W czwartym wymiarze - Antoni Lange (bibliotece TXT) 📖
W czwartym wymiarze to zbiór dwunastu opowiadań autorstwa Antoniego Langego. Te niedługie, wyjątkowe opowieści to intrygujące historie łączące tematykę związaną z nauką, mistyką, a także filozofią (zwłaszcza filozofią Wschodu). Specjalne miejsce we wszystkich utworach zajmuje czas, co sugeruje już tytuł zbioru. Utwory wpisuje się w nastroje i tendencje schyłku Młodej Polski. Stanowią także zaczątki literatury fantastyczno-naukowej w Polsce.
- Autor: Antoni Lange
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W czwartym wymiarze - Antoni Lange (bibliotece TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antoni Lange
— Po co mi ta geometria! — ryknąłem z rozpaczy, aż się rzeźbiarz martwy przebudził.
— Galatea — wołał — Galatea! — i wyrwawszy z rąk wiedźmy siekierę — odrąbał jej głowę, potem sobie samemu, wreszcie i mnie chciał podobnież uraczyć, ale tu — wyznaję nie bez wstydu — wziąłem nogi za pas i umknąłem.
(Nie była to ucieczka ze snu w rzeczywistość, ale tylko z pracowni, gdzie zginęła biała tanecznica!)
Znalazłem się sam na pięknej, obszernej łące, zarosłej bujną trawą i pokrytej barwistym kwieciem. Zapach siana unosił się w powietrzu, jakby łąkę świeżo skoszono. Piękna ta miejscowość leżała nad dość szeroką rzeką; po drugiej stronie rzeki stał mój dom, wiedziałem o tym i chciałem się tam dostać. Most łączył oba brzegi, ale przejście przez most było bardzo ciężkie, gdyż mniej więcej co pięćdziesiąt kroków stały tam na straży jakieś groźne zwierzęta: u wejścia dwa bure niedźwiedzie, dalej wielkie psy o oczach jak filiżanki, dwa nosorożce z rozdziawioną mordą, dwa ziejące ogniem smoki. Jeden z tych strażników stał zawsze po prawej stronie mostu, drugi po lewej.
W niemałej trwodze ruszyłem naprzód, bo innej drogi nie było. Chciałem udać, że mnie wcale nie ma, i tak się jakoś prześlizgnąć, aby mnie te bestie nie spostrzegły. Jakoż niedźwiedzie tylko coś węszyły — i, obwąchawszy, przepuściły mnie swobodnie, ale psy z okropnym ujadaniem rzuciły się na mnie, jakby mnie chciały poszarpać; — zimny pot lał mi się z czoła, a koniec mostu był tak daleko — tak daleko! Ze łzami w oczach biegłem naprzód, aż się znalazłem na linii nosorożców; te bez litości porwały mnie na rogi i rzuciły powietrzem aż pomiędzy dwa ogniste jaszczury. Smoki naraz zaczęły mnie zalewać swoim ogniem i spaliłbym się na popiół, gdyby nie to, że strumienie stawały się coraz chłodniejsze, aż na koniec zmieniły się w bardzo przyjemny prysznic zimnej wody, jakbym był w Nowym Mieście albo Nałęczowie.
Był to koniec mostu; szczęśliwie przeminąłem wszystkie potwory i wydostałem się na drugi brzeg rzeki. Przez jakieś ogrody, ścieżki, zagajniki — trafiłem wreszcie do domu. Byłem niezmiernie znużony i położyłem się do łóżka. Chwilę tak drzemałem, gdy naraz zapukano do drzwi.
— Entrez31!
Wszedł listonosz. Miał w ręku list o pięciu czerwonych pieczęciach; widać pieniądze dla mnie. Było mi dziwnie nieprzyjemnie.
— Nie przyjmę tych pieniędzy — rzekłem do listonosza. — Pieniądze we śnie oznaczają goliznę na jawie. (Jak widzicie, miałem we śnie szczególne skojarzenia świadomości). Wyjdź pan.
— Nie wyjdę. Muszę panu ten list oddać.
— Nie przyjmę, rozumiesz pan, Innocenty ósmy! (tak go nazwałem, sam nie wiem, dlaczego).
— Musisz przyjąć ten list, psia duszo!
— Cóż to za sposób mówienia? Ręce i nogi ci połamię.
— No, no, spróbuj tylko — rzekł listonosz i wyjął długi nóż, z rodzaju tych, jakich używają Apasze, ale ja porwałem go za kołnierz i strąciłem ze schodów; sam zaś wyskoczyłem przez okno — i zacząłem pędzić bez celu — wprost przed siebie.
Byłem na placu San Marco w Wenecji. Dzwony biły w kościołach Santa Maria del Salute, San Giovanni e Paolo, San Giorgio Maggiore, a ja myślałem sobie:
— Ucieknę na Campanillę.
Jakoż szybkim krokiem pobiegłem ku dzwonnicy, a potem po schodach śpieszyłem coraz wyżej a wyżej na górę. Czułem jednak za sobą pogoń: ścigał mnie listonosz, a wraz z nim dwaj żołnierze, ci sami (poznałem ich od razu), którzy mnie w przeszłym roku prowadzili na Pawiak.
— Ach, ty sukinsyn — wołali — prymiesz al nie prymiesz bumagu32?
— Nie — nie!
I uchodziłem coraz wyżej, a gdyśmy już byli na szczycie, śród dźwięku dzwonów, żołnierze prykładami potrzaskali moją osobę, a listonosz im rzecze:
— A teraz go na dół.
Jakoż strącili mnie ze szczytu Campanilli, a ja spadałem — spadałem bez końca. Ciemność straszliwa zapanowała dokoła — i zaczęło grzmieć; pioruny biły nieustannie, a w końcu zahuczał głos, potężniejszy od wszystkich piorunów.
Potem wszystko ucichło i w nieprzeniknionej czarności leżałem, nieprzytomny i umarły.
Po niejakim czasie pewna świadomość zaświtała we mnie. Byłem trupem — to wiedziałem doskonale — i moja śmierć kojarzyła się z pewną samowiedzą.
Znajdowałem się w obszernej, słabo oświetlonej sali. Zupełnie obnażony, leżałem na podłużnym, dosyć wąskim stole. Stołów podobnych było kilkanaście, a na każdym podobnież obnażony człowiek. Po sali krążyli młodzi ludzie i szeptali coś po łacinie: sartorius, gluteus, bulbacavernosus, cricothyrioїdius, stylo-pharyngius, duodenum, jejunoileum.
Byli to studenci medycyny, a sala ta — to oczywiście prosektorium. Jeden mówił, pokazując na mnie:
— Najpierw pokrajemy tego! Egzemplarz niezły.
Leżałem w milczeniu, ale skoro tylko studenci wyszli, podniosłem głowę i zacząłem rozglądać się dokoła. Naraz usłyszałem głos, który mnie przeniósł w lata młodzieńcze.
— Ale ten, co mnie będzie krajał — to bardzo przystojny chłopiec!
— Marylka! — zawołałem w stronę, skąd głos dochodził — a ty co tu robisz?
— To samo, co i ty! Będą się na mnie uczyć anatomii.
— A zawsze jesteś kokietka i lekkomyślna! Już ci się ten studencik spodobał.
Marylka była to moja pierwsza miłość; kochałem się w niej, będąc jeszcze w gimnazjum; ona też była pensjonarką, ale że to była zawsze dziewucha trochę szelma, więc nagryzłem się niemało z jej powodu. I teraz już się spodobał jej ten student.
— Nic się nie zmieniłaś — powiedziałem jej na pół z wyrzutem.
Ale ona śmiała się ze mnie.
— A boś ty mnie nie zdradzał? Patrz, tu są twoje wszystkie... Julia — Krysia — Wanda — Janina — Natalka — Leonka...
Jakoż istotnie były one tu wszystkie. Znalazłem się naraz w najsłodszym towarzystwie kobiet, które w rozmaity sposób wiązały się z moim życiem.
Wszystkie leżały na stołach prosektorium, tak jak ja — i wszystkie, jak ja, w zupełnym obnażeniu.
Wstaliśmy ze swoich stołów i zaczęliśmy wspominać dawne czasy; Krysia boczyła się nieco na Leonkę, że niby jedną opuściłem dla drugiej, a Marylka nieustannie wybuchała śmiechem. Brak sukien istotnie powiększał tylko poufność zebrania. Osobliwa rzecz, nikomu z nas nie przyszło na myśl, że moglibyśmy uciec. Z rezygnacją oczekiwaliśmy na nóż anatomów.
Wkrótce usłyszeliśmy zbliżające się kroki studentów — i zanim ci weszli do sali — my, umarli, śpiesznie powróciliśmy na swoje miejsca. Pozamykaliśmy oczy i leżeliśmy nieruchomo.
Jeden ze studentów zbliżył się do mnie — i wpakował mi nóż w serce, potem zaczął mnie krajać wzdłuż i w poprzek. O, jakże mnie to bolało! jakże się wiłem kurczowo! Ale milczałem, jak przystoi umarłemu (tylko się nie budź! — mówiłem do siebie).
— Gotowy! — rzekł wreszcie student, a mnie znów ogarnęły ciemności.
Złożono mnie na jakimś wozie. Leżałem bardzo niewygodnie na dwóch poprzecznych ławkach — z próżnią pośrodku. Wóz podskakiwał i ja podskakiwałem. Wkrótce stało się jasno, byłem na szerokiej drodze: zacząłem się przyglądać swemu karawanowi. Była to furka tatrzańska, ale bez płótna na wierzchu. Leżałem na wznak i widziałem niebo. Woźnica, którym był sam Don Pedro, infant hiszpański, jechał powoli, krok za krokiem, aż mnie dręczyła ta niemrawość. No, ale tak się jedzie na cmentarz.
— I nie wiem, co się stanie z Marylką i z tą całą gieometrią!
Naraz usłyszałem za sobą głosy: to moi znajomi z kawiarni Miki szli za moim pogrzebem.
— Szkoda chłopa — mówił Andrzej — posiekali go na drobne kawałki.
— Bardzo dobrze z nim zrobili — stentorem34 odparł Franciszek.
— Zawsze jesteś nieludzki — oburzył się Edward.
— Może być, ale jeżeli dla podniesienia ludzkości trzeba będzie wyrżnąć dziesięć tysięcy takich jak on — to wyrżniemy ich z czystym sumieniem. Bo cóż on miał za związek z rzeczywistością? Żył tylko snem, a czyż sen jest w jakimkolwiek stosunku z produkcją? W żadnym. Arion stał poza wszelką produkcją. Był to człowiek nierealny, jego życie było nierealne — i jego śmierć jest nierealna.
— Rzeczywiście — pomyślałem sobie — moja śmierć wcale nie jest realna, ale dlaczego ten wałkoń Don Pedro tak powoli mnie wiezie na cmentarz?
Natychmiast się podniosłem i kilka razy dałem infantowi po karku.
— Cóż to, psia mać, Najjaśniejszy Panie, jedziesz tak powoli? Pędź galopem.
— Jak ta sobie chcecie, panoczku. Polecę jak aeroplan. (Tak odpowiedział Don Pedro, ale właściwie był to Pietrek z Jaworowa).
I natychmiast polecieliśmy z najwyższą szybkością. W parę minut byliśmy na szczycie Giewontu, potem wskoczyliśmy na Łomnicę, z Łomnicy na Murań, z Murania na Zawrat, z Zawratu na Polski Grzebień.
— No, dosyć już, dosyć! Gdzież ten cmentarz?
Ale nie było ani cmentarza, ani furki, ani Don Pedra. Widocznie mi się gdzieś zatracił.
Leżałem na placu Świętego Aleksandra, w pobliżu ulicy Książęcej; a koło mnie stał listonosz i rzecze:
— Czegóż pan uciekał? To wcale nie pieniądze. To z magistratu powiestka.
— A widzisz? — usłyszałem naraz z dwóch stron, a mówiły to owa Indianka w żółtej sukni i marmurowa Galatea, która stała nade mną uśmiechnięta, z lewą nogą poziomo w tył wygiętą.
— No, to dajcież tę powiestkę.
Po czym list otworzyłem i czytałem takie zawiadomienie:
— Za numerem XY. Józef N. winien był za przetrzymanie paszportu zagranicznego Rubli 120 — sto dwadzieścia, który to dług zostaje umorzony, gdyż sumy powyższej żadną miarą wyegzekwować od wyżej oznaczonego Józefa N. — niepodobna, albowiem on nic nie posiada i nie ma nadziei, żeby kiedykolwiek cokolwiek posiadał.
Było to świadectwo ubóstwa, które we śnie jest dobrym znakiem. Jednakże zaledwiem to odczytał, gdy zarówno czarna jak biała dama — śmiać się zaczęły ze mnie do rozpuku, a Indianka język mi pokazała.
— Nie ma nic — i nie ma nadziei, aby kiedykolwiek cokolwiek...
— Ale owszem, ja mam dwadzieścia groszy — odparłem, pokazując dwie srebrne dziesiąteczki.
— To ci starczy ledwie na czarną kawę! Do widzenia.
To rzekłszy, poszły sobie precz: Galatea, skacząc na jednej nodze, a wiedźma, colorado maduro, fikając koziołki — tak, że raz widać było jej brunatne nogi, raz jej żółtą spódnicę.
Zostałem sam jeden — i tylko dwaj żołnierze, wymierzywszy we mnie karabiny, mówili:
— Wstań, sukin syn, i chodź z nami.
— Znowu mnie aresztowali — powiedziałem sobie — ale za co?
— Nie twoje dieło, a tam razbierut35.
Poszedłem z nimi, ale żołnierze zaprowadzili mnie tylko do Miki i wydali rozkaz:
— Idź na czarną kawę!
Tak więc z rozkazu władzy wyższej poszedłem na czarną kawę. U Miki byli właśnie zebrani moi znajomi: Andrzej, Edward, Stasiek, Jan, Franciszek. Był też pan Antoni, który w ogóle rzadko do nas przychodził.
Na Franka boczyłem się nieco.
— Cóżeś to ty gadał tam, na moim pogrzebie? że ja to nic, że niby trzeba mnie zarznąć?
— W każdym razie jesteś poza wszelką produkcją. Rozumiesz? Ale tu nie o to idzie. Posłuchaj, co opowiada pan Antoni. Ważna sprawa.
Jakoż istotnie wszyscy otoczyli pana Antoniego, a ten z uroczystym grobowym wyrazem twarzy mówił:
— Moi panowie, straszliwą prawdę muszę wam powiedzieć. Zawsze byłem trochę cynik, ale dzisiaj sumienie mnie dręczy. Zamordowałem swoją babkę, a teraz idę się oddać w ręce policji.
Byliśmy wzruszeni zarówno tragicznym wyznaniem p. Antoniego, jak i jego heroizmem — i postanowiliśmy wszyscy towarzyszyć mu do komisariatu policji.
P. Antoni miał minę tak zdecydowaną, że widać było na jego twarzy wielkie pragnienie pokuty. Szliśmy teraz ulica Chłodną do cyrkułu36, gdy postać p. Antoniego, który pewnym krokiem szedł między nami, zaczęła się jakoś zacierać, niewyraźnieć, stawała się mglistą, eteryczną, przezroczystą i niewidzialną... I gdyśmy stanęli u wrót cyrkułu — pan Antoni rozpłynął się jak mgła i zniknął bez śladu. Nie było go wcale!
— Rozpuścił się w kwasie policyjnym — rzekł pan Stanisław, chemik z zawodu.
— To nie ma żadnego związku ze sprawą produkcji — zdecydował Franek. — Wracajmy do Miki na kawę.
Powróciliśmy zatem do kawiarni. Tu jednak czekały mnie nowe przykrości: przy jednym ze stolików siedziała owa panienka, co miała po jedenaście palców u każdej ręki — i spoglądała na mnie okiem pełnym żalu. Byłem bardzo zmieszany — i udawałem, że jej nie widzę, gdy naraz jakiś nieznajomy jegomość zjawił się przy mnie: stał naprzeciw mego krzesła, ręce trzymał w kieszeni i, patrząc na mnie, pękał — jak to mówią, ze śmiechu.
— Ależ bój się Boga — rzecze — przecież Maraksudi to fabryka papierosów.
Z przerażeniem patrzyłem na tego człowieka, zacząłem drżeć całym ciałem z trwogi, zacząłem szczękać zębami i zimny pot wystąpił mi na czoło.
— Maraksudi — fabryka papierosów! — zawołałem wylękniony — i naraz się przebudziłem...
*
— Maraksudi — fabryka papierosów! — szeptałem na jawie.
Wygnany zostałem z krainy snów. Ale po przebudzeniu jeszcze byłem przepełniony zgrozą!
Koniec końców ostrzeżenie co do imienia Maraksudi zapamiętałem, a potem, oprzytomniawszy, zacząłem sobie opowiadać całe widzenie senne od początku.
Muszę teraz dać małe wyjaśnienie. Wśród rozmaitych moich rozprawek z pism zagranicznych było coś o pisarzach arabskich, gdzie wspomniany był autor z IX wieku Masudi. Od czterech miesięcy artykuł był złożony i leżał w drukarni. Redakcja, zapewne z powodu nieaktualności tematu, trzymała tę rzecz w odwodzie. Owóż, robiąc korektę, z jakichś nieokreślonych przyczyn — zacząłem się baczniej przyglądać temu imieniu Masudi. Wydało mi się ono jakoś za mało arabskie; Masudi uważałem za błąd
Uwagi (0)