Darmowe ebooki » Powieść » Puk z Pukowej Górki - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Puk z Pukowej Górki - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling



1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 30
Idź do strony:
wiedzieć, człowiek jest jako jeździec bez ostróg na nieokiełzanym rumaku. Nauczyłem się zadzierzgnąć mocne węzły na sznurach, ba, umiałem tak zręcznie wiązać końce dwóch lin, iż nawet Witta ledwo mógł poznać, gdzie są złączone. Atoli Hugon miał dziesięćkroć więcej wprawy żeglarskiej niżli ja, przeto Witta zwierzył mu nadzór nad wioślarzami z lewej strony. Wioślarzom z prawej przewodził Thorkild z Borkumu, wielki chłop ze złamanym nosem, nakrywający głowę stalowym normandzkim szyszakiem. Obie drużyny wiosłowały pospólnie, śpiewając na przemiany, oni zasię dwaj baczyli, by nikt nie próżnował. Istą prawdę rzekł Hugon (acz Witta śmiał się z niego) prawiąc, iż okręt wymaga większej pieczy niźli dworski dobytek.

Spytacie może, czemu. Ano tak. Trzeba było się porządnie nadźwigać, by zaopatrzyć okręt w wodę (gdy tylko można jej było dostać na brzegu), a też w dziko rosnące owoce i zioła; nierzadko i piasku trzeba było nanieść, żeby było czym szorować ławy i pomosty. Kiedy indziej zasię wyciągaliśmy nasz statek na co niższe wysepki i wyjmowaliśmy wszelki sprzęt (nawet owe żelazne toporki), po czym żagwiami z sitowia wypalaliśmy chwasty, jakie na nim porosły, i okurzaliśmy pokłady sitowiem moczonym w słonej wodzie, jako zaleca ona słynna niewiasta, imieniem Hlaf, w swej księdze żeglarskiej. Razu jednego, gdyśmy się tak krzątali bezbronni i półnadzy, a okręt siadł na wybrzeżu podparty drągami, ptak nasz począł krzyczeć: „Do broni! Do broni!”, jakoby ujrzał nieprzyjaciela. Witta ślubował, iż mu za to kark ukręci.

— Biedna papuga! — westchnęła Una. — I cóż? Czy spełnił obietnicę?

— Ale gdzie tam! Wszak ten ptak był własnością i ulubieńcem całej załogi okrętowej. Z każdym się znał, każdego wołał po imieniu... Człowiekowi bezżennemu nieźle było żyć na tym okręcie... z Wittą i jego pohańcami... kędyś na dalekich krańcach świata... Po wielu tygodniach przybyliśmy do onej Wielkiej Wydmy, która, jako powiadał Witta, ciągnęła się hen, daleko w morze. Okrążaliśmy ją długo, aż nam się już w głowie poczęło mącić od widoku i hałasu wielkich wałów morskich rozbijających się o piaszczyste mierzeje. Gdyśmy na koniec dobili do lądu, znaleźliśmy tam czarnych, nagich ludzi, mieszkających jako ptacy śród lasów, którzy za każdą siekierkę żelazną dawali nam wielką obfitość jaj, ziół wszelakich i owoców. Witta, rozmawiając z nimi, skrobał się w głowę, oznajmując im w ten sposób, że chce od nich dostać złota. Złotać oni nie mieli, ale znak ów rozumieli (wszyscy, którzy tam kupczą złotem, ukrywają je w gęstwinie swych włosów); przetoż wskazywali nam na dalszą połać wybrzeża. Drugą nam rzecz jakowąś jeszcze wyznawali, bijąc się w pierś zaciśniętymi pięśćmi. Był to znak złowróżbny, aleśmy jeszcze wtedy o tym nie wiedzieli.

— A cóż on oznaczał? — zapytał Dan.

— Raczcie być cierpliwi, to zaraz posłyszycie. Płynęliśmy tedy przez dni szesnaście na wschód wedle wybrzeża (czas liczyliśmy czyniąc mieczem karby na poręczy przy sterze), ażeśmy w końcu dotarli do onego Lasu na Morzu. Drzewa tam wyrastały wprost z mulistego dna, pnąc się w górę długimi i cienkimi korzeniami, a pod nimi snuły się powszędy w ciemności liczne łachy wodne, szlamem i gnilizną zaległe. Tuśmy już sprzed oczu stracili światłość słoneczną. Jechaliśmy krętymi cieśninami pośród drzew, a gdzie niepodobna było użyć wioseł, czepialiśmy się sękatych, szorstkich korzeni i takeśmy się posuwali naprzód. Woda była cuchnąca, a wielkie, lśniące muchy gryzły nas niemiłosiernie. Rankiem i wieczorem z onych moczarów unosiła się mgła rodząca gorączkę. Spośród naszych wioślarzy czterej zachorowali; więceśmy ich przywiązali do burtnic, by nie rzucili się w wodę i nie zostali pożarci przez wylęgłe w owych bagniskach potwory. Żółty człowiek leżał chory koło swego mądrego żelaza i kręcąc głową, bełkotał coś w swej mowie. Jedynie ptak gadający czuł się dobrze. Siedział sobie na ramieniu Witty i coś ciągle pokrzykiwał, nic sobie nie robiąc z owej głuchej, złowrogiej ciemności. Tak, owej głuszy obawialiśmy się ponoć najwięcej.

Umilkł na chwilę i jął wsłuchiwać się w miłe, przyjazne szemranie strumyka.

— Gdyśmy już w końcu stracili rachubę czasu w owych ciemnicach, pośród ciągłego chlupotania zatęchłej wody, naraz posłyszeliśmy w oddali głos jakiś, podobny głuchemu biciu w bęben. Idąc w ślad za tym głosem, dostaliśmy się na szeroką, mętną rzekę, gdzie na wykarczowanej przestrzeni stała chata otoczona zagonami ogórków. Dziękowaliśmy Bogu, żeśmy znów obaczyli słońce. Mieszkańcy wioski powitali nas życzliwie. Witta zasię — chcąc im oznajmić, że mu złota potrzeba — poskrobał się w głowę, pokazując przy tym na nasze żeleźca i paciorki. Oni podbiegli ku brzegowi (bośmy jeszcze byli na okręcie) i wskazywali palcami nasze łuki i miecze, bo za każdym podjazdem do lądu zawsześmy mieli broń przy sobie. Wkrótce potem wywlekli z chat cały stos złota w bryłach i proszku oraz kilka sczerniałych kłów słoniowych. Zwalili to wszystko na kupę, jakby chcieli nas tym skusić, i czyniąc znaki jakoweś, podobne do ciosów w walce, wskazywali na wierzchołki drzew i na las pobliski. Naczelnik onego plemienia czy też największy między nimi czarnoksiężnik jął przy tym bić się pięśćmi po piersiach i zgrzytać zębami.

Rzecze tedy Thorkild z Borkumu: „Zali oni nam oznajmują, że wypada nam walczyć o te błyskotki?” I już wydobył miecz do połowy z pochwy.

„Nie! — odrzekł Hugon. — Mnie się widzi, że oni proszą nas o pomoc przeciwko jakiemuś nieprzyjacielowi”.

„To mi się nie podoba — znienacka ozwał się Witta. — Cofnijmy się na środek rzeki”.

Cofnęliśmy się przeto i siedzieliśmy nieporuszenie, przyglądając się czarnym ludziom, gromadzącym stosy złota na wybrzeżu. Naraz posłyszeliśmy znowu owo bębnienie, rozlegające się kędyś w boru. Wieśniacy w jednej chwili pierzchli do swych lepianek, ostawiając złoto bez nijakiej straży.

Wówczas Hugon, który stał na przedzie okrętu, wyciągnął rękę i nie mówiąc ni słowa, wskazał w rzeczonym kierunku. Spojrzeliśmy tam — i ujrzeliśmy ogromnego diabła wychodzącego z lasu. Przysłonił sobie dłonią czoło i pozierając na nas oblizywał sobie wargi różowym jęzorem — o tak!

— Diabeł! — zawołał Dan, przejęty dreszczem rozkosznego lęku.

— Nie inaczej! Wyższy był od rosłego męża i okryty ryżą szczeciną. Gdy już dostatecznie się przypatrzył naszemu okrętowi, zaczął bić się w pierś pięściami, wydając taki łoskot, jakby ktoś walił w bęben na trwogę. Ruszył potem ku wybrzeżu, kołysząc się całym cielskiem i długimi ramiony94, a zgrzytając zębami straszliwie. Hugon wypuścił strzałę i przeszył gardziel bestii. Diabeł runął na ziemię, rycząc głosem nieludzkim, a z lasu wypadły trzy inne diabły i powlekły go na jakoweś ustronne drzewo. Wnet zrzuciły stamtąd okrwawioną strzałę i jęły społem biadać i lamentować w gęstwinie. Witta tymczasem przyglądał się stosowi złota, ani myśląc ostawić go na wybrzeżu. „Cni panowie — przemówił (dotąd nikt nie odezwał się ani słowem) — oto tam, niedaleko, że jeno ręką sięgnąć, leży to, czego szukaliśmy z takim mozołem i dla czego przebyliśmy taki wielki szmat świata. Weźmyż się do wioseł i póki te diaski nie skończą swych lamentów, nabierzemy tyle złota, ile zdołamy”.

Śmiały jako wilk, jako lis przebiegły był Witta! Umieścił czterech łuczników na przednim pokładzie, by szyli w diabłów, gdyby tym przyszła chętka zeskoczyć z drzewa, które wszak było nie opodal. Przy każdej burcie usadowił dziesięciu wioślarzy i kazał im uważać, jaki znak da ręką — w miarę tego, czy mają wiosłować naprzód, czy w tył. W ten sposób udało mu się podprowadzić ich znacznie ku brzegowi. Atoli gdyśmy tam przybili; nikt nie chciał stanąć nogą na lądzie, aczkolwiek złoto było od nas o dziesięć kroków. Nikomu wszak niespieszno na szubienicę! Ludziska przywarli do wioseł, skomląc jako psy obite, a Witta gryzł palce z wściekłości.

Naraz Hugon mówi do nas: „Ano słuchajcie!” Jęliśmy przeto nadsłuchiwać. Zrazu nam się zdało, że to jeno brzęczenie błyszczących much na wodzie. Atoli potem głos ów nabrał mocy, stawał się coraz głośniejszy i bardziej zawzięty, tak iż wszyscy już poczęli go rozeznawać uchem.

— A cóż to było? — spytali jednocześnie Dan i Una.

— Ten oto miecz! — odrzekł pan Ryszard, głaszcząc polerowaną rękojeść. — Śpiewał ci on tak, jako śpiewają Duńczykowie przed bitwą. „Idę!” — zawołał Hugon i skoczył z okrętu na oną kupę złota. Mnie strach przenikał do szpiku kości, ale, sromając się, by mnie tchórzem nie nazwano, poszedłem za mym druhem, a Thorkild z Borkumu skoczył w ślad za mną. Okrom nas trzech nikt już się na to nie ważył. „Nie czyńcież mi przygany! — krzyczał za nami Witta. — Przedsię muszę ostać na okręcie!” Nie mieliśmy czasu na pochwały czy przygany. Schyliliśmy się nad złotem i jęliśmy miotać je garściami poza siebie, wszelakoż imając się gęsto rękojeści miecza i poglądając spod oka na owo drzewo, którego konary niemal zwieszały się nad naszymi głowami.

Nie wiem doprawdy, jak i kiedy diabły zeskoczyły na ziemię i jak rozpoczęła się walka. Posłyszałem jeno krzyk Hugona: „Do broni! Do broni!” — jakoby znalazł się ponownie pod Santlache. W tejże chwili jakowaś włochata łapa zdarła Thorkildowi stalowy szyszak z głowy, a koło uszu świsnęła mi strzała, co nadbiegła z okrętu. Opowiadano, że póki Witta nie dobył miecza na wioślarzy, nie udało mu się podprowadzić okrętu ku brzegowi; zasię każdy z czterech łuczników chlubił się później, że to on właśnie ustrzelił diabła, co nacierał na mnie. Nie będę sporu onego rozstrzygał, bo po prawdzie nie wiem, jak to było. Szczęście moje, iżem był w kolczudze; inaczej nie uszedłbym cało. Długim mieczem i poręcznym puginałem wiodłem bój śmiertelny ze straszliwym diabłem, który miast stóp miał ręce, a wywijał mną to naprzód, to w tył jako uschniętą gałęzią. Już mnie ucapił, krępując mi tym uściskiem jednocześnie obie ręce, gdy nagle strzała wysłana z okrętu uwięzła mu pomiędzy łopatkami. Potwór wypuścił mnie ze swego objęcia. Dźgnąłem go po dwakroć mieczem, a on chromym krokiem odszedł precz, podpierając się długimi ramiony, jęcząc i pokaszliwając. Zaraz potem, pomnę, obaczyłem Thorkilda z Borkumu, jako szedł z gołą głową, pośmiewając się, i uskakiwał to w prawo, to w lewo przed diabłem, który rzucał się nań, zgrzytając zębami. Potem mnie minął Hugon, dzierżąc miecz w lewicy, a jam się dziwił, że dotychczas nie wiedziałem, iż Hugon jest mańkutem. Od tej chwili nie pomnę już niczego, aż do czasu, gdym poczuł rozbryzg piany morskiej na mej twarzy. Ocknąłem się wtedy i obaczyłem, że znajdujemy się na pełnym morzu, oblanym jasnością słoneczną. Było to już dwadzieścia dni po owej bitwie!

— I cóż się stało? Czy Hugon zginął? — dopytywały się dzieci.

— Jak świat światem, nigdy rycerzom chrześcijańskim nie przyszło stawać w równie ciężkiej potrzebie — odrzekł pan Ryszard. — Od diabła, co na mnie nacierał, wybawiła mnie strzała, którą ktoś wysłał z okrętu; zasię Thorkild z Borkumu zręcznie wymykał się napastnikowi, aż w końcu diasek dostał się na tak niewielką odległość od okrętu, że go nasi łucznicy mogli usiec strzałami. Ale diabeł, z którym potykał się Hugon, był przebiegły wielce i chował się za drzewami, gdzie go dosiąc nie mogła żadna strzała. Tam tedy zwarli się z sobą. Dzięki sile swego miecza i swego ramienia Hugon zdołał go w końcu ubić. Bestyja, konając, wpiła zęby w żeleźce miecza. Pojrżyjcie no, jakie to były zębiska!

To mówiąc pan Ryszard znów obrócił miecz w ten sposób, by dzieci mogły obejrzeć dwa wielkie, jakby dłutkiem wykonane żłobki na obu stronach ostrza.

— Te same zębiska — ciągnął dalej pan Ryszard — wpiły się w bok i prawe ramię Hugona... A ja?... E, fraszka! Nic mi się nie przygodziło, okrom złamania nogi... i okrom wielkiej gorączki. Thorkildowi ucho odgryzł on diabeł, ale najgorzej wyszedł Hugon, bo miał bok i ramię doszczętnie popsowane. Ujrzałem go, jak leżał opodal, żując owoc jakiś, trzymany w lewej ręce. Ciało mu odpadało od kości, włosy gęsto osnuły się siwizną, a na ręce ukazały się sine żyłki jako u niewiasty. Widząc, iż nań patrzę, objął mnie lewym ramieniem za szyję i szepnął: „Weźmij ode mnie miecz mój. Wszak on już do cię należał od czasu bitwy pod Hastings, ale ninie, o bracie mój, nie udzierżę już nigdy jego rękojeści!” Takośmy tedy leżeli na pokładzie, gwarząc o bitwie pod Santlache, tudzież, jako pomnę, o wszystkim, co się zdarzyło od czasu onej bitwy... a bywało, żeśmy się obaj w tej rozmowie popłakali rzewnie. Jam był słaby jako dziecię, on zaś był cieniem nieledwie.

„Poniechajcie płaczu! — zawołał na nas Witta przechylając się znad steru. — Złoto każdemu człeku starczy za prawą rękę! A patrzcie no, patrzcie, ile tu złota!” I polecił Thorkildowi, aby nam pokazał złoto, kość słoniową, jako dzieciom, którym pokazują świecidełka. Zgromadził na okręcie wszystko ono złoto, które leżało na wybrzeżu, oraz dwakroć więcej, bo tyle mu naznosili wieśniacy, wdzięczni za zabicie diabłów. Jako mi Thorkild opowiadał, czczono nas tam niby bogów, a jedna z niewiast — starsza już znachorka — opatrywała nieszczęsne ramię Hugonowi.

— Ile złota zdobyliście? — zaciekawił się Dan.

— Jakoż wam to powiem? Gdyśmy wyjeżdżali, okręt był naładowany żelazem aż po same podnóżki wioślarskie, teraz zasię, gdyśmy powracali, bryły złota sięgały do samych desek pokładu. Tam, gdzieśmy sypiali, oraz pod ścianami okrętu stały tłumoki złotego pyłu, a pod ławami leżały, powiązane na krzyż, sczerniałe kły słoniowe.

„Wszelakoż wolałbym mieć prawe ramię” — ozwał się Hugon obejrzawszy to wszystko.

„Niestety, moja to wina! — odrzekł mu Witta. — Powinienem był wziąć okup i wysadzić was na ląd francuski, gdyście dziesięć miesięcy temu dostali się na mój okręt”.

„Teraz to już za późno o tym mówić” — roześmiał się Hugon.

„Przedsię pomyślcie sobie! — zawołał nagle Witta targając długi włos, co mu w kędziorach spadał na ramiona. — Gdybym was wtedy puścił (a klnę się, żebym nigdy tego nie uczynił, bo miłuję was więcej niżli braci), gdybym was puścił, może byście już byli nędznie ubici przez jakiego

1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 30
Idź do strony:

Darmowe książki «Puk z Pukowej Górki - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz