Powracająca fala - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka cyfrowa txt) 📖
Gotlieb Adler jest bardzo bogatym właścicielem fabryki. Jest przy tym bardzo skąpy, odkłada pieniądze z myślą o przyszłości swojego syna, Ferdynanda.
Młodzieniec prowadzi hulaszczy tryb życia za granicą i zadłuża ojca na ogromne kwoty. Mężczyzna nakazuje mu powrót do kraju, ale długi, które spłaca w imieniu syna, mają duże konsekwencje dla fabryki. Gdy dodatkowo na jej terenie ginie pracownik, obaj Adlerowie muszą się zmierzyć nie tylko z problemami finansowymi, lecz także z fatalną reputacją.
Powracająca fala to jedno z najbardziej rozbudowanych i wielowątkowych opowiadań Bolesława Prusa. Dotyczy tematu kapitalistycznego modelu gospodarki i powiązanych problemów, takich jak zaślepienie pieniądzem i wyzysk. Opowiadanie Prusa zostało wydane po raz pierwszy w 1880 roku. Autor mierzy się w nim z problemem sprawiedliwości społecznej i zastanawia się nad tym, czy spiralę zła można zatrzymać, czy fala musi zawsze powracać.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Powracająca fala - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Żyjąc tym trybem zebrał około półtora tysiąca rubli i przez znajomych wywiadywał się, czy który z obywateli ziemskich nie dałby mu budowli na otworzenie warsztatu w majątku? W zamian za to Gosławski dworskim obstalunkom dawałby pierwszeństwo przed innymi. Układy takie między obywatelami i majstrami wyrobów żelaznych dokonują się niekiedy, a Gosławski miał nawet upatrzone jedno miejsce od św. Michała.
Zarobki jego w fabryce były dość chwiejne. Gdy przyszło wyrabiać nowy przedmiot, w czym Gosławski był nieporównany, płacono mu od sztuki doskonale; lecz gdy wyrobił kilka sztuk i poduczył innych, zniżano mu płacę do połowy, do czwartej, a niekiedy i do dziesiątej części. Czasami za to, za co przed kwartałem brał rubla, po kwartale brał 20 lub 10 kopiejek. Wówczas dla wyrównania zarobków przesiadywał w fabryce po kilka godzin dłużej; przychodził wcześniej i wychodził później.
Gdy inni skarżyli się, że pryncypał wyzyskuje wszystkich, Gosławski zwykle odpowiadał:
— Z nim tak samo robili, nie ma się czemu dziwić!
Ale niekiedy tracił cierpliwość i szeptał przez zaciśnięte zęby:
— Złodziej Szwab!
Żona dla zrobienia mu ulgi chciała także chodzić do fabryki, ale ją zgromił:
— Pilnuj lepiej dziecka i obiadu! Zarobisz dwa złote na fabryce, a w domu przez ten czas zginie rubel.
Wiedział on wprawdzie, że żona mogła zarobić i więcej, a dom straciłby mniej, ale — był ambitny i nie chciał, ażeby przyszła pani majstrowa zadawała się z pospolitymi robotnicami.
Mężem był dobrym. Czasami marudził, że jedzenie jest niesmaczne albo późno ugotowane, że dziecko zawalało się albo że bielizna zbyt mocno jest zafarbkowana. Ale nigdy nie wymyślał, a nawet nie podnosił głosu jak inni. Co niedzielę prowadził żonę o parę wiorst do kościoła, a jeżeli dzień był pogodny, brał córeczkę i niósł ją na rękach. Ile razy był w mieście, przynosił gościńca: dziecku obwarzanek albo piernik, żonie tasiemkę, wstążkę, nici albo cukier i herbatę.
Córeczkę kochał i pieścił się z nią, ale tęsknił do syna, którego nie miał.
— Co to za pociecha z dziewczyny? — mówił nieraz. — Chowa się ją dla ludzi i jeszcze dopłacać trzeba, ażeby ją wzięli. A syn — to podpora na starość, on by mógł i warsztat objąć...
— Miej ty naprzód warsztat, a syn się znajdzie — odpowiedziała żona.
— I, i, i!... gadasz mi to od trzech lat... Z ciebie już chyba nie będzie pociechy — kończył ślusarz.
Tymczasem żona nie na próżno chwaliła się i w szóstym roku małżeństwa, właśnie gdy młody Adler powrócił z zagranicy, powiła syna. Ślusarz był zachwycony. Na chrzciny wydał ze trzydzieści rubli, a żonie sprawił nową suknię, nie licząc wydatków, jakie za sobą pociągnęła słabość. Z oszczędzonych pieniędzy ubyło mu około stu rubli, które do świętego Michała postanowił odzyskać.
Na nieszczęście w fabryce zaprowadzono oszczędności. Tym razem Gosławski klął pospołu z innymi, ale z podwojoną gorliwością pracował. Przychodził do fabryki o piątej, wracał do domu czasem o jedenastej w nocy taki zmęczony i senny, że niekiedy z żoną się nie witał, dzieci nie ucałował, tylko upadał w ubraniu na łóżko i zasypiał jak kamień.
Taka nadzwyczajna gorliwość gniewała jego kolegów. Najbliższy zaś przyjaciel, Żaliński, który prowadził maszynę parową (człowiek otyły i prędki), rzekł raz do Gosławskiego:
— Cóż ty, Kazik, u diabła, tak podlizujesz się staremu i innym psujesz interes!... Kiedy wczoraj poszło do niego kilku skarżyć się, że zarobki są za małe, to im powiedział: „Róbcie jak Goslawski, to wam ale wystarczy”.
Gosławski tłumaczył się:
— Mój kochany! — mówił. — Żona mi była chora, po doktora musiałem trzy razy posyłać do miasta i płacić mu po dwa ruble; inne wydatki także były spore. Chciałbym odbić, co się da, bo przecież idę na swój chleb. A że jeszcze ten kundel zniżył zapłatę, więc cóż mam robić?... Muszę orać do czasu, choć mnie i w piersiach kole, i w głowie się kręci.
— Bah! — wtrącił Żaliński — odbijesz to na czeladzi w swoim warsztacie.
Gosławski machnął ręką.
— Ja nie chcę korzystać z cudzej krzywdy. Nie dam swego, ale i nie zabiorę cudzego.
I wziął się znowu do roboty, która go tak już wyczerpywała, że czasami myśli zebrać nie mógł.
Byle doczekać własnego chleba, a wtedy o wszystkim się zapomni!
Praca jednak była za ciężka. Można zdobywać utrzymanie dla kilku osób, można część sił zamieniać na oszczędności dla jutra. Ale żywić rodzinę, oszczędzać, odzyskiwać poniesione wydatki na słabość żony i w końcu płacić za podróże młodego Adlera — to przechodziło siły zwyczajnego człowieka. Gosławski czerpał już z kapitału zdrowia. Schudł, pobladł, zesmutniał. Czasami oblany potem zwieszał ręce na śrubsztaku i dziwił się, że w myśli jego, tak zwykle pełnej ruchu i kombinacji, dziś jest ciemno i pusto. Może ustałby w pracy, gdyby wśród owych ciemności nie czytał ognistego szyldu z napisem: „Mechaniczny warsztat Gosławskiego”!
Dalej!... już tylko trzy miesiące.
Tymczasem los znowu dopisał Adlerowi. Wyroby jego, rzeczywiście doskonałe, zyskały szerszy zbyt, a w lipcu fabryka otrzymała podwójną ilość obstalunków. Stary tkacz po naradzie z zaufanymi urzędnikami przyjął wszystkie zamówienia i jednocześnie za całą prawie gotówkę, jaką posiadał w banku, kazał kupić bawełny. Robotnikom zapowiedziano, że będą pracowali do dziewiątej godziny co wieczór i że za godziny dodatkowe otrzymają półtora raza większą zapłatę. Postanowiono także urządzić kilkanaście nowych warsztatów i rozmyślano nad tym, w jaki by sposób zużytkować można było dni świąteczne? Adler i pod tym względem miał już gotowy plan. Za robotę w święta płaciłoby się z początku — ceny podwójne, w miarę zaś przyzwyczajania się robotników do nowości, zniżano by im płacę. Według obrachowań fabrykanta, gdyby wszystko szło pomyślnie, bez nieprzewidzianych wypadków, to rok bieżący pozwoliłby mu ostatecznie zamknąć rachunki z tkactwem. Wówczas sprzedałby fabrykę, na którą chętnych nie brakło, i zabrawszy kilka milionów rubli wyjechałby z synem za granicę.
W taki to sposób Gosławski i Adler, robotnik i pryncypał, prawie współcześnie42 zbliżali się do urzeczywistnienia swych nadziei: jeden do własnego warsztatu, drugi — do użycia nagromadzonych pieniędzy.
Spotęgowana działalność fabryki odbiła się przede wszystkim na warsztatach mechanicznych. Przyjęto kilku nowych ludzi, czas pracy obowiązkowej przedłużono do godziny dziewiątej, a nadobowiązkowej — do dwunastej w nocy. Za pierwsze dwie godziny płacono półtora raza, za następne trzy — dwa razy więcej niż zwykle. Jednocześnie zaprowadzono ściślejszą kontrolę, a jeżeli kto opuścił robotę przed terminem, wytrącano mu w taki sposób, że zysk redukował się prawie do zera. Toteż robotnicy pilnowali się, a najwięcej Gosławski, który, jako najbieglejszy w zawodzie, musiał przesiadywać do północy.
Teraz już sam Gosławski uczuł, że ma za wiele obowiązków, i poprosił Adlera o ulgę. Fabrykant przyznał mu słuszność i zaproponował nowy układ. Gosławski odtąd miał brać zapłatę dzienną, robić własnoręcznie tylko te części machin, które wymagały największej dokładności, przeważnie zaś — pilnować biegu prac i udzielać objaśnień. Faktycznie więc był naczelnikiem warsztatu, do czego jednak dołączono mu zajęcia zwykłego robotnika z pensją majstra.
Takie warunki, których nie przyjąłby żaden Niemiec, z początku pochlebiały Gosławskiemu. Niebawem jednak przekonał się, że go i tym razem wyzyskano: pracę bowiem fizyczną miał wciąż tak wielką jak dawniej, a nadto — musiał wytężać umysł. Cały dzień upływał mu na przebieganiu od kowadła do śrubsztaka, od śrubsztaka do tokarni, przy czym nieustannie nachodzili go koledzy, którym zdawało się, że Gosławski nie tylko powinien ich objaśniać, ale i sam wszystko robić.
W końcu lipca Gosławski wyglądał jak automat. Nie uśmiechał się, o rzeczach nie mających związku z warsztatem prawie nie rozmawiał, a nawet zaniedbał się w ubraniu, on, tak lubiący porządek. Z żoną nie chodził w niedzielę do kościoła, a natomiast spał do południa. W stosunkach bywał opryskliwy. Największą przyjemność znajdował w spaniu, jak człowiek powracający do zdrowia. Żywsze zaś uczucie błyskało w nim chyba wówczas, gdy całował syna na dzień dobry i na dobranoc.
Gosławski rozumiał swój stan, wiedział, że pożera go praca, ale usunąć się od niej nie miał sposobu. Z owym obywatelem, który dawał mu budowlę na warsztat, umowa miała być podpisana dopiero w sierpniu, a przeprowadzić się na miejsce mógł dopiero w październiku.
Cóż zatem robić? Jeżeli dziś rzuci fabrykę, musi żyć z gotówki i przez dwa miesiące straci paręset rubli, tak ciężko zapracowanych i tak na początek niezbędnych. Trzeba więc trzymać się obecnego stanowiska i wytężać siły. Miał zresztą nadzieję, że tygodniowy odpoczynek po przeprowadzeniu się na własne gospodarstwo orzeźwi go i przywróci zachwianą równowagę sił.
Swoją drogą tak dalece obrzydła mu fabryka, że nosił przy sobie kalendarzyk i każdy upłyniony dzień wykreślał. Już tylko półtrzecia miesiąca... Już sześćdziesiąt pięć dni... Już dwa miesiące!
Pewnej soboty, w sierpniu, w nocy, warsztat mechaniczny kipiał bieganiną i pracą.
Warsztat składał się z obszernej sali pełnej okien jak oranżeria. Pod jedną ścianą leżała parowa machina nadająca ruch wykonawczym mechanizmom, pod drugą — stały dwa ogniska kowalskie. Znajdował się tu jeszcze mały młotek podrzucany palczastym kołem, kilkanaście śrubsztaków ślusarskich, tokarnia, bormaszyny43 i inne przyrządy.
Zbliżała się północ. W reszcie fabryki światła dawno pogasły, znużeni tkacze spali w mieszkaniach; ale tu panował ruch. Przyśpieszony oddech machiny parowej, tętnienie tłoków, huk młotów, turkot tokarni, zgrzyt pilników — potęgowały się na tle nocnej ciszy. W atmosferze nasyconej parą, pyłem węgla i delikatnymi opiłkami żelaza, jak błędne ognie migotały płomienie kilkudziesięciu lamp gazowych. Przez wielkie okna, nieustannie drgające od łoskotu, zaglądał księżyc.
W sali prawie nie rozmawiano. Robota była pilna, godzina późna, więc ludzie śpieszyli się w milczeniu. Tu grupa czarnych kowali dźwiga wielką, rozpaloną do białości sztabę żelaza pod młot. Tam szereg ślusarzy jak na komendę schyla się i podnosi nad szeregiem śrubsztaków. Naprzeciw nich zgięci tokarze pilnują obrotu swoich machin. Spod młotów pryskają iskry. Czasami rozlega się rozkaz albo przekleństwo. Niekiedy kucie i piłowanie przycicha, a wówczas słychać żałosny jęk wiatraków dmuchających na kowalskie ogniska.
Największą tokarnią obsługuje Gosławski. Obtacza on duży, stalowy walec, który musi być wyrobiony bardzo dokładnie. Ale praca idzie niesporo. Gosławski dziś miał tyle zajęcia, że nie mógł nawet opuścić warsztatu w czasie pauzy wieczornej, jest więc bardzo zmęczony i senny. Trapi go lekka gorączka; strugi potu oblewają mu ciało.
Chwilami skutkiem zmęczenia doświadcza sennych halucynacji i zdaje mu się, że jest gdzie indziej, nie w warsztacie. Wnet jednak otrząsa się, zasmolonymi rękami przeciera oczy i z trwogą spogląda, czy nóż nie za wiele zebrał z walca.
— Oto spać się chce! — rzekł do niego sąsiad.
— Prawda! — odparł Gosławski siadając na stołku.
— Chyba tak z gorąca — zauważył sąsiad. — Maszyna ogromnie rozpalona, kowale robią przy obu ogniskach... Zresztą już późno... Zażyj pan tabaki!
— Bóg zapłać! — podziękował Gosławski. — Fajka by mnie orzeźwiła, ale nie tabaka... Napiję się lepiej wody.
Odszedł parę kroków i zardzewiałym kubkiem zaczerpnął wody z beczki. Ale woda była ciepła i Gosławski, zamiast orzeźwić się, uczuł, że jeszcze bardziej potnieje i opada z sił.
— Która u pana godzina? — zapytał sąsiada.
— Trzy kwadranse na dwunastą... Skończysz pan dziś robotę?
— Zdaje się, że skończę — odparł Gosławski. — Jeszcze trzeba na jakiś włos zebrać... a tu mi się tak dwoi w oczach.
— Z gorąca! z gorąca! — mówił sąsiad.
Zażył znowu tabaki i poszedł do swojej tokarni.
Gosławski zmierzył średnicę toczonego walca, posunął nóż, ścisnął go śrubą i znowu puścił w ruch machinę. Po chwilowym wysiłku uwagi nastąpiła w nim reakcja i począł drzemać stojąc z oczyma wlepionymi w błyszczącą powierzchnię walca, na którą upadały krople wody.
— Czyś pan do mnie co mówił? — zapytał nagle sąsiada.
Ale sąsiad pochylony nad swoim warsztatem nie słyszał pytania.
Teraz wydało się Gosławskiemu, że jest u siebie w domu. Żona i dzieci śpią, na komodzie pali się przykręcona lampa, jego łóżko już rozebrane. Oto stół, przy nim krzesło... Znużony chciał usiąść na krześle, więc — oparł ciężką rękę na krawędzi stołu...
...W tej chwili tokarnia dziwnie zgrzytnęła. Coś w niej pękło, zaczęło się łamać i — straszny jęk ludzki rozległ się po warsztacie.
Prawa ręka Gosławskiego dostała się między tryby, które zajęły mu naprzód palce, potem dłoń, potem kość łokciową. Krew trysnęła. Nieszczęśliwy oprzytomniał, jęknął, szarpnął się i — padł obok tokarni. Przez mgnienie oka wisiał jak przykuty do machiny, ale zmiażdżone kości i poszarpane muskuły nie mogły utrzymać ciężaru, przerwały się i Gosławski runął na ziemię.
Wszystko to stało się w ciągu kilkunastu sekund.
— Wstrzymać maszynę! — krzyknął sąsiad Gosławskiego.
Ślusarze, tokarze, kowale porzucili robotę i zbiegli się do rannego. Maszynę wstrzymano. Jeden z robotników wylał na Gosławskiego konewkę wody. Jakiś młody robotnik, zobaczywszy fontannę krwi tryskającą na tokarnią, na podłogę i na obecnych, dostał spazmów; kilku wybiegło z warsztatu nie wiadomo po co.
— Doktora!... — zawołał zmienionym głosem ranny.
— Bierzcie konie! Biegnijcie do miasteczka! — krzyczeli robotnicy jak nieprzytomni.
— Krew! Krew! — jęczał ranny.
Obecni nie wiedzieli, czego chciał.
— Na miłość boską, zatamujcie krew! Zwiążcie rękę.
Ale nikt się nie ruszył. Jedni nie wiedzieli, jak związać rękę, drudzy osłupieli.
— Oto fabryka! — krzyknął sąsiad Gosławskiego. — Ani doktora, ani felczera. Gdzie Szmit? Biegnijcie po Szmita!
Kilku ruszyło po Szmita, owego robotnika, który miał zastępować
Uwagi (0)