Granatka - Honoré de Balzac (biblioteka złota .TXT) 📖
Granatka to domek idealny. Położona w malowniczej okolicy o specyficznymmikroklimacie, otoczona ozdobnymi pnączami, krzewami i kwiatami. Niewielkiobszar wokół niej daje wino i owoce wielu gatunków.
Nie ma na świecielepszego miejsca tak dla odpoczynku i odnowienia zdrowia pod drzewami,jak i dla doskonalenia ducha i ciała. Stanowi skarb swoich właścicieli,którzy zapewne nigdy jej nie sprzedadzą, bo choć jej wartość jestnieoceniona,jest dla nich tym cenniejsza jako sentymentalny klejnot majątku. Pewnejwiosny do Granatki wprowadza się nieznana nikomu dama z dwoma chłopcamii służącą. W okolicy nie wiadomo nic poza tym, że to pani Willemsens.Piękna, dystyngowana, elegancka, okazuje się zarazem dbającą i kochającąmatką. Różne twarze miłości, oddania, odpowiedzialności i dojrzewaniado nowych ról to tylko niektóre aspekty samorozwoju, które ujawniają sięw trakcie opowieści. A cichym świadkiem tego jest Granatka.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Granatka - Honoré de Balzac (biblioteka złota .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— Chodź, Ludwisiu!
Dziecko rzuciło się w ramiona matki, uścisnęli się niemal konwulsyjnie.
— Moje kochanie — rzekł wreszcie, dawał jej bowiem często to miano, gdy nawet słowa miłosne zdawały mu się zbyt słabe na wyrażenie swoich uczuć — moje kochanie, czemu ty boisz się, że umrzesz?
— Jestem chora, drogi aniele, z każdym dniem siły moje słabną, a choroba moja jest bez ratunku, wiem o tym.
— Cóż to za choroba?
— Powinnam zapomnieć o niej, a ty nigdy nie powinieneś znać przyczyny mojej śmierci.
Dziecko milczało chwilę, spoglądając ukradkiem na matkę, która z oczyma wzniesionymi w niebo patrzyła na chmury. Chwila słodkiej melancholii! Ludwik nie wierzył w bliską śmierć matki, ale odczuwał jej zgryzoty, mimo że ich nie zgadywał. Uszanował tę długą zadumę. Gdyby był starszy, byłby wyczytał na tej wzniosłej twarzy uczucie wyrzutu mieszające się ze wspomnieniem szczęścia, całe życie kobiety: dziecięctwo bez troski, chłodne małżeństwo, straszliwą namiętność, kwiaty zrodzone w czasie burzy, zniszczone piorunem, w przepaści, z której nie ma powrotu.
— Matko ukochana — rzekł wreszcie Ludwik — czemu kryjesz mi swoje cierpienia?
— Mój synu — odparła — powinniśmy kryć nasze zgryzoty oczom obcych, ukazywać im wesołą twarz, nie mówić im nigdy o sobie, zajmować się nimi, te zasady przestrzegane w rodzinie są jednym ze źródeł szczęścia. Będziesz miał wiele do przecierpienia kiedyś! Wspomnij wówczas na biedną matkę, która umierała w twoich oczach, uśmiechając się do ciebie ciągle, i kryła ci swoje cierpienia; znajdziesz wówczas siłę, aby znieść niedole życia.
I połykając łzy, starała się objaśnić synowi mechanizm życia, wartość, charakter, trwałość majątków, stosunki społeczne, uczciwe środki zdobycia pieniędzy na swoje potrzeby oraz konieczność wykształcenia. Następnie, zdradziła mu jedną z przyczyn swego ciągłego smutku i swoich łez, mówiąc, że nazajutrz po jej śmierci on i Marian znajdą się w zupełnym niedostatku, posiadając we dwóch ledwie nieznaczną sumę, nie mając innego opiekuna prócz Boga.
— Trzeba mi tedy czym prędzej się uczyć! — wykrzyknęło dziecko, obejmując matkę żałosnym i głębokim spojrzeniem.
— Och! jakam ja szczęśliwa — rzekła, okrywając syna pocałunkami i oblewając łzami. — On mnie rozumie!... Ludwisiu — dodała — będziesz opiekunem brata, nieprawdaż? Przyrzekasz mi to? Nie jesteś już dzieckiem!
— Tak — odparł — ale ty jeszcze nie umrzesz, powiedz?
— Biedne dzieci — odparła — miłość wasza podtrzymuje mnie! A przy tym ta ziemia jest tak piękna, powietrze tak zbawcze, może...
— Kiedy tak mówisz, jeszcze bardziej kocham Turenię — rzekł dzieciak wzruszony.
Od dnia, w którym pani Willemsens, przewidując rychłą śmierć, zaczęła mówić starszemu synowi o jego przyszłym losie, Ludwik, który skończył czternaście lat, stał się mniej roztargniony, pilniejszy, mniej skłonny do zabawy niż poprzednio. Może dlatego, że umiał namówić Mariana, aby czytał zamiast oddawać się hałaśliwym zabawom, dzieci robiły mniej zgiełku po ścieżkach i terasach. Dostroiły swoje życie do melancholii matki, której twarz stawała się z każdym dniem bledsza, żółtsza, czoło zapadało się na skroniach, a zmarszczki stawały się z każdą nocą głębsze.
W sierpniu, w pięć miesięcy po przybyciu małej rodziny do Granatki, wszystko się tam zmieniło. Śledząc nieznaczne jeszcze objawy powolnego zniszczenia, które toczyło ciało jej pani podtrzymywanej jedynie gorącą duszą i nadzwyczajną miłością dla dzieci, stara służąca stała się posępna i smutna: rzekłbyś, iż zna tajemnicę tej przedwczesnej śmierci. Często, kiedy jej pani, piękna jeszcze, bardziej zalotna niż kiedykolwiek, przystroiwszy swe gasnące ciało, uróżowawszy się, przechadzała się po najwyższej terasie w towarzystwie dwojga dzieci, stara Anna wsuwała głowę między dwa powoje koło studni, zapominała zaczętej roboty, trzymała szycie w ręku i z trudem powstrzymywała łzy, widząc panią Willemsens tak niepodobną do czarującej kobiety, którą znała.
Ten ładny domek, zrazu tak wesoły i ożywiony, jakby posmutniał; stał się milczący, mieszkańcy opuszczali go rzadko, pani Willemsens nie mogła już bez wielkiego wysiłku chodzić na most w Tours. Ludwik, którego wyobraźnia rozwinęła się nagle i który zespolił się niejako z matką, odgadłszy jej zmęczenie i cierpienie jej pod różem, wymyślał zawsze pozory, aby udaremnić przechadzkę zbyt daleką już dla matki. Radosne pary, śpieszące do Saint-Cyr — które tym jest dla Tours, czym Courtille dla Paryża — oraz gromadki spacerujących widziały nad groblą wieczorem tę kobietę bladą i szczupłą, całą w czerni, na wpół zżartą gorączką, ale jeszcze świetną, snującą się niby cień po terasie. Wielkie cierpienia mają swoją wymowę. Toteż zagroda winiarza stała się cicha. Czasami wieśniak ten, jego żona i dwoje dzieci stawali przed chatą; Anusia prała przy studni, pani z dziećmi siedziała w altanie; ale nie słychać było najmniejszego hałasu w tych wesołych ogrodach, wszystkie rozrzewnione oczy bez wiedzy pani patrzyły na nią. Była taka dobra, taka uważająca, tak imponująca dla każdego, kto się do niej zbliżył! Co do niej, od początku jesieni, tak pięknej, tak wspaniałej w Turenii, której dobroczynny klimat, winogrona, owoce, miały przedłużyć życie tej matki poza kres naznaczony działaniem nieznanej choroby, widziała już tylko swoje dzieci i cieszyła się nimi w każdej chwili tak, jakby ta chwila miała być ostatnią.
Od czerwca do końca września Ludwik pracował nocami bez wiedzy matki, zrobił olbrzymie postępy; doszedł w algebrze do równań drugiego stopnia, nauczył się geometrii opisowej, rysował doskonale, słowem mógłby zdać z powodzeniem egzamin wymagany od młodych ludzi, którzy chcą wstąpić na Politechnikę. Niekiedy wieczorem szedł się przejść na most do Tours, gdzie spotkał pewnego kapitana okrętu spensjonowanego27 przedwcześnie; męska fizjonomia, wstążeczka Legii, wzięcie tego marynarza z doby Cesarstwa podziałały na jego wyobraźnię. Marynarz znowuż nabrał sympatii do tego młodego chłopca, którego oczy błyszczały energią. Ludwik, chciwy opowiadań żołnierskich i ciekawy wiadomości, szukał towarzystwa marynarza, aby z nim rozmawiać. Spensjonowany kapitan miał przyjaciela i kolegę, pułkownika piechoty, skreślonego jak on z kadr armii; młody Gaston mógł tedy kolejno zapoznać się z życiem obu i z życiem okrętu. Toteż zasypywał pytaniami dwóch wojskowych. Następnie, przejąwszy się zawczasu ich niedolą i ich twardym życiem, poprosił matkę o pozwolenie zrobienia wycieczki po okolicy dla rozerwania się. Ponieważ zdziwieni nauczyciele powiadali pani Willemsens, że syn pracuje za wiele, przyjęła tę prośbę z radością. Chłopiec robił tedy forsowne wycieczki. Chcąc się zahartować, drapał się na najwyższe drzewa z niewiarygodną szybkością; nauczył się pływać; nie sypiał. Nie był już dawnym dzieckiem; był to młodzieniec, którego twarz słońce opaliło na brąz i na której pojawiała się już jakaś głęboka myśl.
Przyszedł październik, pani Willemsens mogła już wstawać zaledwie o południu, kiedy promienie słońca odbijające się w Loarze i skupione na terasach stwarzały w Granatce ową temperaturę dorównującą ciepłym i łagodnym dniom w Zatoce Neapolitańskiej, dzięki czemu lekarze miejscowi zalecają ją jako pobyt. Siadała wówczas pod drzewem, a synowie nie opuszczali jej już. Ustały nauki, odprawiono nauczycieli. Matka i dzieci chcieli żyć wspólnie, bez pracy, bez rozrywek. Nie było ani płaczu, ani radosnych krzyków. Starszy, leżąc na trawie przy matce, żył jej oddechem jak kochanek, całował jej nogi. Marian, niespokojny, chodził zrywać dla niej kwiaty, znosił je ze smutną miną i wspinał się na palce, aby uszczknąć na jej wargach pocałunek podobny do pocałunku młodej dziewczyny. Ta biała kobieta z wielkimi czarnymi oczami, wyczerpana, powolna w ruchach, nieskarżąca się nigdy, uśmiechająca się do dwóch dzieciaków, żywych, tryskających zdrowiem, tworzyła z nimi wspaniały obraz, któremu nie brakło ani melancholijnego przepychu jesieni z jej pożółkłymi liśćmi i wpółogołoconymi drzewami, ani łagodnego blasku słońca i białych chmur tureńskiego nieba.
Wreszcie lekarz zabronił pani Willemsens opuszczać pokój. Codziennie pokój jej był strojny w ulubione kwiaty: dzieci siedziały przy niej. W pierwszych dniach listopada ostatni raz dotknęła fortepianu. Nad fortepianem wisiał krajobraz szwajcarski. Koło okna dwaj chłopcy, skupieni razem, patrzyli na nią. Spojrzenia jej biegły wciąż od dzieci na krajobraz i od krajobrazu na dzieci. Twarz jej zabarwiła się, palce pobiegły żywo po klawiszach z kości słoniowej. Było to ostatnie jej święto, święto nieznane, święto święcone w głębinach jej duszy przez ducha wspomnień. Przyszedł lekarz i kazał jej zostać na stałe w łóżku. Przerażający ten wyrok przyjęła matka, jak i synowie, w milczeniu niemal tępym.
Kiedy lekarz odszedł, rzekła:
— Ludwiku, zaprowadź mnie na terasę, niech zobaczę jeszcze moją ziemię.
Na te słowa wyrzeczone z prostotą, dziecko podało ramię matce i powiodło ją na terasę. Tam oczy jej skierowały się, mimo woli może, bardziej na niebo niż na ziemię; ale trudno byłoby rozstrzygnąć w tej chwili, gdzie był piękniejszy widok, chmury bowiem podobne były najwspanialszym lodowcom alpejskim. Czoło jej zmarszczyło się gwałtownie, oczy przybrały wyraz bólu i wyrzutu, chwyciła dłonie obu synów i przycisnęła je do wzburzonego serca:
— Ojciec i matka nieznani! — wykrzyknęła, obejmując ich głębokim spojrzeniem. — Biedne anioły, co się z wami stanie? A kiedyś, w dwudziestym roku, jakże surowego rachunku zażądacie z mojego i waszego życia?
Odepchnęła dzieci, oparła się łokciami o balustradę, ukryła twarz w dłoniach i została tak chwilę sama z sobą, bojąc się odsłonić twarz. Kiedy się obudziła ze swej boleści, ujrzała Ludwika i Mariana klęczących przy niej jak dwa anioły; śledzili jej spojrzenia, obaj uśmiechali się do niej słodko.
— Czemuż nie mogę unieść z sobą tego uśmiechu! — rzekła, wycierając łzy.
Wróciła, aby się położyć do łóżka, z którego nie miała wyjść, aż w trumnie.
Osiem dni przeszło, osiem dni podobnych do siebie. Stara Anna i Ludwik czuwali kolejno w nocy przy pani Willemsens, z oczyma utkwionymi w oczach chorej. Rozgrywał się, chwila po chwili, ów głęboko tragiczny dramat, który spełnia się w każdej rodzinie, kiedy za każdym silniejszym oddechem ubóstwianej chorej lękamy się, aby to nie był ostatni. W piątym dniu tego nieszczęsnego tygodnia, lekarz kazał usunąć kwiaty. Złudzenia życia odchodziły jedno po drugim.
Od tego dnia Marian i jego brat czuli ogień na wargach, kiedy całowali matkę w czoło. Wreszcie, w sobotę wieczór, pani Willemsens nie mogła znieść żadnego hałasu, trzeba było zostawić pokój niesprzątany. Zaniedbanie to było jakby początkiem agonii dla tej kobiety wykwintnej, rozkochanej we wdzięku. Ludwik nie chciał już opuszczać matki. W niedzielę w nocy, przy blasku lampy i pośród najgłębszej ciszy, Ludwik, który sądził, że matka drzemie, ujrzał, jak białą i wilgotną ręką rozsuwa firanki.
— Synu — rzekła.
Głos umierającej miał coś tak uroczystego, że siła jego, płynąca z nabrzmiałej duszy, oddziałała silnie na dziecko; uczuł żar wnikający aż do szpiku kości.
— Czego chcesz, mamo?
— Posłuchaj mnie. Jutro wszystko będzie skończone. Nie zobaczymy się już. Jutro będziesz mężczyzną, moje dziecko. Muszę tedy uczynić pewne zarządzenia, które będą tajemnicą między nami. Weź kluczyk z mojego stolika. Dobrze! Otwórz szufladę. Znajdziesz tam na lewo dwa zapieczętowane papiery. Na jednym napisane jest: „Ludwik”. Na drugim: „Marian”.
— Są, mamo.
— Mój synu ukochany, to metryki waszego urodzenia, będą wam potrzebne. Dasz je do schowania poczciwej starej Annie, która wam je odda, kiedy ich będziecie potrzebowali.
— A teraz — dodała — czy nie ma tam papieru, na którym napisałam kilka wierszy28?
— Jest, mamo.
I Ludwik zaczął czytać:
— „Maria Willemsens, urodzona w...”
— Dosyć — rzekła żywo. — Nie czytaj dalej. Kiedy umrę, mój synu, wręczysz i ten papier Annie i powiesz jej, aby go oddała w merostwie29 w Saint-Cyr, gdzie posłuży na sporządzenie mego aktu zgonu. Weź teraz papier i pióro, aby napisać list, który ci podyktuję.
Kiedy widziała, że syn jest gotów i że obrócił się ku niej jakby w oczekiwaniu, rzekła spokojnym głosem: „Panie hrabio, żona pańska, lady Brandon, umarła w Saint-Cyr koło Tours, w departamencie Indre et Loire. Przebaczyła panu”.
— Podpisz...
Zatrzymała się niezdecydowana, podniecona.
— Czy ci gorzej, mamo? — spytał Ludwik.
— Podpisz: „Ludwik Gaston”.
Westchnęła, po czym dodała:
— Zapieczętuj list i napisz następujący adres: „Do lorda Brandon. Brandon Square, Hyde Park. Londyn. Anglia”.
— Dobrze — rzekła. — W dniu mojej śmierci nadasz ten list w Tours.
— A teraz — rzekła po pauzie — weź pugilares30, który znasz i usiądź koło mnie, dziecko.
— Jest tutaj — rzekła, kiedy Ludwik usiadł — dwanaście tysięcy franków. Należą do was, niestety! Bylibyście bogatsi, gdyby wasz ojciec...
— Mój ojciec! — wykrzyknął chłopiec. — Gdzie on jest?
— Umarł — rzekła, kładąc palec na ustach — umarł, aby mi ocalić honor i życie.
Podniosła oczy do nieba. Byłaby zapłakała, gdyby miała jeszcze łzy.
— Ludwiku — podjęła — przysięgnij mi, przy tym łóżku, że zapomnisz to, coś napisał, i to, co ci powiedziałam.
— Tak, mamo.
— Uściskaj mnie, drogi aniele.
Uczyniła długą pauzę, jak gdyby chcąc zaczerpnąć odwagi w Bogu i odmierzyć swoje słowa wedle sił, jakie jej zostały.
— Słuchaj. Tych dwanaście tysięcy franków to cały wasz majątek; trzeba, abyś je zachował przy sobie, bo skoro ja umrę, przyjdą tu komornicy, którzy opieczętują wszystko. Nic nie będzie tu do was należało, nawet wasza matka! I nie zostanie wam nic, biedne sieroty, jak tylko iść stąd Bóg wie gdzie. Zabezpieczyłam los Anny. Będzie miała sto talarów rocznie i pewnie zostanie w Tours. Ale co ty poczniesz z sobą i ze swoim bratem?
Usiadła na łóżku
Uwagi (0)