Trzy po trzy - Aleksander Fredro (czytać ksiązki .TXT) 📖
Wspomnienia Aleksandra Fredry, obejmujące jego dzieciństwo, młodość, wstąpienie do armii Księstwa Warszawskiego, walczącej u boku Napoleona, aż po kapitulację cesarza Francuzów i przejście wojsk polskich rozkazy cara Aleksandra I. Choć autor spisał je jako pamiętniki do czytania w gronie rodzinnym, jednak tuż przed śmiercią zgodził się na opublikowanie tekstu.
Jak zapowiada tytuł książki, ma ona formę swobodnej gawędy, przechodzącej od skojarzenia do skojarzenia, oddalającej się od tematu w dygresje i anegdoty, niezachowującej chronologii ani nietrzymającej się wyraźnego planu. Pozornie improwizowana narracja nie jest jednak chaotyczna. Fredro rozpoczyna swoje wspomnienia od wydarzeń roku 1814, pierwszymi zdaniami przykuwając uwagę czytelnika: oto jadący konno dwudziestoletni polski oficer ordynansowy, a niedaleko sam Napoleon Bonaparte, tuż przed bitwą. Od autora, który jako żołnierz wziął udział w wyprawie na Moskwę, w dramatycznym odwrocie, w bitwie narodów pod Lipskiem, czytelnik mógłby się spodziewać opisów wielkich historycznych bitew i potyczek. Jednak Fredro nie zamierza być kronikarzem, historykiem epopei napoleońskiej, ogranicza się do tego, co sam widział i przeżył, do perspektywy uczestnika, który widzi tylko część batalii. Z perspektywy czasu bardziej od bitew interesują go uczestnicy wydarzeń. Spisując po trzydziestu latach swoje wspomnienia, jest człowiekiem dojrzałym, z dystansu, krytycznie ocenia wojny, w których brał udział, jak i ludzi, z którymi miał do czynienia, w tym samego Napoleona.
- Autor: Aleksander Fredro
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trzy po trzy - Aleksander Fredro (czytać ksiązki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Fredro
Książę najczęściej stawał w jednym domu z Cesarzem, więc jeżeli tylko miejsce dozwalało, i nasz salon tam bywał. Zawsze jeden pułkownik, adiutant-commandant, był na służbie, a pod jego rozkazami dwóch, czterech oficerów sztabowych, czasem i więcej podług spodziewanego ruchu. On oznaczał z listy służbowej, który miał być: premier à marcher, second, troisième156 itd. Kiedy z misją już przedostatniego wyprawił, wysyłał razem i guida157 po kilku innych oficerów, dając mu kartkę z nazwiskami powołanych. Oficer jadący z misją odbierał rozkaz otwarty, podobnej treści: „Kapitan R... uda się na F...G...N... do B..., gdzie zastanie marszałka A..., któremu wręczy załączoną ekspedycję158”. Najczęściej sam Książę oddawał tę ekspedycję, zwłaszcza kiedy potrzeba było jakiego objaśnienia. Czasem powierzano oficerowi wysłanemu treść listu, czasem wyprawiano dwóch i trzech w pół godziny jednego po drugim z ekspedycją jednej treści i w jedno miejsce, co miało znaczyć, że droga niepewna i że weźmie diabeł dwóch, a czy trzeci dojedzie? Jeżeli w otwartym rozkazie było wyraźnie, że oficer ma pocztą jechać, wtenczas udawał się on do kasjera, ten zaliczył pieniądze, z których wszakże za powrotem trzeba było się wyrachować, podając rachunek na drukowanej kartce wręczonej wraz z pieniądzmi. Pocztą można było jechać albo jednokonnym wózkiem albo konno (à franc étrier). Wózki te pocztowe we Francji, na dwóch wysokich kołach, zwą gminnie, ale bardzo właściwie tapecul159. W St. Denis w owym czasie, kiedy Pani Meurt de-froid brodę goliła, a Wielki Książę manewrował, karetki160 utrzymujące komunikację z Paryżem nazywano Pot de Chambre. Ci ugrzecznieni Francuzi mają często wyrazy, których my barbarzyńcy nie śmiemy i wymówić. Otóż tych tapecul używaliśmy bardzo rzadko. Raz że strudzonemu trudno nie zdrzymać się czasem, a wtenczas gdyby koń idący między dwoma dyszlami upadł, czego się zawsze po koniu pocztowym spodziewać należy — można było łatwo siąść na niego, lecz à la Franconi161, to jest głową na dół. Po wtóre, że tylko wtenczas można było puszczać się nimi, kiedy droga była dobra i wolna od maszerującego wojska. Inaczej jechałby kurier głównego sztabu wielkiej armii, jak jeździł czeski student wiedeńskim landkuczerem162 na koncepistę163 do Lwowa. Zawsze więc prawie jeździło się konno. W początkach kampanii były na pocztach we Francji niezłe konie wierzchowe, zwane bidets, i z dobrym okulbaczeniem, ale później łaska boska, jeżeli znalazło się na stacji jaką taką, niezbyt zmęczoną szkapę z wszystkimi czterema nogami. Postylion jechał naprzód, wytrzaskiwał harapem164 albo jęczał i krzyczał, kiedy mu przyszło pędzić jak na złamanie karku dzień czy noc, błoto czy lód.
Pierwszy raz w życiu odbyłem szlichtadę165 po gołoledzi na koniu okutym bez ocylów166 przy samym otwarciu kampanii 1814 roku z Châlons do wsi Islettes. Tam to jest owa sławna position des Islettes, gdzie nieszczęsny Dillon167 w pięć tysięcy zatrzymał 1792 roku całą armię księcia brunszwickiego. Stamtąd dogoniłem sztab w Vitry. Te dwa dni zostaną wiecznie w mojej pamięci, lubo z podobnych nie były ostatnie. Noc ciemna powiększała i niebezpieczeństwo, i obawę. Mimo ostrego zimna pot kapał mi z czoła, a każde poślizgnięcie się tępych podków, grożące zdruzgotaniem ręki lub nogi, uderzało jakby siłą elektryczną mrozem i gorącem od stóp do głowy, od głowy do stóp. I cóż stąd za zaszczyt, pytałem się nieraz, klnąc służbę sztabową. Linia nie lubi sztabu, zazdrości mu tego dachu, pod którym często nocuje, a nie wie, jak on gorzko, bo bez uznania zasługi, opłaca pozorne wygody.
Jeżeli postyliony we Francji, gdzie poczta zwykle szybko jeździ, gdzie i w czasie pokoju podróżować konno nie jest nowością, utyskiwały na nasze szalone wyścigi, cóż dopiero w Niemczech, a zwłaszcza w Saksonii. Od dzieciństwa słyszałem zawsze użalania się na niczym niezruszoną flegmę saskich postylionów, dlatego następujące zdarzenie było dla mnie wielce uciesznym. Posłany byłem do jenerała Latour-Mobourg168. Wyjechałem kolasą, jakiej już w naszym kraju pod denominacją Skarbnika trudno gdzie znaleźć. Postylion dobrze wykarmiony, w żółtej kurcie, stosowanym kapeluszu, odpowiadając na wszystko „Schön!” i jeszcze raz „Schön!”, usiadł poważnie na koziołku, łokcie od siebie jakby do steyera169 zaokrąglił, batożek na bok spuścił, klasnął językiem i ruszył wolnym truchcikiem. Zadziwiło go, gdym mu kazał prędzej jechać, a jeszcze więcej, gdy zniecierpliwiony jego nieposłuszeństwem, dałem mu do zrozumienia, aby robił, co każę, bo jego grzbiet blisko, a moje buty kończaste. Zamruczał i mruczał ciągle, ale jechał żwawo. Pod wieczór przyjeżdżamy do miasteczka, gdzie spodziewałem się zastać jenerała, ale zastałem tylko oficera, który mi oświadczył, że forpoczty170 swoje w ten moment ściąga na tę stronę miasta. Bliskość niespodziana nieprzyjaciela nie dozwalała mi podróżować kolasą, tym bardziej że trakt trzeba było opuścić i od wsi do wsi szukać tego, którego tu nie zastałem. Kazałem więc wyprząc konie, na jednego włożyć kulbakę, którą przezorny Niemiec miał w kolasie, na drugiego zaś wsiąść oklep Jego Postyliońskiej Mości — i ruszyłem żwawo w stronę mi wskazaną. Póki jeszcze było dnia trochę, szło jako tako, ale wkrótce nadeszła noc ciemna, a z nią i wicher w same oczy. Wtenczas mój postylion zaczął powoli i z cicha, a potem coraz prędzej i coraz głośniej jęczyć i zapewne wzywać wszystkich świętych przez dzwoniące zęby. Prawdę mówiąc, nasze obie szkapy, wyniesione niespodzianie i bez najmniejszej kiedy bądź oświadczonej z ich strony pretensji na wierzchowców, trzęsły bez litości, jak gdyby chciały nas przekonać o niedorzeczności postępku naszego. Niejeden z naszych jenerałów był takim improwizowanym wierzchowcem — trząsł kaducznie, nareszcie potknął się i upadł. Nie tu wszakże koniec cierpień mojego towarzysza kurierowskiej pogoni. Zaczęły go wkrótce straszyć coraz częstsze „Qui vive?”171, których w szumie wiatru nie zawsze od razu można było dosłyszeć. Wiedział on zapewne, czym pachnie koniec pistoletu straży obozowej, bo usłyszawszy parę razy, że odpowiedziałem „France!”, krzyczał potem ciągle „Franz! Franz!”, czy się kto pytał, czy nie pytał. Nazajutrz wracaliśmy już powoli i w najlepszej komitywie. Ledwie jednak nie płakał, poprawiając się na schimlu172 z boczka na boczek, że taka plaga w annałach saskich poczt niezapisana, na niego nieszczęsnego paść musiała.
Czasem udało się odbyć dobę służby na miejscu, ale czasem wróciwszy z misji wcześnie, trzeba było i raz drugi ruszyć w drogę. I lubo przysłowie mówi: bis repetita placet173, my nie byliśmy tego zdania, dlatego wracając, zwłaszcza w nocy, a mając ustne jakieś zlecenie, choćby najmniejszej wagi, staraliśmy się mówić z samym Księciem. Obudzony, podniósł głowę kolorowym fularem174 obwiązaną, wysłuchał, potem zwykł mówić: „C’est bien, allez Vous reposer”175. Ten rozkaz, oznajmiwszy pułkownikowi służbowemu, wypełniało się zawsze z największym pośpiechem i wzorową akuratnością.
Z miasta Troyes, które nie wiem, czy po polsku można nazwać Troją176, byłem wysłany do jenerała France. Zastałem go na probostwie. Gdy oddałem ekspedycję i powiedziałem, co miałem powiedzieć, napiłem się wina i siadłem przy kominku. Wtenczas proboszcz staruszek odezwał się do mnie: „Acian177 dobrodzi jesteś Polak?”. Gdyby to nie z księdza, byłbym myślał, że diabeł z niego przemówił. Z dalszej rozmowy po polsku dowiedziałem się, że jako emigrant kilka lat przepędził, nie pamiętam w czyim domu, w Poznańskiem. Spytałem go się, czy na takiej ustroni nie lęka się rabunku Kozaków. Z uśmiechem odpowiedział mi: „Nie boję się Kozaków, ja się z nimi rozmówię”. Francuz zawsze Francuzem — że umiał kilka słów po polsku, zdawało mu się, że całą Słowiańszczyznę ma w kieszeni. Wkrótce byłem znowu w tej wiosce — z probostwa tylko dwa kominy stały. Nie wiem, dlaczego Kozaków wystawiają jako uosobistnienie rabunku. Bardzo mylnie moim zdaniem. Kozak bierze tylko to, co mu się zdać może. Francuzi więcej jeszcze niszczą, niż biorą lub brać lubią. W domach tłuką, co mogą. W stodołach ogień zakładają. Gdzie łan zboża, wjeżdżają w środek — więcej wytłuką, niż spasą, niepamiętni, że może za parę godzin ich własne wojsko furażu tam szukać będzie. Prusak znieważa osoby, jak tylko może to bezkarnie uczynić — zemsta w nim góruje. Prusacy są ludzie, o których mówią: qu’ils crachent sur le cadavre178. Byłem w niewoli u Rosjan, i to w chwili gdy do zemsty niemało mieli powodów. Moskwa spalona, część kraju w puszczę179 zamieniona — a wyjąwszy pierwszego zetknięcia się, na złe, ubliżające obchodzenie żalić się nie mogę. Słowianie pastwić się nie umią180, nie znają nieprzyjaciela, jak tylko z bronią w ręku. Kozacy, zwłaszcza starsi, obdarłszy pierwej, to się rozumie, i przeciągnąwszy raz nahajem181, byli potem dla jeńców z tym poszanowaniem, jakiego nieszczęście głośno się domaga, a którego Niemcy zupełnie nie rozumią182. Kozak uderzył i dwa razy nahajem, jeżeli zdobycz nie odpowiedziała jego nadziei. — Co ty za oficer, kiedy nie masz zegarka! — Ale bili bez litości, jeżeli przy wziętym w niewolę znaleźli co z cerkiewnych rzeczy.
W kilkanaście dni po mojej rozmowie z proboszczem, znowu w Troyes, kiedyśmy aż spod Bar-sur-Ornain forsownym marszem zwracali się ku Paryżowi, wszedłem do salonu służbowego, zrobiwszy jednym ciągiem mil183 dwanaście. Ledwie rozciągnąłem się i to, proszę wierzyć, nie na materacu, pułkownik zawołał: „Premier officier à marcher!” — a nim był Pan Fredro. Zerwał się więc Pan Fredro, wszedł do drugiego pokoju i stanął przed księciem. Książę, trzymając list w ręku, spojrzał na mnie i odezwał się jeszcze więcej przez nos niż kiedykolwiek: „Comment, Vous n’avez pas encore le ruban rouge?” — „Non, Monseigneur. Cest la seconde campagne que je fais à l’Etat Major de Votre Altesse” etc., etc... „Eh bien, je Vous la donne apresent”184 — rzekł i zaczął dawać mi objaśnienia, gdzie, jak i do kogo mam jechać. Uradowany, nie miałem przytomności zapytać się, czy mogę krzyż nosić albo do kogo mam się udać — później nie śmiałem się naprzykrzać, aż dopiero dany krzyż w Troyes otrzymałem w Fontainebleau. Jeszcze w pułku, a powtórnie w Moguncji po bitwie pod Hanau, byłem do tego krzyża podany. O! źle wychodzi, kto się nie przypomina i nie upomina.
W głównej kwaterze były zawsze dwa stoły: stół des grands officiers, to jest sztabu i dworu cesarskiego, i stół księcia de Neufchatel. Do tego ci z nas siadali, którzy byli na służbie, szef sztabu, adiutanci, sekretarze i przybyli oficerowie w interesie do sztabu. Sam książę jadał zawsze z Cesarzem. Nie wszyscy i marszałkowie siadali do stołu ze swoim sztabem, ale ich adiutanci robili honory i przyjmowali nas zawsze uprzejmie i gościnnie. Niejedną dobrą chwilę mogę wspomnieć na tych mimowolnych odwiedzinach i nieproszonych obiadach. Przed samym rozpoczęciem kampanii jadę z Châlons do Brienne — zimno, gruda, noc nastaje, klnę na czym świat stoi po polsku i po francusku, a nawet podobno i po węgiersku, nareszcie przybywam i wręczam ekspedycję marszałkowi Mortier185. Stół długi, dobrze oświecony, zupa już rozdana, sam czas. Marszałek, przeczytawszy, siada do stołu; na jego zapraszające skinienie ruszyliśmy się wszyscy, każdy chwycił za najbliższe krzesło i w mgnieniu oka stół został jakby opasany wieńcem epolet186, achselbandów, faworytów187 i wąsów. Milczenie spadło na towarzystwo, przerywała je tylko łyżka, co jak wiosło gondoliera na weneckich lagunach głaskała z lekkim pluśnięciem kurzącą się zupę. Gdzieniegdzie zaszumiało studzące dmuchanie — albo i mniej przyzwoite głośne wciąganie pożywnego płynu. Złe na świecie zdaje się być potrzebnym, ażeby wartość dobra zrobić człowiekowi wydatniejszą. Cóż byłby ten talerz cienkiego rosołu nalanego na bułkę grubo pokrajaną, gdyby nie wiatr, co mnie ziębił dzień cały, gdyby nie gruda, co mi wszystkie zasoby wytrzęsła. Bądź co bądź, ta czy owa przyczyna — zupa zniknęła, jak zniknęła poprzedzająca para. Nalano szklanki, postawiono les boudins et le gigot de mouton aux haricots188 (potrawy sine qua non189) i rozmowa wzmagać się zaczęła. Marszałek był w dobrym humorze, kazał dać szampana. Korek puknął z powszechnym zadowoleniem obecnych. Dowcip się roił, śmiech nie ustawał. Ja nawet zapomniałem, że wózek pocztowy czeka przed domem, że na nim resztę nocy będę mój obiad trawił, mój los roztrząsał, mój sen wojował.
Niewiele czasu upłynęło od tej uczty w Brienne, a inni tam znowu znaleźli się goście i inaczej byli częstowani. Potentaty eskomptowali190 weksle, które po
Uwagi (0)