Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖
Jest pierwszy dzień nauki i Henryk, trzecioklasista z Turynu niechętnie wraca do szkoły. Notuje to w swoim pamiętniku.
W barwny sposób opisuje tam kolegów, rodziców, szkołę, wrażenia, cały swój świat. Przepisuje też wyczekiwane przez uczniów z niecierpliwością tzw. opowiadania miesięczne. Bohaterami tych, rozdawanych przez nauczyciela, historyjek są chłopcy w ich wieku i ich niezwykłe wyczyny. Dzieci poznają między innymi losy małego dobosza z Sardynii, Julka, pisarczyka z Florencji i Marka, chłopca, który w poszukiwaniu mamy dotarł aż do Argentyny.
Czy perypetie szkolne małego chłopca w XIX wieku są podobne do losów dzisiejszych trzecioklasistów? Przekonajcie się sami. Jedno jest pewne, choć Serce powstało w 1886, do dzisiaj potrafi wzruszyć.
W Polsce Serce było wydawane także we fragmentach. Najlepiej znanym jest opowiadanie Od Apeninów do Andów. Powieść w całości przetłumaczyła Maria Konopnicka.
- Autor: Edmondo de Amicis
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Edmondo de Amicis
— Idź, przyznaj się! Byłoby podle z twojej strony pozwolić, żeby przytrzymali innego.
— Ale ja nieumyślnie... — odszepnął Garoffi drżąc jak liść na wietrze.
— To nic nie znaczy! Uczyń, coś powinien! — powtórzył Garrone.
— Ale kiedy ja się boję!...
— Nie bój się! Pójdę z tobą.
A tymczasem strażnicy coraz głośniej krzyczeli:
— Kto rzucił?... Który rzucił?... Okulary mu do oka wbili! Oślepili go! Zbóje!...
Myślałem, że Garoffi w ziemię się zagrzebie.
— Pójdź! — rzekł do niego zdecydowany na wszystko Garrone. — Będę cię bronił!
I chwyciwszy jego ramię popchnął go naprzód podtrzymując go, jak chorego, własnym ramieniem.
Spostrzegli to ludzie, zrozumieli i kilku ich przyleciało z podniesionymi pięściami. Ale Garrone zastawił go sobą i rzekł:
— Cóż to? W dziesięciu idziecie na jednego chłopca?
Więc się zaraz wstrzymali, usunęli się, a strażnik wziął za rękę Garoffiego i zaprowadził go przeciskając się przez tłum do sklepu z makaronem, gdzie opatrywano rannego. Zobaczywszy go teraz z bliska poznałem zaraz, że to był ten stary urzędnik, który w naszym domu, na czwartym piętrze, z synowcem swoim mieszkał.
— Ja nienaumyślnie! — wolał Garoffi, na pół umarły ze strachu. — Ja nienaumyślnie!...
Dwóch czy trzech ludzi popychało go gwałtownie, krzycząc:
— Do ziemi czołem! Proś o przebaczenie!
I rzucili go na podłogę. Ale w tejże chwili podniosło go dwoje silnych ramion, dał się słyszeć głos męski:
— Nie, panowie!
Był to nasz dyrektor, który wszystko widział.
— Kiedy miał odwagę przyznać się — mówił dalej — nikt nie ma prawa poniewierać nim!
Wszyscy stanęli cicho.
— Proś o przebaczenie! — rzekł teraz dyrektor do Garoffiego, który wybuchnął płaczem, obejmując kolana starca.
A ten poszukawszy ręką jego głowy pogłaskał go po włosach.
Wtedy odezwały się wzruszone głosy:
— Idź, chłopcze, do domu! Idź! Wracaj!
A ojciec mój pociągnął mnie z dala od tłumu i tak w drodze mówił:
— Henryku! Czy ty w podobnym wypadku zdobyłbyś się na odwagę, żeby spełnić obowiązek i wyznać winę?
— Tak — odpowiedziałem.
A ojciec:
— Dajże mi, synu, słowo uczciwego i honorowego chłopca, że byś to uczynił.
— Daję ci słowo, mój ojcze!
17. sobota
Okropnie się dziś Garoffi bał czekając wielkiej bury od nauczyciela, a tymczasem nauczyciel nie przyszedł, zastępcy także nie było, a do klasy przyszła pani Cromi, najstarsza z nauczycielek, która ma dwóch dorosłych synów, a uczyła czytać i pisać niejedną z tych pań, które teraz odprowadzają swoje dzieci do naszej szkoły. Była smutna dzisiaj, bo jeden z jej synów jest chory.
Jak tylko weszła, zaraz chłopcy zaczęli dokazywać i hałasować. Ale ona, głosem cichym i spokojnym, rzekła:
— Szanujcie moje białe włosy. Nie tylko nauczycielką, ale i matką jestem.
Więc żaden już ani nie pisnął, nawet ten cygańczuk Franti, który tak lubi psocić cichaczem.
A do klasy pani Cromi posłana została panna Delcati, nauczycielka mojego braciszka, a na miejsce panny Delcati ta, którą nazywają „zakonnicą” — bo zawsze jest ciemno ubrana i ma głosik tak cichy, że kiedy mówi, to się zdaje, że szepce pacierze.
I trudno pojąć, mówi moja matka, bo taka łagodna jest, taka trwożliwa, z tym swoim słabym, zawsze równym głosem, który ledwo że dosłyszeć można, nie krzyczy, nie gniewa się nigdy, a przecież umie utrzymać uczniów swoich tak, że nawet największe urwisy pochylają głowę, jak tylko im pogrozi palcem, a w klasie jej tak zawsze cicho jak w kościele. To pewno i dlatego także mówią na nią: zakonnica.
Ale ja najlepiej lubię tę małą nauczycielkę z pierwszej niższej, nr 3, która ma twarzyczkę jak róża, dwa śliczne dołeczki w policzkach, nosi duże czerwone pióro na kapelusiku, a krzyżyk bursztynowy na szyi.
Zawsze wesoła i w klasie jej zawsze wesoło. Ciągle się uśmiecha, krzyczy na swoich malców tym swoim srebrnym głosikiem, co to jakby śpiewa; uderza laseczką w stół i klaszcze w ręce, żeby uczniom nakazać milczenie, a gdy wychodzą, biegnie jak mała dziewczynka to za tym, to za owym, żeby ich ustawić w rzędzie, jednemu podnosi kołnierz, drugiemu zapina płaszczyk, żeby się nie zaziębił który, odprowadza ich do rogu ulicy, żeby się nie pokłócili, błaga rodziców, żeby ich nie karali w domu, przynosi pastylki tym, co mają kaszel, pożycza swojej mufki62, gdy któremu ręce zmarzną — i umęczona jest przez tych najmniejszych, którzy jej się uwieszają u sukni i chcą, żeby całowała, ciągnąc ją za welon, za mantylkę63. I pozwala im na to wszystko, i całuje, i śmieje się, i biegnie do domu roztargana, z gołą szyją, spocona i uśmiechnięta, z tymi ślicznymi dołeczkami w twarzy i z swoim czerwonym piórem. Uczy także rysunków w oddziale dziewcząt, a pracą swoją utrzymuje matkę i brata.
18. niedziela
A przy nauczycielce z czerwonym piórem mały siostrzeniec starego urzędnika, co mu to Garoffi zranił oko swoją kulą śniegu.
Widziałem go dzisiaj w domu wuja, który go tak kocha jak rodzone dziecko.
Właśnie skończyłem miesięczne opowiadanie na przyszły tydzień: „Mały pisarczyk z Florencji”, które mi nauczyciel dał do przepisania, kiedy mi ojciec rzekł:
— Pójdźmyż na górę, na czwarte piętro, zobaczyć, co się dzieje z okiem tego pana.
Poszliśmy. W pokoju prawie że zupełnie ciemnym leżał stary pan, a raczej siedział w łóżku, obłożony poduszkami wysoko pod plecy. W głowach siedziała jego żona, a w kącie bawił się ten mały siostrzeniec.
Stary pan miał zawiązane oko.
Bardzo był rad mojemu ojcu, prosił go, żeby usiadł, i mówił, że mu jest lepiej, że oka nie tylko nie straci, ale za kilka dni zupełnie wydobrzeje na nie.
— Wypadek był — dodał łagodnym głosem — i bardzo mi żal, że się ten biedny chłopiec tak przeraził.
Potem zaczął mówić o doktorze, który miał zaraz przyjść i opatrzyć oko. Jeszcze nie skończył, kiedy dzwonek zadzwonił u drzwi.
— Doktor przyszedł — powiedziała pani.
Wtem otwierają się drzwi i... kogóż widzę? Garoffiego w swym długim płaszczu, jak stoi w progu ze spuszczoną głową i wejść nie śmie.
— Kto to? — pyta się chory.
— To ten uczeń, który rzucił kulę — rzecze mój ojciec.
A stary pan na to:
— O, biedny chłopcze, a pójdżże tu bliżej! Przyszedłeś dowiedzieć się o zdrowiu zranionego, nieprawdaż? Lepiej mi, bądź spokojny, lepiej! Prawie zupełnie dobrze. Przybliż się, dziecko!
Ale Garoffi tak był zmieszany, że ledwo do łóżka trafił. Zbliżył się wreszcie powstrzymując łkanie, a kiedy stary pan głaskał go i pieścił, nie mógł przemówić słowa.
— Dziękuję ci! — rzekł starzec. — Idź, powiedz ojcu i matce, że wszystko już dobrze i niech się nie martwią.
Ale Garoffi nie ruszał się z miejsca, a ja zaraz zmiarkowałem64, że coś powiedzieć chce, a tylko nie śmie. I stary pan też zmiarkował.
— Cóż mi powiesz? Czego chcesz?
— Ja... niczego.
— No, to bądź zdrów, chłopcze! Do zobaczenia! Idź w spokoju.
Garoffi oddalił się ku drzwiom, ale rychło stanął i obrócił się do małego siostrzeńca, który poszedł za nim i patrzył na niego ciekawie.
Nagle wyciągnął coś spod płaszcza i dał chłopcu do ręki mówiąc prędko: — To dla ciebie... — i wyleciał jak oparzony za drzwi.
Chłopczyna przyszedł do łóżka niosąc pakiet, na którym było napisane: „Daruję ci to”. Spojrzałem do wnętrza i aż krzyknąłem ze zdumienia. Był to sławny album ze zbiorem marek pocztowych biednego Garoffiego, ów album, o którym tyle zawsze gadał, w którym pokładał wszystkie swoje nadzieje i który go tyle trudów kosztował. Skarb to był, połowa życia jego, a przecież oddał go, biedaczysko, na okup swej winy!
Opowiadanie miesięczne
Przechodził kurs czwartej klasy w szkole elementarnej. Śliczny to był Florentczyk, z czarnymi włosami a białą twarzą, najstarszy syn pewnego urzędnika kolei żelaznych, który mając liczną rodzinę a małą pensję żył w niedostatku.
Ojciec kochał go bardzo. Pobłażliwy był dla niego i dobry. Pobłażliwy we wszystkim, tylko nie w tym, co dotyczyło szkoły. Na tym punkcie był surowym i wymagającym, bo chłopiec musiał nauki kończyć jak najprędzej i jak naprędzej objąć jakiś urząd, żeby pomagać rodzinie. A wiadomo, że kto chce prędko coś znaczyć, musi tęgo pracować i nie tracić czasu. Więc choć się chłopiec uczył dobrze, ojciec jeszcze go i tak do nauki zapędzał. Bo sam już nie bardzo był młody, a w ciężkiej pracy czuł się postarzałym przedwcześnie.
Niemniej jednak, choć nią tak obarczony w swym urzędzie, brał jeszcze to stąd, to zowąd jakąś poboczną pracę, żeby tylko nastarczyć potrzebom domowym. Najczęściej było to przepisywanie, na którym mu część nocy schodziła codziennie, a nieraz i świt zastawał go przy nim.
W ostatnich czasach podjął się u jednego wydawcy dzienników i książek zapisywania na opaskach nazwisk i adresów abonentów; a za każde pięćset takich opasek, zaadresowanych dużymi literami i czytelnie, dostawał trzy liry. Ale robota owa bardzo go męczyła i często się na nią skarżył przed swoją rodziną.
— Tracę oczy — mawiał — dobija mnie ta praca po nocach.
Aż jednego razu powiada do niego ów najstarszy synek:
— Tato, daj mi to robić za siebie! Wiesz przecie, jak ja ładnie piszę i zupełnie podobnie do ciebie.
Ale ojciec odpowiedział:
— Nie, synu! Przede wszystkim nauka. Twoja szkoła daleko ważniejsza niźli te opaski; wyrzucałbym sobie, gdybym ukrócił choć godzinę. Dziękuję ci, ale nie chcę i nie ma o czym gadać.
A syn wiedział, że w tych rzeczach nie ma co się z ojcem upierać, i nie upierał się.
Ale oto jak sobie poradził.
Wiedział dobrze, że ojciec jego kończy pisanie o północy i idzie do sypialni ze swojej izdebki. Tego był pewny. Kiedy na wielkim zegarze wybiła dwunasta, słyszał zawsze odsuwanie krzesła od stołu i powolne kroki ojca.
Więc jednej nocy przeczekawszy, aż się ojciec do łóżka położy, wstał cicho, ubrał się i po omacku poszedłszy do izdebki owej zapalił lampę, usiadł przy biurku, na którym bielił się stos opasek wraz z listą adresową, i niewiele myśląc zaczął pisać, naśladując zupełnie pismo swego ojca.
I miło mu było pisać, i rad był, choć się i bał trochę, a opaski zapisane piętrzyły się przed nim. Od czasu do czasu kładł pióro, zacierał ręce, znów zaczynał pisać z zapałem, nastawiając ucha i uśmiechając się z lekka.
Zapisał sto sześćdziesiąt. Zarobił lira!
Przestał, położył pióro, skąd je wziął, zagasił światło i na palcach do łóżka powrócił.
Tego dnia w południe siadł ojciec do stołu w wybornym humorze. Nic a nic nie pomiarkował65. Bo tę robotę wykonywał mechanicznie, na godziny ją mierząc, i często przy niej myśląc o czym innym, a dopiero nazajutrz liczył zapisane opaski.
Siedząc tak wesół przy stole, poklepał syna po ramieniu i rzekł:
— Ech, Julku! Jeszcze z twego ojca lepszy pracownik, niżeś myślał! W dwie godziny machnąłem wczoraj wieczór o trzecią część więcej roboty niż zwykle! Jeszcze moja ręka sprawna, a i oczy pełnią swoją służbę.
A Julek milczał, szczęśliwy, i tylko w duchu tak mówił: „Biedny tato! Nie tylko mu ułatwiam robotę, ale przyczyniam mu radości, że się młodszym i silniejszym czuje. Dobra nasza! Nie traćmy odwagi!”
Tak zachęcony powodzeniem czekał nocy, a gdy dwunasta wybiła, znowu wstał cicho i dalej do roboty. I tak przez wiele nocy wciąż, jedna po drugiej. A ojciec ciągle jeszcze nic nie miarkował. Raz tylko wychodząc po kolacji rzekł:
— Nie do uwierzenia, co nafty w domu wychodzi od jakiegoś czasu!
Julek drgnął, ale rozmowa na tym się skończyła, a nocna robota szła dalej.
Jednakże, przerywając tak sen każdej nocy, chłopiec nie wypoczywał dostatecznie, toteż rankiem wstawał zmęczony, a wieczorem, przy odrabianiu lekcji, ledwo że otwierał oczy. Aż jednego dnia, pierwszy raz w życiu, usnął nad kajetem.
— Chłopak! Co ty!... — krzyknął jego ojciec. — Do roboty! Dalej, śpiochu!
Wstrząsnął się i do lekcji zabrał.
Ale następnego wieczora i później było znów to samo. A nawet było gorzej jeszcze. Drzemał nad książkami, wstawał późno, lekcje odbywał, aby zbyć, zdawał się zniechęcony do nauk.
Ojciec zaczął na niego uważać, potem zamyślać się, wreszcie wyrzucać mu lenistwo.
— Julku! — rzekł pewnego rana. — Co się z tobą stało? Już ty nie ten, co dawniej. Bardzo mi się to nie podoba. Bardzo mnie to martwi! Zważ, że cała nadzieja rodziny na tobie spoczywa. Jestem z ciebie nierad66! Rozumiesz?
Ten wyrzut, pierwszy raz tak ostrym wypowiedziany głosem, zmartwił nieboraka ogromnie.
„Prawda — pomyślał. — Nie może tak być dalej. Trzeba zakończyć tę pomoc i to złudzenie”...
Ale tegoż wieczora, jakby naumyślnie, ojciec wychodząc z domu rzekł bardzo wesoło:
— Wiecie? W tym miesiącu zarobiłem tymi adresami o trzydzieści dwa liry więcej niżeli w zeszłym! — Co rzekłszy dobył z szuflady paczkę cukierków, które kupił, żeby dzieciom sprawić uciechę z powodu tak powiększonego zarobku.
Julek znów nabrał otuchy i rzekł sobie:
„Nie, drogi ojcze! Będę cię jeszcze łudził, jeszcze ci pomagał! Dobędę ostatnich sił, żeby lekcjami przez dzień nastarczyć, a nocami będę jeszcze pracował dla ciebie, dla mamy, dla braci”...
A ojciec tak mówił dalej:
— Trzydzieści dwa liry więcej to nie bagatela! Cieszmy się, dzieci! Jedno z was tylko — tu wskazał ręką Julka — martwi mnie i smuci.
A Julek wysłuchał wyrzutu tego w milczeniu, połykając łzy, które mu się do
Uwagi (0)