Na pogrzebie - Aleksander Świętochowski (książki do czytania txt) 📖
Pęknięta oś w bryczce zmusza dwóch studentów do szukania pomocy w pobliskiej wiosce. Przypadkowo uczestniczą w smutnej uroczystości - pogrzebie mlecznej krowy.Rok później studenci ponownie trafiają do tej samej wioski, i ponownie uczestniczą w pogrzebie — tym razem bażanta.
Dwie rodzajowe scenki służą Świętochowskiemu to uwidocznienia różnic klasowych pomiędzy ziemiańską szlachtą a włościaństwem. Jak na postępowego pisarza przystało, w tym porównaniu szlachta wypada o wiele gorzej. Aleksander Świętochowski był wpływowym przedstawicielem inteligencji warszawskiej końca XIX wieku. Jego esej ”Praca u podstaw” był jednym z fundamentów, na którym kształtował się pozytywistyczny system wartości.
- Autor: Aleksander Świętochowski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Na pogrzebie - Aleksander Świętochowski (książki do czytania txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Świętochowski
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
— Panowie daleko jedziecie? — spytał częstując papierosami, nasz dziwnie wesoły towarzysz, który przez godzinę wspólnej podróży w jednym wagonie zdołał nam opowiedzieć dużo swoich szczęśliwych zakładów na wyścigach.
— Do Otwocka.
— A, to wysiadamy razem.
— Ale my jeszcze trzy mile końmi.
— Dokądże?
— Do Owsianek, majątku rodziców mojego kolegi.
— Zatem mam przyjemność spotkać pana Gołębskiego — rzekł nieznajomy, zwracając się do Józefa. Jestem niemal pańskim sąsiadem — Wilkołyski.
Nastąpiły wzajemne ukłony i zapewnienia, że nam wszystkim trzem było „bardzo przyjemnie”. Jakkolwiek o panu Wilkołyskim słyszałem dość często i dość wiele, bawiąc jednak zaledwie przez kilka tygodni podczas wakacyj w domu państwa Gołębskich, nie miałem sposobności a wreszcie i chęci go poznać. Właściwie nawet zapomniałbym zupełnie o jego istnieniu, gdyby nie nasza przygoda z osią w Przytyku.
— Długo panowie zostajecie jeszcze w uniwersytecie?
— Skończyliśmy już kursa i jedziemy odpocząć — odpowiedział Józef.
— A powinszować, powinszować — zawołał Wilkołyski i uścisnął nam ręce.
Lokomotywa gwizdnęła, dojeżdżaliśmy do stacyi.
— Kochany sąsiad — rzekł ujmująco nasz znajomy do Józefa — nie odmówi mi wraz ze swym kolegą wielkiej przyjemności. Jest już wieczór, ciemno, macie panowie trzy mile do domu, zanocujecie u mnie — zgoda?
Daremnie w ścisłem ze mną przymierzu Józef wymawiał się od tych zaprosin. Wilkołyski umiał tak nas skruszyć swemi serdecznościami, że musieliśmy uledz.
— Zróbcie to — mówił — dla człowieka, który was szczerze pokochał i który również niedawno opuścił ławę uniwersytecką.
— Gdzie pan kończył? — zagadnął Józef.
— Spytaj pan, gdzie nie kończyłem! — odparł Wilkołyski, chwycił oba nasze tłomoczki, a gdy drzwi od wagonu otwarto, podał je posługaczowi kolejowemu.
— Wysiedliśmy. Marcinek, stale najmowany furman Józefa, spostrzegłszy nas, podbiegł, zdjął czapkę i kłaniając się, rzekł do mnie wesoło:
— Dziś juz panie mamy oś jak mur. Wziąnem nowiusieńką, jesce niesmarowaną.
— Dobrze, mój Marcinku, ale nie pojedziemy.
— Cemu? — zawołał zdziwiony.
— Bo pan Wilkołyski zaprosił na noc.
— E — cmoknął Marcinek — djabli skarali z takim noclegiem. A tozby się panowie na bryce lepiej przespać mogli. W Przytyku wróble juz gniazd nie ścielą, niema nawet cem zęba wykłuć.
— Nie rezonuj — oburknął się Józef — i idź do koni.
— Nie wiem co państwo na to powiedzą — mruknął Marcinek i oddalił się.
Przeszliśmy kwaśni na drugą stronę dworca, szukając Wilkołyskiego. Dostrzegłem go zdala, dającego przyciszonym głosem jakieś napomnienia młodemu chłopcu w poszarpanej liberyi furmańskiej.
— A pamiętaj, jak masz odpowiedzieć — rzekł do niego odchodząc.
Wysoka, barczysta jego postać rysowała się wspaniale na tle nocy, rozjaśnionej światłem kolejowej latarni. W ruchach, w podniesieniu głowy, w starannem ubraniu, znać było pana i człowieka, który nie potrzebował rozpierać tłumu kułakami dla wolnego przejścia, bo tłum sam przed nim się usuwał. Przy blasku dnia Wilkołyski mógł mieć lat czterdzieści, ale gdy pod cieniem wieczoru znikły lekkie zmarszczki i brodawki jego bladej, prawidłowej, czarnym wąsem ozdobionej twarzy, wyglądał na świeżo dojrzałego mężczyznę, który zaczął dopiero kosztować życia.
— Trzeba przyznać, że obywatel ten ma fason — rzekł Józef, odczuwający zawsze towarzyską wytworność.
— Dla krawców pociecha — wtrąciłem.
— Jesteście panowie — zawołał Wilkołyski — no, jedziemy! Grzegorzu, Grzegorzu!
— Co jaśnie pan każe? — odezwał się posługacz kolejowy.
— Kuferki nasze są już w powozie?
— Wszystkie.
— Zatem, siadajmy.
— Marcinek za nami! — krzyknął Józef i ruszyliśmy do stojącego w głębi pod drzewami powozu, który okazał się malutkim, starym, niemiłosiernie poturbowanem wolantem. Tłomoczki nasze zajęły całe jego wnętrze, z poprutych poduszek ceratowych sterczały grochowiny, a nadto podziurawione pudło chwiało się za najmniejszem dotknięciem. Na szczęście tę rozbitą skorupę miały ciągnąć dwa wysokie i chude konie, od których nie można było się spodziewać zbytniego zapału.
— A ty psubracie, czem przyjechałeś? — krzyknął na furmana Wilkołyski, założywszy binokle i przypatrzywszy się bacznie swemu ekwipażowi.
— Proszę jaśnie pana wszystkie cugowe oberwały się wczoraj z kantarów i jak wpadły na płoty, tak sobie het pościerały nogi.
— A nie mogłeś zaprządz do powozu?
— Kiedy jaśnie pani kazała po siebie przysłać, a kareta za ciężka.
— To furman! Cztery konie okaleczył i jakiś grat tu przywlókł. Przepraszam panów — rzekł zwracając się do nas — za tego gapia i za niewygodę, na jaką mimowolnie narazić was muszę.
— Jedźmy bryczką Gołębskiego — wtrąciłem, podsuwając najszczęśliwsze rozwiązanie komedyi.
— Tak źle jeszcze nie jest — odparł Wilkołyski — przelecimy szybko.
Usiedliśmy z podkurczonemi i pomieszanemi nogami, jak na czułych szalkach równoważąc ciągle pochylenia wolanta.
— A trzymaj konie mocno — upominał Wilkołyski — żeby się nie zlękły i nie zbiegały.
One też, jak gdyby dla dogodzenia swemu panu, nie słuchały rzęsistych smagań furmana i nie dały nawet lekkim truchtem powodu do obawy. Za nami, gwiżdżąc sygnały pocztowe, jechał Marcinek, rozparty na swojej szerokiej bryce, którą Gołębski oszczędny gospodarz i wróg zbytku, zwykł był w porze roboczej wraz z końmi najmować dla przywiezienia syna. Ach, z jakąż tęsknotą zgnieciony i połamany na pańskim wolancie, oglądałem się za tym prostym, drobnoszlacheckim korabiem! Jedyną rozkoszą była piękna, wonna i orzeźwiająca noc lipcowa, która zlewała balsamy na wszystkie dolegliwości tortury podróżnej.
Długo milczeliśmy, wreszcie Wilkołyski chcąc zapewnie nas pocieszyć lepszą nadzieją, rzekł:
— Moje Sans souçi jest ustroniem skromnem, ale posiadam w niem coś, co, przynajmniej w naszej okolicy, jest rzadkością.
— Cóż takiego? — zapytałem.
— Zobaczycie panowie. Rozpocząłem niezwykłą u nas hodowlę, po której spodziewam się wielkich rezultatów. Nie przeczę, że dotąd jest to tylko rozrywka, ale rozrywka obiecująca poważną korzyść. Trudno, musimy wyjść z dotychczasowego deptaka gospodarczego, a raczej rozszerzyć jego koło dla dwu względów: dla przyjemności osobistej i dla podniesienia kultury. Proszę panów, mówmy szczerze: czy człowiek z wyższym umysłem może zadowolić się jednostajnem wychowywaniem bydła, koni, owiec i drobiu swojskiego, a przytem czy przemysł krajowy powinien się wiecznie kręcić na jednem miejscu? Wszystkie szlachetniejsze gatunki zwierząt: bobry, tumaki, wytępiliśmy, a nowych nie przyswajamy. Dlaczego Ameryka jedynie ma posiadać papugi, a Azya słonie? Dlaczego nasze lasy, pola, rzeki nie zapełnią się fauną innych stref? Na pytania te odpowiadano mi zawsze, żem poeta. Nie przeczę, bo do wszelkich śmiałych ruchów potrzeba nieco poezyi.
Wilkołyski mówił z takim zapałem i przekonaniem, że mnie ujął dla swych pomysłów wzbogacenia fauny krajowej. A, więc on na to rujnuje majątek i tem wyrabia sobie sławę szaławiły! — pomyślałem.
Zajęci tym przedmiotem, dojechaliśmy wreszcie do Przytyka. W miarę jak posuwaliśmy się w głąb wioski, rozmyślania moje nad hodowlą papug u nas ustępowały miejsca wspomnieniom dziwnego pogrzebu, którego byłem świadkiem minionej jesieni. W pamięci stanęły mi żywo dzieci płaczące nad grobem krowy, zrozpaczony wieśniak, chora jego żona. Zdala już upatrywałem znajomej chaty, którą pomimo ciemności rozpoznałem dokładnie. Na widok jej łza mi z serca się wycisnęła. Patrzyłem ciekawie, szukając oczyma jakiegoś znaku doli biedaków. Z okna błyskało światełko, na podwórzu jednak nie było nikogo, tylko przed domem stała poważnie czarna krowa obok młodej białej jałowicy.
— Patrz — krzyknąłem uradowany, szarpnąwszy Józefa za rękę — ma!
— Co pan takiego dostrzegłeś? — zapytał Wilkołyski.
Opowiedziałem mu nasze zdarzenie.
— No osądź pan teraz — rzekł — czy to są ludzie! Mąż nie płacze nad chorą żoną, dzieci nad matką, ale gdy im krowa zdechnie, wpadają w rozpacz.
Słuszności tego spostrzeżenia zaprzeczyć nie chciałem, więc umilkliśmy, tembardziej, że konie Wilkołyskiego, które na szczęście ani razu przez drogę się nie zlękły, poczuwszy bliskość stajni, pozwoliły sobie lekkiego truchta.
— Trzymaj mocno! trzymaj! — wołał na furmana dziedzic Przytyka.
Przy kilkakrotnem trzasku z bata zajechaliśmy przed dom. Na spotkanie nasze wysunął się tylko smukły z wieżyczką ganek, przez który, nabiwszy sobie kilka guzów w niskiej sieni, weszliśmy do pustego przedpokoju. Przy oknie, na którem paliła się mała łojowa świeczka, stał niemłody izraelita i kiwając się, mruczał wieczorną modlitwę. Spostrzegłszy nas skłonił się lekko i dalej szeptać począł, odwrócony plecami. Wilkołyski ujrzawszy go, poczerwieniał, ale rzekł z przymuszonym uśmiechem, wprowadzając nas do ciemnego pokoju.
— Tylko żyd i pies wiernie domu strzegą, ręczę panom długoletniem doświadczeniem. A ten stary arendarz jest tak do mnie przywiązany, że z pewnością w tej chwili za mnie się modli.
Zapaliwszy świecę, gospodarz przeprosił nas i wyszedł do niewidzialnej służby. Owocem tej wyprawy była herbata, chleb z masłem i spodeczek konfitur.
— Po kawalersku, panowie, po kawalersku. Kto nie ma żony, nie ma kuchni.
Wyznam, że nigdy mi cudze kawalerstwo mniej nie smakowało. Byłem tak głodny, jak Ugolino i omal nie zacząłem ogryzać własnych palców. Jakkolwiek Wilkołyski upewniał nas, że wegetaryanizm jest najdobroczynniejszym w jedzeniach wieczornych, że świeże powietrze dziwnie go zasyca, nie zauważył jednak widocznie w nas wyznawców swojej hygieny, bo poradził, ażebyśmy po trudach podróży udali się wcześnie na spoczynek. Życząc przyjemnych marzeń, powiódł nas przez pustą izbę do trzeciego pokoiku i na progu pożegnał. W sypialni stały dwa stare, na czerwono pomalowane łóżka. Zbliżywszy się do jednego z nich, spostrzegłem brudną niepowleczoną pierzynę, położoną zamiast materaca na kilku poprzecznie przeciągniętych sznurach, na niej wykropkowaną przez muchy, pająki i pchły poduszkę, a do okrycia zwykłą końską derę. Z pościeli tej wydobywała się mocna woń kuchni i stajni. Stanąłem z załamanemi rękami nad tem gniazdem, w którem los mi niewinnie kazał całą noc przespać. Obejrzałem się — Józef dumał również zgnębiony nad podobnem łożem.
— Wpadliśmy — co? — rzekł z uśmiechem.
— Podobno lepsza chłopska stodoła, której się tak obawiałeś.
W tej chwili wszedł do pokoju zaspany parobek, niosąc nam dzban wody i miskę.
— Mój przyjacielu — odezwał się Józef — pamiętajcie tam o moich koniach.
— A dyć, pamiętać by się pamiętało, ale kiej Aron, jak zabrał ostatnie dwa cugowe konie, tak teraz wszyćko wywozi. Niema ani garści owsa.
— Pięknie ten żyd za niego się modli — rzekłem po odejściu służącego.
Zarzuciwszy na brudną pościel surduty, okryci paltotami, położyliśmy się spać. Zaledwie jednak przymrużyłem oczy, poczułem przebiegające mi po twarzy i rękach jakieś drobne żyjątka. Józef także syknął i zerwał się na równe nogi. Zapaliliśmy świecę: wszelkiego rodzaju domowe, nader obłaskawione owady roiły się na naszem posłaniu.
— A więc to pewnie hodowlę tych gatunków obiecał nam pokazać Wilkołyski — rzekł Józef. Mógłby je wytępić bez uszczerbku dla fauny krajowej.
Polowanie w łóżkach zajęło nas do brzasku dnia. Uzbroiwszy się w cierpliwość i tolerancyę, spróbowaliśmy znowu zasnąć. Na domiar jednak naszej niedoli w sąsiednim pokoju jakiś ptak zaczął takie wyprawiać harce, tak bić skrzydłami o ścianę, że w połączeniu z wędrówką owadów ciągle nas rozbudzał. Nareszcie zrobiła się cisza; robaczki nasyciły się, czy też złagodniały i my znużeni zapadliśmy w sen głęboki.
Zaledwie słońce zabłysło, zerwaliśmy się obaj, umyli, a że ręczników nie podano, otarliśmy się chustkami, czekając niecierpliwie wyjazdu. Przebyte cierpienia dostarczyły nam wątku do wesołej rozmowy, gdy nagle z sąsiedniego pokoju, w którym hałasował ów ptak, ryknął przeraźliwie Wilkołyski. Wbiegliśmy przerażeni: dziedzic Sans souçi, w bieliźnie i szlafroku, siny z gniewu, z rozrzuconemi włosami, zacisnąwszy pięście, krzyczał na bladą od strachu dziewkę.
— Uduszę cię, szelmo, pod bronę przywiążę, kołek w gardło zabić każę!
— Prosę jaśnie pana — tłómaczyła się dziewka — co ja winna, ze on przełknąć nie mógł.
— Coś ty winna zbrodniarko, a nie mogłaś podrobić!
Tu Wilkołyski uderzył ją kułakiem w twarz, porwał za kark i wrzucił do kuchni.
— Przepraszam panów — rzekł sapiąc wzburzony — ale co ta suka mi zrobiła! Zamierzyłem rozpocząć na wielką skalę hodowanie bażantów. Pojechałem aż nad granicę austryacką do hr. Potockiego, kupiłem za 15 rs. jedną samicę, przywiozłem ją przed dwoma tygodniami w klatce, pielęgnowałem jak dziecko, teraz znowu byłem w Skierniewicach dla kupienia samca, tymczasem ta kłoda dała wielkich klusek, bażant się udławił i zdechł. Widzicie teraz panowie, jak to z naszym ludem można wprowadzać do gospodarstwa nowe gatunki.
W tej chwili dopiero spostrzegłem na podłodze martwego bażanta, któremu z dzioba wyglądał koniec olbrzymiej kluski.
— Janie! — krzyknął Wilkołyski.
Przybiegł parobek.
— Rąbać mi tu zaraz podłogę, wykopać dół i pochować tego ptaka w pokoju, tak, w pokoju! Niech przynajmniej złodzieje wiedzą — rzekł po odejściu parobka — że to nie zwykła kura, którą się za płot wyrzuca.
Jan przyniósł siekierę i rydel, wyrąbał dziurę, zrobił mały grób i ze czcią złożył bażanta. Gdy go zasypywał, Wilkołyski westchnął głęboko wzruszony i rzekł filozoficznie:
— Ot, bądź bażantem śród podłego drobiu, zadławią cię prostą kluską.
Zachowawszy należne temu uroczystemu pogrzebowi milczenie, opuściliśmy cmętarz bez stypy. Nawet o wegetaryańskiem śniadaniu nie mogło być mowy. To też pożegnawszy gospodarza, który nas stokrotnie przeprosił za doznane przykrości, siedliśmy na bryczkę.
Wyjechawszy na drogę, spojrzeliśmy sobie z Józefem w oczy i parsknęli gwałtownym śmiechem.
Uwagi (0)