Darmowe ebooki » Powieść » Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 ... 97 98 99 100 101 102 103 104 105 ... 117
Idź do strony:
zginąć to, co naprawdę jest.

— Więc jaki jego los po śmierci ciała? Po stracie tych zmysłów, którymi widzi, czuje, słyszy, po stracie mózgu, za pomocą którego myślał?

Nyanatiloka nie spuszczał oka z mówiącego.

— Wolny wtedy jest.

— I co?

— Jest. Jedyną prawdę czerpie wtedy ze siebie, zamiast ulegać z winy zmysłów tak często innych duchów prawdzie lub śnieniu.

— Nie rozumiem.

— I rozumieć nie potrzeba, jeno wiedzieć. Co robisz, gdy zamkniesz zmysły?

— Śnię.

— I duch, ostawszy sam, śni, jeno że sen ten jest wówczas dla niego rzeczywistością niewątpliwą i jedyną, bo nic mu się z zewnątrz nie przeciwstawia. Skąd przypuszczasz, że to życie, w którym jesteśmy obaj obecnie, inną ma podstawę? Że jest czymś... mniej niż ducha pomyśleniem: boć to przecie najwyższe! Może w życiu jakimś innym, gdyśmy się innego, choć również z woli wysnutego pozoru ciała zbywali, myśl nasza ostatnia zawiązkiem tego życia się stała, co trwa...

— Tak, przypuśćmy. Ale dlaczegóż myślimy wszyscy to samo i podobną rzeczywistość duchem dla siebie tworzymy, bo przecie widzę to samo ja, co i ty?

— Bo duch w zasadzie jest jeden i przez przemiany różne do ostatecznej dąży jedności, która snadź była kiedyś na początku, choć nie wiem, czy ten początek można brać w czasowym znaczeniu.

— A to życie przyszłe?

— Wiem, że będzie, dopóki się ze złud ostatnich, z obłędów woli, różności żądnej, nie wyzwolimy; lecz nie wiem, jakie. Może myślą swą ostatnią przed zmysłów zatraceniem to nowe życie dla siebie stworzymy i każdy będzie miał w nim to na razie, w co wierzył, czego pragnął, spodziewał się lub czego się właśnie obawiał... Pomyśl, jaka rzecz piękna i straszliwa zarazem: móc stworzyć życie nowe z ostatniej myśli swojej, rozwijać ją, wypełniać, urzeczywistniać! I jak trzeba pilnować tej myśli ostatniej, aby nie była podłym strachem lub męką, bo w jakimż piekle nieodwołalnym wtedy człowiek się pogrąża!

— A wyzwolenie?

— Nie pragnąć niczego! Święte i wielkie słowo, aż nazbyt często i świętokradzko nadużywane, byt wszechogarniający, niezmienny, pełny, istotny, błogostan ostateczny, pierścienia przemian zamknięcie: Nirwana. Bóg jest otchłanią, otchłań jest Bogiem, i my do Boga wrócimy!

Jacek po chwili zamyślenia powstał i otrząsnął się.

— Niepotrzebnie mówię z tobą dzisiaj o tych rzeczach — rzekł. — Myślenie nuży mnie teraz i do ostatnich granic wyczerpuje. Mam wrażenie, żem stracił chwilowo zdolność sądzenia: słowa twoje w dziwny stan mnie wprowadzają. Nie mów, nie mów mi więcej. Boję się! Gdzie indziej muszę myśl teraz zwrócić... a głowę mam oszołomioną, niemocną...

Tarł czoło rękami.

Hindus powstał.

— Pójdę — rzekł. — Odwiedzę cię kiedy indziej.

Jacek zaprzeczył żywo.

— Nie, nie! Pozostań. Wiele jest rzeczy, co do których właśnie chciałem ciebie spytać o radę... Tylko teraz muszę nieco ochłonąć.

Dotknął ręką dzwonka, wzywając służącego.

— Trzeba się przede wszystkim posilić — rzekł z wymuszonym uśmiechem.

Służący właśnie wchodził. Jacek zatrzymał go we drzwiach skinieniem dłoni.

— Przygotuj nam śniadanie i poproś posłów z Księżyca, żeby tu do mnie przyszli...

Po odejściu lokaja Nyanatiloka podniósł oczy na Jacka.

— Jak zamyślasz postąpić wobec tych wieści o przyjacielu twoim, Marku?

Jacek tak już był przyzwyczajony, że ten niepojęty człowiek myśli jego czyta, nim w słowach się pojawią, iż nie zdziwił się nawet, skąd może wiedzieć o wydarzeniach ostatnich tygodni. Wzruszył tylko ramionami i rozłożył ręce szeroko.

— Nie wiem jeszcze. Podejrzani mi są ci karzełkowie. Zdaje mi się, że trzeba będzie nowy wóz zbudować i jechać na Księżyc...

Błysnęła mu jakaś myśl. Urwał i spojrzał na Nyanatilokę.

— Słuchaj, przecież ty byś mi mógł powiedzieć, co się z Markiem dzieje...

„Bikhu” potrząsnął głową przecząco.

— Nie wiem. Mówiłem ci już raz, bracie, że wola ludzka nie posiada granic w swoim działaniu, ale wiedza jest ograniczona i świadomość nie wszędzie dotrzeć zdoła. Zasady poznaje najgłębsze, lecz wiele szczegółów jest przed nią zakrytych, bo z obcych wynikają źródeł.

— A jednak wiesz zazwyczaj, co ja myślę.

— Gdy mówisz do mnie myślami, wiem. Uderzasz mimo woli myślami ducha mojego.

Położył dłoń na jego ramieniu.

— Dajmy temu jednak pokój w tej chwili. Sam mówiłeś, że jesteś znużony...

Jacek uczuł, że nagle pod wzrokiem buddysty myśli poczynają mu się mieszać i coś, jakby dziwnie słodka obezwładniająca mgła, całą istotę jego ogarnia... Błysnęło mu jeszcze w świadomości, że on go wolą swoją usypia; szarpnął się buntem wewnętrznym, chciał krzyczeć, uciekać i naraz cień go ogarnął nieprzemożny, gasząc świadomość jego do małej, maleńkiej iskry, tlejącej tym tylko uczuciem, że w cieniu istnieje...

Stracił zupełnie poczucie czasu i miejsca, w którym się znajduje. Stan ten mógł trwać zarówno sekundę, jak tysiąclecie... Nie pragnął niczego, o niczym nie wiedział, nie czuł nic z zewnątrz siebie.

Powoli, powoli jakiś dźwięk, jakaś mgła, zrazu tak gęsta i szara, że od ciemności różniąca się zaledwie, potem coraz jaśniejsza, srebrna, w tuman obrzasku nieokreślonego się rozwiewająca.

Dziecięca, bezinteresowna, prawie nieosobista ciekawość zaczęła się w nim budzić. Coś mu błysło przed oczyma niby zarysy krajobrazu dziwnego: zielone pola, nisko zawieszonym słońcem oświetlone... Po jakimś czasie zauważył, że nie umiejąc zgoła określić miejsca w przestrzeni, kędy sam się znajduje, widzi jednak dokładnie kotlinę obszerną, zasianą stawkami okrągłymi o dziwnej, nieznanej u brzegów roślinności. Kotlina zamknięta była ze wszech stron niby pierścieniem olbrzymimi górami o śnieżnej, poszarpanej pile szczytów.

Począł się zastanawiać, gdzie jest i co tutaj robi? Męczyło go to, że chłonąc najwyraźniej wrażenia wzrokiem, nie może dostrzec ani poczuć siebie samego, własnego ciała, jak gdyby był czymś nieważkim i nieuchwytnym zgoła.

Myślał właśnie o tym, gdy naraz poznał, że i przez słuch mimo swą niematerialność może odbierać z zewnątrz wrażenia. Dźwięk go jakiś uderzył, coś jakby zamęt bitwy: strzały, jęki, okrzyki. Teraz dopiero spostrzegł, że w pośrodku ogromnej kotliny na turni wysokiej wznosi się miasto. Naokoło walka wrzała rzeczywiście. Garstka ludzi szła przebojem przez napadające ją zewsząd, z powietrza i z ziemi, chmary niby ptactwa, niby płazów skrzydlatych...

Potwory czterookie na szeroko rozpiętych błonach unosiły się całym stadem, rażąc z góry pociskami odstrzeliwujących się ludzi...

Zdało się naraz Jackowi, że głos znajomy posłyszał. Nagłym wysiłkiem woli rzucił świadomość swoją w tamtą stronę.

— Marek!

Tak, zobaczył go całkiem dokładnie, jak biegł na czele szeregów — dziwnie olbrzymi przed skarlałymi towarzyszami. Jakąś broń o kształcie jatagana długiego miał w ręku i wskazywał nią na mury miasta, czerwone od ostatnich słonecznych promieni...

Chciał krzyknąć, chciał nań zawołać.

Szum, zamęt, łoskot jak gdyby walącego się świata błyskawica czarna, wszystko na jeden moment pochłaniająca.

Otworzył oczy. Przed nim, po drugiej stronie biurka w jego gabinecie siedział Nyanatiloka z brodą na dłoniach opartą i wpatrywał się weń uporczywie.

— Spałem?

— Tak, bracie. Zasnąłeś na chwilę. Cóż widziałeś?

Jacek naraz zrozumiał.

— Byłem na Księżycu?!

— Chciałem, abyś był. Nie wiem, czy mi się udało. Nie jesteś martwym przedmiotem, lecz świadomym duchem, jak i ja. Duch duchowi nigdy bezwzględnie nie podlega, lecz walkę z nim toczy...

— Tak jest. Byłem na Księżycu. Widziałem Marka. Miasto tam jakieś na dziwnych potworach zdobywa. Jest może królem istotnie. Ale mało wiem, mało! Zbyt rychło się obudziłem. Czy nie mogłeś mnie dłużej w tym stanie utrzymać?

— Nie zdołałem. Zwłaszcza że musiałem baczyć, byś nie zaprzestał myśleć po swojemu, swoimi patrzeć oczyma, a nie przez moje.

Jacek chciał coś odpowiedzieć, ale w tej chwili drzwi się otworzyły: służący oznajmił przybycie wezwanych karlików.

Weszli obaj, poglądając nieufnie na Nyanatilokę, Roda zląkł się nawet niepomiernie, gdyż strój Hindusa, prosty burnus biały, przypomniał mu jakoś Hafida, który w klatce ich woził. Jacek nie dał mu ochłonąć. Otrzeźwiony już ze snu zupełnie, żywym krokiem ku Księżyczanom postąpił i zapytał wręcz:

— Dlaczego mówiliście nieprawdę, że Marek panuje spokojnie nad ludem księżycowym, gdy on właśnie w tej chwili walczy z potworami we wnętrzu wielkiego pierściennego łańcucha gór?

Roda pobladł i zaczął się trząść na całym ciele.

— Panie najdostojniejszy! Wojnę on toczy rzeczywiście...

Przerwał. Przyszło mu na myśl, że przecież Jacek żadnym sposobem wiedzieć nie może, co się tam na Księżycu dzieje, więc nie ma zgoła powodu, aby go o istotnym stanie rzeczy powiadamiać. Odął490 wargi mięsiste i głowę hardo w tył rzucił.

— Boleśnie mi jednak, panie — kończył niby zdanie rozpoczęte — że z lekkim sercem kłam mi zadajesz. Do obowiązków i zwykłych zajęć króla należy wojna; cóż więc dziwnego, gdyby się Marek obecnie rzeczywiście na wyprawie znajdował, o czym zresztą ani ty, ani my w tej chwili wiedzieć nie możemy.

Jacek patrzył przez jakiś czas na karzełków w milczeniu, wreszcie odezwał się:

— Chciałem wam powiedzieć, że postanowiłem w nowym wozie udać się na Księżyc za moim przyjacielem. Czy zechcecie mi towarzyszyć?

Chwilowa pewność siebie włochatego „mędrca” znikła w jednym momencie. Nogi poczęły znów pod nim drżeć, wybełkotał jakieś słowa niezrozumiałe...

Ach! Tak, na Księżyc! Powrócić na Księżyc, znaleźć się znowu w mieście przy Ciepłych Stawach, wśród uczniów swoich w pośrodku uwielbiających go członków Bractwa Prawdy! To było tęsknotą jego od pierwszej chwili, kiedy nogę na Ziemi postawił — ale ciarki go przechodziły na samą myśl, że mógłby się znaleźć na Księżycu w towarzystwie Jacka i może jeszcze innych jakich ludzi, którzy rychło by poznali wszystkie jego kłamstwa i podstępy...

Nie wiedział, co robić, jaką dać odpowiedź, gdy naraz spostrzegł, że Mataret, stojący dotąd za nim, wysuwa się naprzód. Straszne przeczucie czegoś niedobrego ścisnęło go za gardło — chciał jeszcze dać ręką znak towarzyszowi, powstrzymać go, ale już było za późno.

— Panie — rzekł Mataret poważnie, głowę na Jacka podnosząc — zdaje się, że już czas, abyśmy prawdę wyznali...

— Milcz, milcz! — zakrzyknął Roda rozpaczliwie.

Mataret nie zważał nań zgoła. Śmiało patrzył w oczy Jackowi i mówił:

— Marek nie wysłał nas wcale tutaj. Myśmy sami podstępem wóz jego opanowali i nie chcąc prawie tego, przybyli na Ziemię.

Jacek pobladł gwałtownie.

— A Marek! Marek... czy żyje?

— Walczy z szernami, jak sam, nie wiem skąd, domyśliłeś się, panie, przed chwilą.

I zaczął opowiadać, jak po przybyciu Marka, którego lud księżycowy od razu zapowiedzianym przez proroków Zwycięzcą okrzyknął, oni za oszusta go uważając, walkę z przewagą jego rozpoczęli i jak gromadzili nieuznających go towarzyszy około siebie. Mówił o walkach z potwornymi pierwobylcami, szernami, toczonych, o klęskach i zwycięstwach, i o tym wreszcie, że oni wozem zawładnęli raczej z myślą sprowadzenia pomocy z tamtej, niedostępnej strony Księżyca, skąd, jak sądzili, Marek pochodził, niźli w zamiarze uniemożliwienia mu powrotu do ojczyzny. Nie wspomniał tylko, że jego to był zamiar wyłącznie, a nie Rody, chcącego jedynie pognębić znienawidzonego przybysza.

— Spadliśmy niespodziewanie na Ziemię — kończył — a co dalej było, wie pan zarówno dobrze, jak i my sami. Kłamaliśmy w strachu, aby się tutaj na nas nie mszczono; byliśmy słabi wobec was, bezradni i osamotnieni. Teraz zna pan już całą prawdę. Niechaj pan uczyni, co pan uważa za stosowne, jeśli pan jednak ma istotnie zamiar udać się na Księżyc, to niech to pan robi spiesznie, bo Marek może naprawdę potrzebować pomocy.

W milczeniu wysłuchał Jacek długiego opowiadania. Brwi z wolna ściągnęły mu się ponad oczyma, aż sparły się w łuk twardy i nieruchomy. Wargi zacisnął, oczy wytężył przed siebie...

— Pojedziecie ze mną na Księżyc — rzekł naraz, do karłów się zwracając.

Mataret przyświadczył ruchem głowy.

— Tak, panie, pojedziemy.

Roda pochylił się również na znak zgody, ale w duszy zaprzysiągł sobie, że wszystkich środków raczej użyje, niźli zgodzi się dobrowolnie na tę drogę, podczas której byłby najzupełniej w mocy człowieka mogącego się mścić na nim. Niedługi pobyt na Ziemi wystarczył mu już, aby zrozumiał, że tutaj chroni go bądź co bądź prawo równe dla wszystkich i żadna krzywda stać mu się nie może, dopóki mu winy ktoś nie dowiedzie, ale tam — lecieć samotrzeć491 przez otchłań wszechświata z przyjacielem wroga swojego...!

W głowie Jacka tymczasem myśli wartkim prądem płynęły. Obejrzał się pomimowolnie na Nyanatilokę, ale ten znikł kędyś, cicho z pokoju się wysunąwszy, więc nie mając mówić do kogo, ujął skroń w obie ręce i zadumał się głęboko nad losem przyjaciela, nad zamierzoną podróżą, nad tym, co tutaj zostawia i tam co zastać może.

Wir, który się tutaj zerwie lada chwila! Nie chciał w nim brać czynnego udziału, a jednak dziwne ogarniało go uczucie, że zejdzie stąd, ulatując w przestrzeń jakby w ucieczce przed walką, przed grozić mogącym niebezpieczeństwem, przed ostatecznym zmaganiem się sił...

A jeśli tu będzie potrzebny? Jeśli tu czyn ostatni, straszny, który dla siebie samego zachowuje, nie chcąc broni w obce dać ręce, spełnić wypadnie, a jego tu nie będzie, aby rzucić grom?

— Cóż mnie to wszystko obchodzi? — szepnął z cicha do siebie. — Odejdę. Niechaj się dzieje, co chce. Tam przyjaciel jedyny mnie woła...

Powstał właśnie, kiedy na progu zjawił się znów służący z listem na tacy.

— Od pani Azy — rzekł, kładąc na stole kopertę.

Jacek rozerwał ją szybko i przebiegał pismo oczyma, zapominając o obecności karłów księżycowych, którzy z zajęciem śledzili zmianę na jego twarzy...

Usiadł z wolna w krześle i ćwiartkę papieru zapisaną przed sobą położył. Aza donosiła mu, że przyjeżdża wkrótce do Warszawy na czas dłuższy, odpocząć po występach i tryumfach...

„Chcę, abyś był wtedy w domu, mój przyjacielu — pisała, o przelotnym, dawnym nieporozumieniu snadź492 już zapomniawszy — gdyż pragnę o wielu rzeczach z tobą

1 ... 97 98 99 100 101 102 103 104 105 ... 117
Idź do strony:

Darmowe książki «Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz