysk, parobie jeden! nie twoja sprawa, pilnuj se końskich ogonów! — gruchnął na niego Stacho Płoszka.
— I bacz, byś czego przódzi nie oberwał — dodał Wachnik.
— A od gospodarzy ci zasie, kołtunie jeden! — dorzucił jeszcze któryś na odchodne.
— Gospodarze parszywe, dziedzice ścierwy! Ja służę, ale kryjomo ćwiartek nie wynoszę do Żyda ni z komory niczegój nie porywam! Jeszcze me nie znacie! — krzyczał za odchodzącymi śpiesznie, bo nijako się im zrobiło, że nie odzywając się już na jego wrzaski, porozchodzili się po chałupach.
Wieczór się już zrobił, jeno że jakiś wietrzny i dziwnie jasny, dawno bowiem było po zachodzie, a na niebie jeszcze leżały szerokie zatoki zórz krwawych, kieby mrowiska porozrywane, i wzbierały z wolna wielgachne chmurzyska. Jakiś niepokój rozwiewał się nad światem, wiater pohukiwał wysoko, że tylko co najwyższe drzewa szarpały się wierzchołkami, ptaki jakieś z wrzaskiem przeciągały niedojrzane, gęsi też nie wiada czemu krzyczały po obejściach, a psy ujadały kiej wściekłe, wybiegając aż na pola. Zaś w chałupach też było podobnie, bo po kolacji nikto w izbach nie ostał ni na progach siadał, jak zwyczajnie: wszyscy do sąsiadów szli kupiąc się przed opłotkami, a z cicha poredzając.
Wieś była kiej wymarła, nie rozlegały się śmiechy ni śpiewki, jak zawdy w ciepły wieczór, bo wszystkie szeptem raili strzegąc się dzieci i dzieuch i wszystkich przejmowało jednakie oburzenie i zgroza.
U Hanki też się zebrało na ganku parę kum: przyleciały się nad nią użalać i co nowego o Jagnie dowiedzieć. Poczynały z różnych stron, ale Hanka odrzekła smutnie:
— Wstyd to i obraza boska, ale i niemałe nieszczęście.
— Pewnie, a jutro cała parafia będzie o tym wiedziała.
— I zaraz powiedzą, że co najgorsze, to w Lipcach się staje.
— I na wszystkie lipeckie kobiety wstyd padnie.
— Bo wszyćkie takie święte, że niechby je kto tak przyniewalał, to samo by zrobiły! — zaszydziła Jagustynka.
— Cichocie, nie pora na prześmiechy! — zgromiła ją Hanka wyniośle i już ani słowem się nie ozwała.
Jeszcze ją dusił wstyd, ale gniew, co ją zrazu chycił na Jagnę, już się kajś zapodział, że skoro kumy się porozchodziły, zajrzała na drugą stronę, niby to do Macieja, ale dojrzawszy Jagusię śpiącą w ubraniu przywarła drzwi i po omacku rozebrała ją starannie.
— Niech Bóg broni takiej doli! — myślała potem z dziwną litością i jeszcze parę razy tego wieczora zaglądała do niej.
Jagustynka musiała cosik zmiarkować, bo rzekła jakby niechcący:
— Jagna bez grzechu nie jest, ale wójt najwinniejszy.
— Prawda, i jemu powinni zapłacić za wszystko, jemu! — przytwierdzała tak zajadle Hanka, jaże Pietrek spojrzał na nią dziękczynnie.
I dobrze utrafiły, bo do późna w noc stary Płoszka i Kozły latały po wsi podburzając ludzi przeciw niemu. Płoszka nawet do chałup zachodził i niby to żartami gadał:
— Udał się nam wójt, w całym powiecie nie najdzie większego chwata!
A że jakoś nie bardzo mu basowali, do karczmy pociągnął. Było już tam kilku pomniejszych gospodarzy, postawił im gorzałki raz i drugi, aż kiej się podcięli, swoje jął wykładać:
— Wójt nam się sprawia? co?
— Nie pierwszyzna mu przecież! — rzucił ostrożnie Kobus.
— Trzymam o nim swoje i nie puszczę z gęby, trzymam! — mruczał podpiły zdziebko Sikora wspierając się ciężko na szynkwasie.
— Trzymaj se i co drugiego w zębach: nikto ci nie wydziera! — buchnął Płoszka i już cicho jął podjudzać na wójta prawiąc, jaki to zły przykład la ludzi daje, jaki wstyd przez niego i różne różności.
— Trzymam i o tobie swoje, jeno ci nie powiem — mruczał znowu Sikora.
— Zwalić go z urzędu, to jedyna rada, zaraz mu trąba zmięknie! — prawił stawiając nową kwaterkę. — Posadzilim go na wójtostwie, to mocnim i zesadzić! To, co dzisiaj zrobił, wstyd la całej wsi, aleć gorsze robił, z dziedzicem zawdy trzymał na szkodę gromady, szkołę chce w Lipcach stawiać, Miemców na Podlesie to on pono dziedzicowi naraił. A hula cięgiem, pije, stodołę sobie postawił, konia przykupił, mięso co tydzień jada i herbatę pija — za czyje to pieniądze? co? Juści, nie za swoje, jeno za gromadzkie...
— To trzymam, co świńtuch jest wójt, ale i ty byś swojego ryja chciał wsadzić do koryta! — przerwał mu mamrot Sikory.
— Spił się i bele co powiada.
— Swoje trzymam, że cię na wójta nie wybierzem!
Odsunęli się od niego i cosik długo w noc uredzali.
Zaś nazajutrz jeszcze rozgłośniej jęli rozgadywać całą historię, bo ksiądz zabronił stawiania ołtarza przed wójtem, jak to co rok bywało. Juści, co się wszystkiego dowiedział i zaraz rano kazał wołać Dominikową, która była dopiero o północku wróciła, i taki był zły, że organistę zwymyślał, a Jambroża cybuchem przekropił.
Ów dzień Bożego Ciała przyszedł był, jak i poprzednie, wielce pogodny, jeno dziwnie duszący i cichy; najmniejszy powiew nie przewiewał nad ziemią, słońce zarno od wschodu jęło prażyć niemiłosiernie, że w rozpalonym i suchym powietrzu liście mdlały powiędłe i zboża się kłoniły bezwładnie, piasek parzył w nogi kiej zarzewie, zaś ze ścian ściekały żywice, żarem wytopione.
Folgował se Pan Jezus i prażył coraz mocniej, ale naród jakby na to nie baczył, gdyż już od samego świtania rejwach się czynił na wsi i sroga krętanina: szykowali się do kościoła, a dziewczyny, które miały nosić feretrony i sypać kwiatem przed dobrodziejem na procesji, biegały kiej oparzone jedne do drugich przymierzać stroiki, a czesać się i cudeńka wygadywać między sobą, zaś starsi na gwałt stroili ołtarze; stawiali u młynarzów, przed plebanią, zamiast u wójta, i przed Borynami, że Hanka wraz z domownikami już od świtu pomagała Rochowi.
Skończyli też prawie pierwsi, a tak pięknie przybrali, jaże się ludzie zdumieli powiedając, co nawet piękniejszy od młynarzowego.
I prawdę rzekli: przed gankiem stanęła kieby kapliczka, wypleciona z brzozowych gałęzi a zieleni, wykryli ją całą wełniakami, że jaże grało w oczach od kolorów, zaś w pośrodku, na podwyższeniu, stanął ołtarz, przykryty bieluśką i cienką płachtą i zastawiony świecami a kwiatami w doinkach, które Józka oblepiła w strzyżki ze złotego papieru.
Wielki obraz Matki Boskiej wisiał nad ołtarzem, a pobok zawiesili mniejsze, ile się jeno zmieściło. Zaś la większej przyozdoby nad samym ołtarzem przyczepili klatkę z kosem, którego Nastusia przyniesła: ptak się wydzierał po swojemu, że mu to Witek z cicha przygwizdywał.
A całe opłotki od drogi wysadzone były świerczyną na przemian z brzózkami, żółtym piaskiem grubo wysypane i zarzucone tatarakiem.
Józka znosiła całe naręcze modraków, ostróżek, wyczki polnej i przystrajała ściany kapliczki; opięła też nimi obrazy, lichtarze i co ino było można, że nawet ziemię przed ołtarzem potrząsnęła kwiatami; nie darowała i chałupie, gdyż całe ściany i okna ginęły pod zielenią, zaś w snopki dachu nawtykała tataraków.
A przykładali się do roboty wszyscy zarówno, kromie jednej Jagusi, która wymknąwszy się z chałupy wczesnym rankiem, już się nie pokazała.
Wprawdzie skończyli pierwsi, ale już słońce wynosiło się nad wieś i coraz więcej turkotało wozów, z drugich wsi jadących.
Jęli się więc śpiesznie szykować do kościoła.
Witek jeno ostał na straży w opłotkach, bo chmara dzieci cisnęła się oglądać ołtarz i przygwizdywać kosowi, że gałęzią odganiał, a nie mogąc poredzić puszczał na nich swojego boćka, któren snadź przyuczony, wysuwał się czająco i groził ostrym dziobem w bose nogi, jaże z wrzaskiem rozpierzchali się co chwila.
Sygnaturka akuratnie się ozwała, kiej cały dom wyszedł. Józka biegła przodem, w bieli cała, w trzewikach zasznurowanych czerwonymi tasiemkami, z książką w ręku.
— Witek, jak ci się widzę? co? — pytała obracając się przed nim na pięcie.
— Galanto, kiej ta biała gąska! — odrzekł z podziwem.
— Tyla się na tym rozumiesz co twój bociek. Hanka pedzieli, co żadna we wsi tak się nie przystroi — trzepała obciągając przykrótkie obleczenie.
— Cie!... a kolana ci się czerwienią przez kieckę niby gęsi spod pierza.
— Głupiś! Łapie w ogon se zajrzyj! Hale, boćka schowaj: ksiądz przyjdzie z procesją i jeszcze go obaczy i pozna — przestrzegała ciszej.
— Prawda, że śwarna i przystrojona, a i gospodyni też się rozczapierza kiej ten indor! — szeptał wyglądając za nimi na drogę, ale wspomniawszy przestrogę zaciągnął boćka do dołu po ziemniakach, zaś la obrony przed dziećmi Łapie przykazał warować przed ołtarzem, a sam poleciał do Macieja, leżącego w sadzie, jak co dnia.
Na wsi już całkiem ścichło, wszystkie wozy przejechały i ludzie przeszli, drogi opustoszały, jeno niekajś w opłotkach bawiły się dzieci, psy wylegały się w słońcu i jaskółki śmigały nad stawem w rozpalonym powietrzu, zaś w kościele zaraz po sygnaturce rozpoczęło się nabożeństwo, dobrodziej wyszedł ze sumą i organy zagrały, ale snadź wnet po kazaniu uderzyły wszystkie dzwony, i huknęli takim śpiewaniem, jaże gołębie porwały się z dachów, i naród jął się wywalać wielkimi drzwiami, a nad nim wychodziły chorągwie pochylone, światła gorejące i obrazy, niesione przez dziewczyny w biel przybrane, zaś w końcu wynosił się czerwony baldach, a pod nim ksiądz ze złocistą monstrancją w ręku wolniuśko zstępował ze schodów.
A kiej się jako tako ustawili do procesji, czyniąc wskroś ciżby długą ulicę, obrzeżoną zapalonymi świecami, dobrodziej znowuj zaśpiewał:
A wszystek naród odgruchnął mu w jeden ogromny, niebosiężny głos:
I śpiewając ruszyli, cisnąc się we wrótniach smętarza i przepychając, gdyż zjazd był ogromny, cała parafia się stawiła, a nawet wszystkie dwory, że dziedzice prowadziły dobrodzieja i jeszcze w asyście szli pobok ze światłem, zaś baldach niesły gospodarze, jeno jakby
Uwagi (0)