Ascetka - Eliza Orzeszkowa (czytac ksiazki przez internet .txt) 📖
„Ascetka” to mądry tekst o duchowości człowieka, meandrach życia, smutku i nadziei oraz o tym, że warto jest zaufać Bogu.
Skupiająca się na żarliwej rozmowie z Bogiem zakonnica zostaje wyrwana ze swojego rozmodlenia przez płaczące dziecko – kilkuletnią dziewczynkę. Jej pojawienie się oraz znajome imię dziecka przywołują wspomnienia i skłaniają do refleksji, a intensyfikacja wspomnień prowadzi tytułową ascetkę do omdlenia. Kobieta ma wyrzuty sumienia, że nie koncentrowała się wystarczająco na modlitwie i chce spędzić dodatkowy czas na wielbieniu Boga. Siostry, żyjące z nią w jednym zakonie, mają o niej jednak dobre zdanie oraz uważają ją za religijną i bogobojną osobę. O tym, dlaczego ascetka jest wobec siebie surowa i tak bardzo chce odciąć się od rzeczywistego świata, można przeczytać w pięknej opowieści Elizy Orzeszkowej.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ascetka - Eliza Orzeszkowa (czytac ksiazki przez internet .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— A co? co, siostro? Do matki wielebnej lecę! Taki mam straszny kłopot... dwóch nauczycieli tracimy... aż dwóch od razu... i to w starszych klasach, gdzie siostry zastąpić ich nie potrafią... Jeden zachorował, drugi wyjeżdża... co tu robić? Do matki wielebnej radzić się lecę, jakim sposobem jaknajprędzej wynaleźć innych...
— Matko Norberto!
— Bo to widzi siostra, lekcye przerywać się nie mogą... nie ma gadania, to na sumieniu naszem leży... Siostry dobre dla małych, ale tam, gdzie główki już rozgarnięte, porządnej nauki trzeba... A tu nagle aż dwóch... no, skąd my ich teraz weźmiemy? Kłopot! Ale co siostrze? Tak prędko szłaś, jakbyś pensyę na swojej głowie miała i takie kolory na twarz ci wybiły? Czy nie chora siostra, broń Boże?
Z ogniami na policzkach i z byszczącemi oczami, głośniej niż mówiła zwykle, siostra Mechtylda odpowiedziała:
— Zdrowie i choroba nasza są w ręku Pana, ale o czystość duszy troszczyć się on nam rozkazał i ją to właśnie na niebezpieczeństwo narażają nieporządki na pensyi panujące.
— Nieporządki! na pensyi! a toż co? jakie? — z przerażeniem prawie zawołała matka Norberta.
— Panny z pensyi dostają się na wzbronione im korytarze klasztorne... Tylko co jedną z nich w kapliczce Ś-go Jana widziałam...
Matka Norberta z przestrachu ochłonęła. Znać oskarżenie, przez siostrę zaniesione, nie wydało się jej zbyt ważnem. Jednak, zwyczajnym sobie ruchem poprawiając wiecznie podnoszącą się do jej połowy czoła białą opaskę, z rozmysłem zaczęła:
— Tak, tak, to niedobrze! co zabronione, to zabronione! Nie ma gadania!... Posłuszeństwo na pensyi, rzecz konieczna! I którąż to siostra tam widziała, jaką, dorastającą, małą?
— Malutką — odparła siostra Mechtylda i w głosie jej coś drgnęło.
— Ach te malutkie! — westchnęła matka Norberta — najtrudniej z niemi... takie to słabe, nierozumne... ani ich karać, ani znowu na wszystko pozwalać... A nie wie siostra wypadkiem, jak się nazywa ta?...
— Powiedziała mi swoje imię: Klarcia...
Po grubych wargach siostry Norberty przebiegł żartobliwy uśmiech.
— Ach, ta! z całej pensyi najmniejsza! Nie ma jeszcze miesiąca, odkąd matka ją tu przywiozła, bo biedne dziecko chorowało i podobno hodować się nie mogło w tym klimacie, w którym mieszkają jej rodzice... Tęskni bardzo za rodzicami i takie to wątłe...
Zdawało się, że mówiąc to, matka Norberta u surowej siostry dla malutkiej wychowanki swojej o przebaczenie prosiła. Ale siostra Mechtylda wyprostowała się; niezłomny upór wybił się znowu na delikatne i ostre jej rysy.
— Matko Norberto, święta reguła nasza rozkazuje zakonnicom, które od zajęć około pensyi są wolne, usuwać się od wszystkiego, co obrazy świata przed nimi stawiać może. Panny z pensyi błąkające się po klasztornych korytarzach przypominają świat... i budzą grzeszne wzruszenia...
Mowy tej matka Norberta wysłuchała z nogi na nogę przestępując i żółtą, kościstą ręką po wiele razy poprawiając opaskę na czole. Potem z lekkiem wzruszeniem ramion, odparła:
— No dobrze, dobrze, siostro, napomnę ją... nie ma gadania, za nieposłuszeństwo napomnę...
— Trzeba ją skarcić! — zawołała siostra Mechtylda i namiętna zaciętość błysnęła z oczu jej i zasyczała w głosie.
Tego wieczoru, gdy zakonnice po ostatnich w chórze modlitwach rozpierzchły się ku swoim celom, matka Norberta, mijając siostrę Mechtyldę i kroku trochę zwalniając, przemówiła.
— Stało się, jak żądałaś, siostro, malutka w obecności całej klasy w kącie za karę stała. Za nieposłuszeństwo ją ukarałam i nie ma gadania! Dziecko płakało.
Mocno swoim pękiem kluczy zadzwoniła i głośno piętami o podłogę uderzając, dalej pobiegła. W ręku siostry Mechtyldy płomyk zapałki drżał długo, nim zetknął się z knotem małej lampy, która słabem światłem celę jej oświeciła. Malutka to była celka, ale schludna i nie bez wdzięku. Ściany wysokie, śnieżnie białe, wysoko nad niemi zaokrąglające się sklepienie sufitu, posadzka jak w całym prawie klasztorze kunsztowna i błyszcząca. Na białem tle ścian, krzyż czarny, z białą postacią Chrystusa, kropielnica z wodą święconą, drzwi ciężkie, ciemne i okno z żelazną kratą, wyraźnie widzialną na tle zasłaniającej je z zewnątrz ciemności wieczoru.
U dołu, wąskie, biało zasłane łóżko, z twardem wezgłowiem, stolik z lampką i nabożnemi księgami, dwa stołki, gliniany dzbanek z wodą — nic więcej. Ale ona czuła tu jeszcze urok rzeczy niewidzialnej, lecz niewymownie miłej, którą była — samotność. O tej porze zwłaszcza, po całodziennem, koniecznem zetknięciu się ze światem zewnętrznym, choćby nim były tylko siostry w zakonie i najzwyklejsze widoki klasztoru, gdy wchodziła do swojej celi, uczuwała się w zupełności sam na sam z duszą swoją i z Bogiem. Dla niej, oprócz czystości jej duszy na ziemi i Boga w niebie, nie istniało nic, więc najrozkoszniejszą jej była ta chwila, w której z jedynymi przedmiotami swojej miłości i troski nie czuła się już rozdzieloną żadnym szmerem i widokiem, w której posiadała doskonałą pewność, że nikt i nic, choćby szelest sunącego po ziemi habitu lub z okna do stóp jej spadający promień słońca, nie zmąci cichych, nieskończonych jej rozmów z jej własną duszą i Bogiem. Zamykająca drzwi jej celi zakonna reguła, lepiej strzegła jej doskonałej samotności, niżby to gdzieindziej czynić mogły najmocniejsze wrzeciądze i zamki. To jej sprawiało rozkosz doskonałego bezpieczeństwa, wśród której długie godziny na wąskiem i twardem łóżku przesiadując, myślą zstępowała w swoje wewnętrzne, najskrytsze głębie. Były to nieskończone rachunki sumienia, w których każdą chwilę, myśl, wzruszenie dnia ubiegłego, rozbijała na najdrobniejsze atomy, ważąc je, zgłębiając, źródeł ich dochodząc, poszukując pomiędzy niemi takich, któreby tworzyły przyczynę i powinność pokuty i poprawy. W tem tak skrupulatnem rozglądaniu tak jednostajnego przecież życia, była surowość niezmierna i szczerość bez granic. Najlżejszego pyłku tego, co w jej oczach było grzechem nie przebaczała sobie, ani przed sobą i Bogiem osłaniać nie usiłowała. Jedno słowo, bez wymówienia którego obejść się mogła, jeden kąsek chleba, już bez uczucia głodu przełknięty, jeden przelotny uśmiech lub jedna sekunda lenistwa, były to dla niej plamy, które coprędzej z duszy swej ścierała pokorą, skruchą, prośbą o przebaczenie, czasem kolącą szatą z włosianej tkaniny, na resztę nocy przywdziewaną. Bywały jednak dnie, w których najmniejszego z owych pyłków grzechu, pomimo najgorliwszego poszukiwania, w sobie nie znalazłszy, doświadczała takiego szczęścia, jakiego zwykle doświadcza człowiek, gdy za rąbek szaty pochwytuje swój wysoki, z uporem wielkich miłości ścigany ideał. Czuła się wtedy lekką i białą jak płatek śniegu, bliską Bogu, pełną nadziei. Gasząc lampkę, wymawiała ciche, głęboko odczuwane słowa wdzięczności i na twardem posłaniu wyciągając ciało, od klęczącej albo leżącej na zimnych posadzkach postawy zbolałe i zziębłe, zamykała do snu oczy z takim uśmiechem, z jakim to czyni dziecko na łonie łagodnej matki. Pokryta morzem cienia i ciszy, usypiała w bezbrzeżnym spokoju dalekości świata, zgody z Bogiem, słodyczy jutra, pewności zbawienia.
Tak było przez lat dwanaście. Dziś przecież cisza i samotność celi nie wywarły na nią zwykłego wrażenia. Wnet po zapaleniu lampki, rozpoczęła według zakonnego swego zwyczaju rachunek sumienia, ale że było ono obarczone ważnym grzechem, poznawała to po wielkim bolącym ciężarze, który pierś jej uciskał i był podobny do połączonych z sobą uczuć trwogi i żalu. I uczucia te i grzech swój, wraz z ich źródłem, ona musiała określić przed sobą jasno i szczerze, aby nie popełnić zbrodni w jej oczach największej — obłudy względem Boga. Kłamać, ukrywać, osłaniać choćby cokolwiek przed Bogiem, więc oszukiwać Tego, który dał jej wiarę i nadzieję, wówczas, gdy wszystkie wiary i nadzieje była postradała, który ją utulił w słodycz i wiekuistość nieba, wówczas, gdy drżała i szalała z bólu nad goryczą i znikomością ziemi, byłoby czynem niskim, którego nawet zaczątek powstać w niej nie mógł. Więc twarzą w twarz z najgłębszą swoją myślą, powiedziała sobie, że to dziecię, dziś w oszklonej kapliczce przed świętym obrazem ujrzane, wywarło na nią pociąg zupełnie ziemski i niezmożony. Nie; przed sobą, ani przed Bogiem ukrywać, ani osłaniać nie chciała, że wiedziała dobrze, kim jest to dziecię, jakiemi oczami na nią spojrzy, jakie podobieństwa i przypomnienia widok jego ku niej przywoła, i dlatego właśnie, że to wiedziała, zbliżała się ku niemu coraz prędzej i nieprzezwyciężeniej, tak jak wszelkie ciało zbliża się do swojego magnesu, człowiek do cienia swojego straconego szczęścia. Kiedy dłoń na ramieniu tego dziecka położyła, na sekundę, na mgnienie oka uczuła, że małe to stworzenie bardzo kocha i namiętnie zapragnęła ogarnąć je ramionami, do piersi przycisnąć, pocałunkami okryć, tak jakby ono było drogim cieniem jej straconego szczęścia. Więc choćby przez błyskawicę czasu kochać mogła coś, co nie było Bogiem i niebem, co było marnym zlepkiem gliny, brudną grudą ziemskiego błota, zjawiskiem, które wobec wieczności ma trwanie oddechu, a wobec prawa śmierci, jest trupim szkieletem, przyobleczonym w prędzej czy później opaść zeń mające łachmany ciała i pozory życia! Ale niestety, całą tę nędzę bardzo kochała przez chwilę dlatego, że była ona czarodziejskiem zwierciadłem, które nagle z nadzwyczajną wyrazistością i siłą ukazało w sobie odbicie jej dalekiej, wzgardzonej, znienawidzonej przeszłości. Więc, oddalone powracać mogło, na dnie duszy śpiące — budzić się z głośnym krzykiem, z pamięci wyrzucone — być niezapomnianem! Więc po tak długich latach czuć ona mogła jeszcze za ziemskiemi uczuciami żal gryzący i wielką, ciężką boleść wspomnień!... Uczuła się przerażoną, lecz uczucia tego zatrzymać w sobie nie mogła, choć usiłowała, bo utraciła całkiem świadomość miejsca, chwili i samej siebie, spadła na nią nawałnica wspomnień i całą jej istotę: myśl, pamięć, uczucie, uniosła w przeszłość. Możnaby rzec, że za olbrzymie walki, wśród których na długo zwyciężoną została, przeszłość w tej chwili mściła się nad nią, z taką siłą w nią derzyła. Poddała się jej, bo oprzeć się nie mogła. Nie wiedziała o tem, że należy do tych głębokich natur, których rany nigdy nie goją się zupełnie i wspomnienia nie umierają. Na zakonnem łóżku swem siedząc, z ciałem nieruchomem, nie czyniła rachunku sumienia. Nie widziała ani ścian celi, ani krzyża, ani kraty... Była w swojem rodzinnem, cichem, ciepłem gnieździe, na szerokich polach, zasłanych iskrzącym się śniegiem lub falującym zielonem i złotem zbożem, na łąkach kwiecistych, w ogrodach cienistych, nad brzegami błękitnej rzeki, pod wielką kopułą nieba, w blaskach słońca, w promieniach księżyca. Wszystkie te miejsca i widoki pamięcią i wyobraźnią odwiedzała z kolei, spotykając wśród nich wszędzie, na każdej ścieżce i w każdem oświetleniu, tłum żyjących istot miłych lub drogich, tak zapamiętanych, jakby rozstała się z niemi wczoraj. Widziała zwierzęta i ptaki, słyszała głosy pierwszych i drugich. Ze szczególną wyrazistością przypominała sobie rój strzałek, na przezroczystych skrzydłach latający nad wodą i w wodzie rosnące lilie, nad któremi hyżo zwijały się jaskółki. Widziała także ludzi, ich kształty, rysy, ruchy, słyszała ich głosy, śmiechy, ulubione słowa, zwyczajne zwroty mowy. Siła jej wspomnień długim snem, do którego je zmusiła, spotężniona, z przepaści przestrzeni i czasu wywołała duchy dawno pomarłych pocałunków, które musnęły jej czoło, usta, policzki i mnóstwem drgnięć, z których każde niosło z sobą echo dawno zamarłych rozkoszy, rozbiegło się po jej ciele. Nadewszystko wyraźnie jednak i najdłużej widziała miejsce i chwile, które swojem złotem wszystko gasiły, to samo miejsce i tę samą chwilę, których obraz stanął był przed nią za kratą rozdzielającą presbiteryum kościelne od chóru klasztornego, wtedy, gdy po raz pierwszy mała dziewczynka podniosła na nią swoje zapłakane oczy i wymówiła swoje imię, a dostojnik kościoła wznosił u ołtarza rozbłysłą jak słońce monstrancyę. To miejsce i ta chwila były ostatnim szczytem jej ziemskiej miłości i jej ziemskiego szczęścia, których dalekie lecz przenikliwe echa napełniły ją teraz, gdy wstąpiła nań znowu pamięcią i wyobraźnią. Powolnym, automatycznym ruchem podniosła z kolan swoją chudą rękę i chwilę na nią popatrzała. Ta ręka spoczywała podówczas w jego dłoni; rzuciła wzrokiem na swoją kibić; opasywało ją wtedy jego ramię. Stawały się wtedy na świecie i wkrótce dziać się miały rzeczy, które dla niego, zarówno jak dla niej były wielkie i drogie. Więc dwoma najpotężniejszemi łańcuchami wzajemnej miłości i wysokich myśli z nim związana, długo spoczywała w jego objęciu cicha, ufna, jak w morzu szczęścia. Krople z tego morza, teraz także wysączyły się z siedliska wspomnień i w żyłach jej z krwią zmieszane, biegły po nich strugami wzruszeń. Ostre jej rysy złagodniały i zdawały się wypełniać, po ustach błądziły uśmiechy i nieruchome źrenice napełniały mgły upojenia. Było to na wąskiej polnej ścieżynie, w cieniu rozrosłych leszczyn, przy pełnym blasku południowego słońca. Płomień wstydu ją ogarnął, spłoniona powstała szybko i na znajdującą się w pobliżu rówieśnicę zawołała: Klarciu! Klarciu! Teraz także po dwaroć imię to wymówiła, a jednocześnie z jasnością, która z halucynacyą graniczyła, ujrzała dobywającą się z gęstwiny zboża i po zielonej miedzy biegnącą różową dziewczynę, z pękiem bławatów w rękach, w lekkich i jasnych muślinach. Biegnąc z leszczynowego krzaku, spłoszyła stado drobnych ptaków, które z piskliwą wrzawą i trzepotem skrzydeł podniosły się w powietrze, duży motyl nad głową jej leciał, głosy szumiały zcicha; daleko, w górze, płynęły białe obłoki i łagodziły żar słońca... pogoda letnia, cisza polna, radość wszech istot, miłość, przyjaźń... Stwórco! jakże pięknym jest Twój świat! Niebo jego — to na drogocennym bławacie haft dyamentowy, ziemia — kobierzec z traw i kwiatów, powietrze — ocean świeżości i woni, serce człowieka, — kielich po brzegi nalany szczęściem!... Nagle, z tą samą wyrazistością, z jaką ujrzała i uczuła rajski rozkwit życia swojego i świata, zobaczyła i uczuła okrutną ich ruinę. Słyszała huk wystrzałów, patrzała na płonące ściany swego domu, na trupy i klęskę braci, na ludzi, którzy, wzajemnie tępiąc się, w łunie pożaru, mieli barwy, rysy, skręty
Uwagi (0)