Straszny dziadunio - Maria Rodziewiczówna (jak za darmo czytać książki na internecie .TXT) 📖
Tytułowy straszny dziadunio to Polikarp Białopiotrowicz, bogaty właścicielmajątku na Polesiu. Surowy i despotyczny, usiłuje narzucić swoją wolęczłonkom rodziny.
Jego wnuk, Hieronim, nie zamierza być marionetką i mimonapominających listów apodyktycznego dziadka, wybiera własną drogę życia.Pokonując trudności, zdaje maturę, po czym podejmuje studia na politechnicepetersburskiej. Podczas letniej praktyki, odbywanej ze swym przyjacielemŻabbą, zostaje zaskoczony gwałtownym wylewem rzeki…
Czy szlachetność, oddanie pracy i siła charakteru nie ugną się pod naporemspadających na bohatera nieszczęść? Klasyka literatury popularnej,nagrodzona w 1887 roku w konkursie tygodnika „Świt”, wielokrotniewznawiana.
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Straszny dziadunio - Maria Rodziewiczówna (jak za darmo czytać książki na internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
Po chwili na pobojowisku zostali Hieronim, studentka i stróż, klnąc awanturników. Reszta uciekła przed kąpielą.
Chłopiec — ze zmarszczonym czołem, zły — wyminąwszy dziewczynę, wbiegł na schody. Zatrzymała go u drzwi.
— Przepraszam pana i dziękuję — rzekła zmienionym głosem, podając mu rękę.
Promyk różowej lampy przez szczelinę drzwi padł jej na twarz. Wskutek oświetlenia czy podniecenia wydała mu się nad wyraz piękna i, co gorsza, niesłychanie ponętna. Miała na ustach i w oczach niebezpieczny, drażniący urok — zmieszał się po raz pierwszy w życiu pod wzrokiem kobiety.
Przykre wspomnienie awantury rozwiało się jak sen pod tym zupełnie nowym wrażeniem. Jakiś dziwny niepokój ogarnął mu duszę.
Wziął podaną rękę i uścisnął lekko.
— Nie ma za co pani ani przepraszać, ani dziękować — rzekł, opanowując się po chwili, już zupełnie chłodno. — Ten pan sam siebie nie szanuje, więc też nie uszanuje nikogo. Uważam go za niegodnego dalszej wzmianki i pamięci.
— Łotr! — mruknęła przez zęby. — Ciekawam, co też pan myślał o mnie, słuchając go.
Chłopak zawahał się chwilę.
— Szkoda mi pani było. Trzeba wybierać ludzi. Nie dawać się takim na poniewierkę.
Zaśmiała się dziwnie i zmieniając nagle ton, spytała, wpatrując się weń:
— Panu na imię Hieronim podobno?
— Hieronim Białopiotrowicz.
— Powinno być Hieronim Savonarola157. Kobiety wszystkiego by się wyrzekły dla pana, a mężczyźni przez zawiść upiekliby pana żywcem.
— Miła perspektywa! — uśmiechnął się. — Mieć tłum kobiet to zbytek, a stos — niezabawny kres życia. Nie zazdroszczę imiennikowi honoru!
— Ale panu będą zazdrościć.
— Winszuję, jest czego! — szepnął gorzko.
— Vederemo!158 — uśmiechnęła się po swojemu, zagadkowo, niknąc w głębi mieszkania.
Nazajutrz już na progu instytutu koledzy przywitali Hieronima śmiechem i setką konceptów.
— Ostro obszedłeś się z medycyną!
— Oho, nie chciałbym rywalizować z tobą! Cicha woda z ciebie!
— Jesteś tedy pasowany na rycerza pięknej Afry!
— Co za Afra znów? — zawołał oszołomiony.
— Ano, twoja sąsiadka!
— Nawet nie wiem, jak się wabi! Afra. A to by było w guście dziadunia. Pogańskie akuratnie!
— Co ty tam prawisz o guście dziadunia, kiedy tu o twoim mowa? Nie pomogło odżegnywanie złego ducha. Na kogo ona parol zagnie159, ten jej nie ujdzie.
Chłopiec zatkał uszy dłońmi.
— Gwałtu! Bierzcie ją sobie, a mnie zostawcie w spokoju!
— Ejże! Znasz Afrę, to już tam ze spokojem krucho. No, no, nie zapieraj się! Przyszła kreska.
— Ano, to cicho, dosyć! Jest o czym mówić tyle! Żebym ja tyle o was mówił, tobym dostał astmy. Chodźmy do sali!
Tak, ze spokojem studenta było krucho. Gdzieś go odleciał nagle i nie wracał. U sąsiadki było cicho, nikt nie przychodził; naukę Hieronima przerywał tylko śpiew cichy lub delikatne dźwięki pianina.
Pomimo to uczyć się nie mógł; drżał na każdy szelest za drzwiami, słuchał pieśni i tonów; w nocy niepokój go męczył i nieokreślona tęsknota. Zrobił się roztargniony, nieuważny, czasem niecierpliwił się i gniewał bez przyczyny, czasem napadały go wybuchy wesołości.
Raz, wracając z lekcji, posłyszał za ścianą dawny gwar. Posłuchał chwilę, zaklął i uciekł z mieszkania wściekły. Dlaczego? Nie potrafiłby określić.
Przez tydzień nie wracał do domu. Tułał się po mieście, noclegował160 u kolegów; wreszcie wmówił w siebie, że musi Bazylego uspokoić, i wrócił.
Cicho wsunął się do mieszkania, zapalił lampę, usiadł do roboty, kopcąc papierosa.
Po chwili zapukała do drzwi.
Milczał i nie poruszył się.
— Otwórz pan! — zawołała niecierpliwie.
Opieszale obrócił klucz w zamku i ukłonił się, milcząc.
— Po tygodniu hulanki wracasz pan przecie! Życie arcymoralne! Co by to pana święty imiennik161 na to powiedział?
— Nie wspominajmy lepiej o cnotach w tej okolicy! — mruknął. — Czym mogę pani służyć?
— Niczym! Chce mi się tu czytać. Może się pan o mnie nie kłopotać. Zostanę, póki mi się podoba.
Stół ich dzielił tylko. Usiedli, ale Hieronim nie mógł skupić uwagi nad matematyką. Dziewczyna siedziała na miejscu dziecka, pochylona, wnurzywszy rękę w ciemne, bujne włosy; nie miała swych impertynenckich binokli.
Szafirowe oczy chodziły po kartkach książki, koralowe usta poruszały się niekiedy.
Gdzie spojrzał czy oczy zamknął, twarz ta urocza stała mu ciągle w pamięci, mąciła rozum, odbierała resztę siły woli. W duszy szalała burza.
Kobieta wchodziła do niej po raz pierwszy w życiu, niosła jak zwykle z sobą niszczące, gorące tchnienie afrykańskiego samumu162.
Czyż miał swe całe, dotąd nietknięte serce rzucić jej pod nogi i zostać tysiącznym kochankiem?
Zakrył dłońmi oczy; i myślał, szamocąc się z samym sobą.
Nagle gałka z papieru, celnie rzucona, trafiła go w czoło i rozległ się szalony śmiech dziewczyny.
— Cóż panią tak bawi? — spytał, brwi marszcząc.
— Pańska mina natchniona. W głowie pewnie się rodzi Minerwa163!
Uśmiechnął się. Inna bogini wkraczała do niego, niemająca żadnej z rozumem styczności.
— Ale kiedy się pan nie uczy, to proszę mnie bawić!
— W jaki sposób?
— Ano, gawędką164. Co pan porabiał przez ten tydzień?
— To samo, co zawsze.
— Dawniej pan domu pilnował.
— Zaraziłem się od innych cyganerią.
— Winszuję. Ja bym na pana miejscu wolała być szukaną niż szukać.
— Szukając, szukamy własnego gustu, i to lepsze.
Spojrzała mu w oczy, jakby chcąc zbadać, czy nie było dwuznacznika w tym, co mówił, ale twarz studenta była poważna i smutna. Zaśmiała się i przeskakując po swojemu do całkiem innego przedmiotu, spytała:
— Czy lubi pan śpiew?
— Jak kiedy i jak jaki.
— Mój, teraz.
— Nie bardzo. Spowoduje roztargnienie.
— Ach, Savonarolo, miewasz tedy czasem roztargnienia! No, to dlatego właśnie będę śpiewała.
Śpiewała. Ballada to była cygańska o wielkim, gorącym kochaniu, rozmarzająca i namiętna. Głos dziewczyny to szalał, to cichł, chwilami się łamał i drżał, jak zbyt naprężona struna. Student słuchał.
Wspomnienie przyjaciela, dziecka, matki, ciężkie życie, praca, poczucie wyższe — usuwało się wszystko w głąb przed tą nową potęgą; cypryjska bogini165 wabiła go wiecznie nową, a tak pospolitą bajką młodości.
Zapalił papierosa drżącą ręką i chodził po izbie podrażniony, a jednak smutny.
Wtem śpiew urwał się w połowie taktu. Studentka wstała gwałtownie i uciekła do siebie, zatrzasnąwszy drzwi z hałasem. Hieronim po chwili zapukał.
— Nie można! — odparła kapryśnie.
— Pani zostawiła książkę.
— Niech sobie leży!
— Dziękuję za piosenkę.
— Obejdzie się bez podziękowania. Śpiewałam dla siebie.
Pierwsza to była noc bezsenna chłopca.
Zmęczony, słaby, z gorączką wewnętrzną poszedł na kursy. Nie mógł ani uważać, ani się bronić przed żartami kolegów, on, taki dowcipny i sprytny; lekcje prywatne odbył wpółprzytomnie. Chciał wracać do domu i bał się, że nie wytrzyma i pójdzie do niej, jak inni. Dla otuchy zaprosił do siebie kolegę, już żonatego. Idąc, rozmawiali o maszynach parowych.
Nagle w połowie drogi jednokonka166 podbiegła pod sam chodnik i dźwięczny głos zawołał Hieronima.
Stanęli. Siedziała w sankach, zarumieniona od chłodu, uśmiechnięta na pół szyderczo.
— Hej, Piotr! — zainterpelowała starszego. — A ustąp no mi swego towarzysza na dzisiejszy wieczór!
— A czy wiesz, że ci zechce towarzyszyć?
— Nie twój kłopot. Wracaj do żony! Nam, wolnym, daj żyć! Twoje minęło.
— Ej, Afra! Doigrasz się ty biedy! Trafisz na swojego.
— Już może trafiłam! Daj mi go tu!
Hieronim cofnął się o krok.
— Siadaj pan! — zawołała niecierpliwie. — Pojedziemy na spacer!
— Daleko? — spytał. — Bo mam dużo zajęcia na wieczór.
— Chodź pan bliżej, to powiem tę tajemnicę, żeby tamten nie słyszał!
Zbliżył się. Pochyliła się do niego.
— Jedź! — szepnęła, dotykając ustami jego skroni.
Wskoczył do sanek bez wahania.
Kolega się zaśmiał.
— Romulus nie miałby teraz kłopotu z Sabinkami167! — krzyknął za nimi.
Tamci milczeli. Dokąd jechali, nie troszczył się Hieronim. Już nie walczył z wrażeniem, dawał się pociągnąć, coś mu szeptało, że miał, jak inni, prawo do miłości, mógł kochać jak reszta ludzi.
Szybka jazda i mróz otrzeźwiły go trochę. Gdy stanęli, rozejrzał się wokoło. Byli przed jedną z owych zimowych pysznych168 restauracji, w które obfitował Petersburg.
— „Pod zwrotnikiem” — rzekł uśmiechając się. — Pani lubi palmy?
— Lubię upał — odparła.
Sięgnął do kieszeni, chcąc zapłacić woźnicy, ale wstrzymała go ruchem i wściekłym spojrzeniem.
— Nie należę do pana, żebyś za mnie płacił. Ja dziś ugaszczam! Sanki będą czekały na nas! Chodźmy!
Weszli pod rękę. Setki osób roiło się po salonach. Tu obiadowano, tu tańczono, tam grano w karty. Cygańska trupa śpiewała chórem, gdzieś dalej grała orkiestra; wśród tego ścisk, gorąco, wrzawa kilku języków, brzęk oficerskich ostróg, śmiechy kobiet, szczęk szkła, strzelanie korków od szampana.
Nasza para szła dalej, niepostrzeżona w tłumie.
— Widzi pan Olszyca przy zielonym stole? — rzekła z cicha, pokazując mu czterech karciarzy w kącie.
— Widzę — odparł lakonicznie.
— Nie spotyka go pan nigdy?
— Nie pamiętam. Czy tu zostaniemy?
— Pójdziemy dalej. Chce mi się dziś ciszy i spokoju.
Zeszli w dół. Mniej było światła i wrzawy, znajdowali się w zimowym ogrodzie.
Hieronim znał tę roślinność. Grupa palm i paproci tropikalnych, fontanna w gęstwinie wodnych roślin, rozrzucone tu i tam siedzenia i stoły.
Wilgotna atmosfera cieplarni łączyła się z odgłosem muzyki, lampy drżały jak gwiazdy wśród zieleni, gwar dochodził stłumionym echem. Wodotrysk szemrał monotonnie. Kilka osób snuło się jak duchy po zakątkach lub gwarzyło w cieniu fantastycznym.
I oni usiedli na jednej z oddalonych ławek; na skinienie studentki lokaj postawił przed nimi gorący poncz, papierosy i odszedł dyskretnie. Dziewczyna zdjęła okrycie i futrzaną czapkę, podała mu kieliszek.
— Dobrze tu! Wypij pan za moje zdrowie!
Spełnił rozkaz bez wahania. Poncz wypędził mu krew na twarz, a ogień do oczu.
Studentka umoczyła tylko usta w kieliszku.
— Lubi pan pić?
— Nie bardzo.
— A bawić się?
— Zapomniałem o tym.
— Cóż więc pan robi z życiem?
— Pracuję.
— Tylko? Nie ma pan rodziny?
— Nikogo.
— Cóż więc pan lubi wreszcie? Nic?
— No, nie! Tylko to, co lubię, za daleko, za wysoko, a dogadzać sobie nie mam możności. Jestem biedny i sierota. Co mnie cieszyło, straciłem. Boję się teraz do czego przywiązywać, by nie cierpieć.
— Nawet kochać pan nie chce?
— Kochać nie można wedle woli. Przychodzi miłość i bierze nas sobie, choćbyśmy walczyli całą mocą.
— Czy pan to mówi z teorii czy z praktyki? — zagadnęła głucho.
— Z praktyki — rzekł, siląc się na uśmiech.
— Po cóż walczyć? — szepnęła.
— Żeby nie tracić i nie cierpieć — odparł.
— To pan nie wiesz, co jest miłość, gdy możesz rozumować.
Odrzuciła głowę na poręcz siedzenia i patrzała zadumana w cienie palm. Twarz jej mieniła się tysiącem wrażeń. Nieprzeparta siła zmuszała go patrzeć na nią, upajać się czarem, odurzać ostatecznie. Nagle wzrok ich się spotkał, stopniał razem, zamigotał iskrami.
Powoli, pieszczotliwym ruchem, pochyliła się ku niemu, aż ciemna główka dotknęła ramienia; oczy zaszły mętnym cieniem.
— Czy pan mnie kocha? — szepnęła z ustami koło jego ust.
— Szalenie! — wyjąkał w pocałunku, biorąc ją w objęcia i cisnąc namiętnie do piersi.
Bazyli, stróż, daremnie pukał do izdebki, daremnie wyglądał lokatora, daremnie wypytywał, czy go kto nie widział. Wieczór minął, dochodziła północ. Nie spieszyło się studentowi ani do obiadu, ani do nauki, ani do snu.
Bazyli siadł w bramie i czekał cierpliwie, tupiąc nogami od mrozu i uderzając rękoma. Miał widocznie do Hieronima ważny interes. Na dźwięk dzwonka skoczył żywo otwierać; chciał gderać, ale przed winowajcą szła dziewczyna i powitała jednookiego wesołym śmiechem.
— Kogo to wyglądacie do tej pory?
— Tych, co o tej porze wracają — odburknął.
— Dobry wieczór panu!
— Jak się masz, Bazyli?
— Proszę na chwilę wstąpić do mnie. Mam interes.
— Czy bardzo pilny? Może jutro go załatwię. Chce mi się spać, stary.
— Uhm, spać? — mruczał stróż, zamykając furtę. — Czeka na pana obiad!
Studentka pobiegła na górę. Chłopiec patrzył z utęsknieniem na schody, ale Bazyli zastąpił mu drogę.
— Nie głodnym!
— Czeka też list na pana z czarną pieczątką.
— A to niech sobie czeka! Jeśli kto umarł, to go nie wskrzeszę ani dziś, ani jutro. Puść mnie!
— Nie puszczę. Pan zje obiad, przeczyta list, będzie czas na sen. Nie trzeba było tak późno wracać!
— A bodajeś przepadł z twoim listem i obiadem! — wybuchnął student zniecierpliwiony.
— Niech tylko panicz przeczyta i zje!
Burcząc, wszedł chłopiec do komórki. Chciał się prędko pozbyć interesu, ale człek marudził, tupał, zastawiał ucztę, gawędził. Hieronim gryzł ze złości wąsiki.
Po obiedzie, którego ledwie dotknął, Bazyli dobył list. Miał istotnie na kopercie czarną pieczątkę i adres pisany dobrze znaną ręką dziada Polikarpa.
Student skoczył, jakby węża nadeptał.
Koperta poleciała w szmaty. List był, jak zwykle, krótki, lecz dosadny.
„Kiedyś, będąc u mnie, zdało mi się, że
Uwagi (0)