Wędrowcy - Joanna Papuzińska (bibliotek a .TXT) 📖
Czasem wystarczy chwila nieuwagi: śnieg sypnie nagle i przesłoni znane widoki albo wstąpisz do przypadkowego sklepiku — i już czas cię schwyci w swą boczną odnogę, i poprowadzi ku niezwykłym przygodom.
Oczywiście łatwiej o to, gdy się jest dzieckiem. Ale i niektórym dorosłym przytrafiają się takie nieoczekiwane wędrówki.
Znacie — to przeczytajcie raz jeszcze. Nie znacie — nie tracąc ani chwili, wyruszcie w nieznane prowadzeni przez czarowną opowieść Joanny Papuzińskiej. Szerokiej drogi!
- Autor: Joanna Papuzińska
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wędrowcy - Joanna Papuzińska (bibliotek a .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joanna Papuzińska
— No dobra, chodź! — powiedziała Agnieszka, ciągnąc za ramię Antka, który w karkołomny sposób wyginał szyję, żeby uszczknąć coś niecoś z widoków piętrzących się za plecami mamy na kuchennym stole.
— Tylko zmyj jeszcze ten rozkład zajęć — przypomniała mama, rzucając okiem na syna.
— Jaki? Czego? — zdziwił się Antek.
— No, na śniadanie jadłeś jajko, potem podjadłeś mi świątecznych borówek, chociaż myślałam, że udało mi się je dobrze schować, potem pisałeś czerwonym i zielonym mazakiem coś bardzo ważnego, bo tym zielonym drapałeś się po czole. I jeszcze chyba w przelocie oczyściłeś jakiś komin albo może umyłeś zakopcony garnek, bo takie czarniawe smugi widzę...
— Ty to zawsze... — westchnął tylko Antek i poszedł do łazienki.
— Wyrzucają nas! A ja chciałem podglądać! — gderał po chwili niezadowolony, wbijając ręce w rękawy kurtki.
— Chodźże już! Przelecimy się po mieście — popędzała go Agnieszka, już ubrana, pobrzękując w kieszeni dwudziestozłotówkami, które dostała od mamy.
Zamknęli za sobą drzwi i w podskokach zbiegli ze schodów.
— Och, żeby już była wigilia! Nie chcę tak czekać!
— A ja właśnie lubię! — powiedziała Agnieszka. — Takie czekanie jest bardzo miłe.
Minęli przedblokowy skwer i placyk zabaw z ośnieżonymi z lekka huśtawkami, i karuzelę i wyszli na ulicę. Wmieszali się w tłum przechodniów pędzących przed siebie pośpiesznym, przedwigilijnym krokiem.
— Podobają mi się te nasze nowe latarnie — stwierdziła Agnieszka. — Wyglądają zupełnie jak takie pomarańczowe landrynki. I świecą tak jakoś landrynkowato.
— To są lampy sodowe — pouczył ją Antek z powagą.
— Landrynkowe — uparła się siostra. — Chodź, wświdruj się tutaj, może kupisz te migdały? — Wskazała na pełen ludzi, wielki sam1 spożywczy, który właśnie mijali.
Antek zanurkował do wnętrza, kuląc ramiona i przeciskając się między ludźmi jak węgorz. Dotarł do kasjerki w okamgnieniu. Agnieszka patrzyła przez szybę, jak kasjerka rzuca na Antka nieprzytomne spojrzenie i przecząco kręci głową. W chwilę potem on sam wysunął się ze sklepu.
— Marzenie ściętej głowy — powiedział. — Czyli figa z makiem, a nie migdały.
— No to idziemy dalej.
Ruszyli, wymijając ludzi, zaglądając w okna ozdobnych wystaw. Wkrótce wyszli na ruchliwą ulicę, oświetloną paciorkami kolorowych żarówek. Wypełnione szczelnie tramwaje sunęły jeden za drugim, podzwaniając raz po raz na pieszych.
Doszli do podziemnego przejścia i postanowili przedostać się na drugą stronę. Zbiegli po schodach na dół.
Pasaż podziemny był dziwnie pusty, wyludniony. Błyszczały tu dziesiątki kolorowych reklam, ale w pozamykanych sklepikach nikt nic nie sprzedawał. Za jakąś szybą tkwiła samotnie obwieszona bombkami choinka, a pod nią istna zaspa kolorowych paczuszek, misternie poprzewiązywanych wstążkami.
— Ciekawe, dla kogo te prezenty — powiedział Antek, obrzucając łakomym wzrokiem wystawę.
— Coś ty, to tylko dekoracje! Puste pudełka — zgasiła jego zapał Agnieszka.
Antek z żalem oderwał się od wystawy i przyspieszył kroku. Przypomniały mu się kolorowe wstążeczki z tatowej kieszeni. Było ich tyle! Na dużo, dużo paczek!
Zaczęli wchodzić schodami do góry. Od wyjścia dmuchnął na nich zimny wiatr, zamiatający płatkami śniegu. Ulica stała się mroczna, niebo nabrało brudnofioletowej barwy.
— Śnieg, śnieg! — ucieszyli się oboje. — Tak nagle zaczął padać.
Weszli w ścianę mokrego śniegu, który oblepił im kurtki, włosy i twarze. Z rzadka świeciły latarnie, tworząc w szarobiałym powietrzu różowopomarańczowe plamy, przez które przelatywały prędko-prędko wielkie, białe płatki.
— Będą z tego jakieś sanki czy nie? — medytował w głos Antoś, zrzucając z ramion białe strzępki.
Ale śnieżna chmura odpłynęła równie szybko, jak przyszła.
Znowu zrobiło się jaśniej, śniegowe płatki leżały już tylko na ziemi i szybko zamieniały się w wodę.
— Oj, zobacz, tu są migdały! Wchodzimy? — Agnieszka pociągnęła Antka w stronę maleńkiego kiosku, zapchanego mnóstwem spożywczych towarów.
Wsunęli się do małego sklepiku, gdzie, o dziwo, nie było nawet wielkiego tłoku, za to świdrował w nosie dymny zapach suszonych śliwek.
Agnieszka wsunęła do kieszeni dwie torebki migdałów, zapłaciła i wyszli znowu na ulicę.
— Hej, Aga! Gdzie myśmy zaszli? — zagadnął Antek po chwili. — Co to za ulica? Ja tu chyba dawno nie byłem!
Agnieszka rozejrzała się dokoła.
— A ja w ogóle takiego miejsca nie pamiętam! Chyba poszliśmy nie w tę stronę! To się czasem zdarza, jak się wychodzi ze sklepu.
Zawrócili więc i ruszyli szybko przed siebie.
— Chyba musieliśmy się dobrze odbić od domu! Jak się tak idzie i gada, to można zajść nie wiadomo dokąd!
— Najlepiej dojdźmy do tramwaju. Wsiądziemy w dziewiątkę i dojedziemy prosto na osiedle.
— A wiesz, gdzie przystanek?
— Zaraz się zapytamy — Agnieszka dygnęła przed jakimś człowiekiem, niosącym na ramieniu choinkę. — Przepraszam pana, gdzie jest przystanek dziewiątki?
— Za rogiem na prawo — odrzekł mężczyzna i wskazał za siebie wolną ręką.
Puścili się biegiem w stronę przecznicy i rzeczywiście mieli szczęście, bo dobiegli do przystanku w momencie, gdy tramwaj zgrzytając hamulcami zatrzymywał się właśnie na nim.
Wskoczyli do środka, zadowoleni z siebie. Tramwaj był prawie pusty, więc siedli przy samych drzwiach i rozglądali się za swoim przystankiem.
— Jejku! — powiedział Antek niespokojnie. — Wszyscy już poszli do domów robić sobie święta.
— Nie wygłupiaj się! — odparła Agnieszka. — Dopiero czterdzieści minut, jak wyszliśmy z domu. Właśnie patrzyłam na zegarek!
— Popa, jaki tu fajny neon!
— Popatrz, chciałeś chyba powiedzieć. Nie ma takiego słowa „popa”.
— Oj, siostro, nie przynudzaj! Nie jesteś panią w szkole.
— Czekaj, czy to nie nasz przystanek? E, nie, jakiś inny.
Tramwaj jechał szybko, podzwaniając, coraz to przyjmując i wypuszczając nielicznych pasażerów.
Za oknem ciągnęły się rzędy nowych bloków, ulica stawała się teraz szersza. Minęli jakiś park, ogrodzony ozdobnym parkanem.
Potem wielkie pojedyncze gmachy otoczone zielenią. Potem cmentarz, cichy i zasnuty śniegiem. Wreszcie tramwaj zatoczył łuk i zatrzymał się w niewielkim sosnowym lasku.
Motorniczy wyszedł ze swojej kabinki i rozprostował ramiona, aż trzasnęło mu w kościach.
— Koniec trasy! — oznajmił. Wyskoczył z wagonu zniknął w lasku.
Antek i Agnieszka spojrzeli na siebie i wybuchnęli Śmiechem.
— Ale jesteśmy gapy!
— Przejechaliśmy nasz przystanek!
Tramwaj był już teraz całkiem pusty, siedzieli w nim tylko we dwoje.
— Musimy wracać z powrotem! Masz jeszcze wolne bilety?
— Mam! — klepnęła się po kieszeni Agnieszka. — Teraz już poprosimy tego motorniczego, żeby nam powiedział, gdzie trzeba wysiąść. To już koniec miasta, jakieś przedmieście, prawie wieś. Nigdy tu nie byłam.
— Albo wiesz co, może my pojechaliśmy w przeciwną stronę? — zastanawiał się Antek.
— Tak czy owak, jedziemy z powrotem. Dziewiątka musi nas dowieźć do domu. Tylko że ten motorniczy gdzieś zginął.
— Poszedł na pewno zrobić siusiu, bo kiedyś przecież musi! O, popatrz, już wraca!
Rzeczywiście, motorniczy wyłonił się zza drzewek i podchodził do wagonu, otrzepując buty ze śniegu.
— A pasażerowie tak w te i nazad będą jeździć? — zdziwił się, ujrzawszy Agnieszkę i Antka siedzących w środku.
— No! Proszę pana, bo my przejechaliśmy swój przystanek i musimy teraz z powrotem! Ale niech pan nam powie, kiedy trzeba będzie wysiąść przy Polnej!
— Przy Polnej? Da się zrobić — powiedział motorniczy. Zajął swoje miejsce, pomrugał kilka razy światłami i tramwaj ruszył, pojękując i zgrzytając, jak to zwykle tramwaj.
Aga i Antek w milczeniu spoglądali przez szybę na okolicę, gdzie wszystko przesuwało się w odwrotnej kolejności: lasek i cmentarz, wielkie gmachy wśród zieleni, park, bloki nowych osiedli, oświetlone neonami ulice centrum.
— Teraz wysiadacie — wychylił się do nich motorniczy.
— Dziękujemy! Wesołych świąt! — krzyknęli i zeskoczyli oboje na chodnik.
— I wam wesołych! — zamachał motorniczy ręką.
Ruszyli przed siebie, Antek podskakując i gwiżdżąc, Agnieszka przygarbiona, jak zwykle z rękami wciśniętymi w kieszenie.
Zanim jeszcze doszli do skrzyżowania, z daleka zobaczyli przymocowaną na narożniku domu nową i dużą tabliczkę „ul. Polna”.
Wsunęli się między dwa szeregi wysokich domów, ciasno dosuniętych jeden do drugiego. Niechcący jakoś Antek dotknął palcami ręki Agnieszki, a Agnieszka zacisnęła swoje palce na jego palcach. Teraz brat i siostra trzymali się za ręce, chociaż już od dawna, co najmniej od dwóch lat, nie chodzili tak ze sobą. Szli, zadzierając głowy do góry, wykręcając szyje, strzelając oczyma na wszystkie strony.
— Słuchaj, czy mogą być w jednym mieście dwie ulice, które zupełnie tak samo się nazywają? — zapytał wreszcie Antek.
— O ile wiem, to nie... — odparła w zamyśleniu Agnieszka.
— Więc co się mogło stać? Przecież to nie jest nasza Polna! Znam naszą od początku do końca! Ona w żadnym miejscu nie jest taka przedwojenna, jak ta!
— Właśnie! Coś tu jest dziwnego, tylko jeszcze nie wiem co...
— Wiesz? Chodźmy zobaczyć dom pod naszym numerem! To musi być już gdzieś niedaleko!
— Dobrze, możemy iść. Tu ulica zresztą jest bardzo ładna, podoba mi się. Szkoda tylko, że trochę zaniedbana. Jakby ją tak odnowić i wymalować, byłaby naprawdę zabytkowa!
— O, tu jest numer trzeci! Zobacz, jaki fajny!
Postali chwilę z zadartymi głowami, spoglądając na natłok kamiennych liści oplatających ściany balkonów, rozdziawione, murowane gęby wyglądające spośród liści. Te gęby aż prosiły się, aby wrzucić do nich po cukierku albo chociaż po kasztanie. Ale tylko chmura, przelatująca tu niedawno, nasypała każdej po trosze śniegu na dolną wargę.
— Zobaczmy jeszcze podwórko — zaproponował Antek.
Przeszli przez bramę wykładaną ozdobnymi kafelkami. Niektóre kafelki odpadły i ktoś zamalował gołe miejsca olejną farbą.
Podwórko było malutkie i czyste. Pośrodku widniał jakiś maleńki klombik, starannie przysłonięty gałązkami choiny, z małymi chochołami, które osłaniały widać przed zimnem jakieś ozdobne krzaki. Wysokie, szare mury pięły się w górę, w górę, pozostawiając nad głową zaledwie mały prostokąt nieba.
— No to chyba pójdziemy stąd — powiedziała Agnieszka.
— No — odparł tylko Antek.
Ale zatrzymał ich jeszcze jakiś ruch za jedną z szyb. Drgnęła firanka, uchyliło się małe okienko na pierwszym piętrze i ukazała się w nim okrągła buzia, otoczona chmurką siwych włosów.
— Dzieci! Dzieci! To tutaj, tutaj! Chodźcie na górę!
Agnieszka i Antek aż podskoczyli z wrażenia.
Starsza pani machała na nich ręką i nawoływała dalej.
— Widzę, że się błąkacie i rozglądacie, a przecież to ja na was czekam! No wchodźcie, wchodźcie, to te drzwi, pod moim oknem!
— Chodź! Idziemy! Co nam szkodzi? — pociągnął Antek za rękę siostrę.
Weszli na klatkę schodową i po schodach na pierwsze piętro.
Staruszka czekała już na nich w uchylonych drzwiach, uśmiechnięta radośnie.
— Już myślałam, że nie przyjdziecie, bo w zeszłym roku dzieci zjawiły się dużo wcześniej... No wchodźcie, wchodźcie!
Staruszka otworzyła przed nimi drzwi i z taką niecierpliwą radością zapraszała ich do środka, że musieli przecież wejść.
Spoglądali na siebie niepewnie. Stanowczo tych dziwów było już dziś za dużo! Staruszka z pewnością czekała na kogoś, kto się spóźniał albo całkiem nawalił. Nie mogły to być jej własne, dobrze znajome wnuczęta, bo przecież aż tak nie mogłaby się mylić... A może? Może cierpiała na zanik pamięci? Często się słyszy, że starym ludziom coś takiego dolega... — zgadywała Agnieszka gorączkowo, stojąc w przedpokoju.
— Ale, proszę pan... — zaczęła wyjaśniać.
— Nie, nie, nic nie szkodzi! Ja wiem, że wam jest trudno się wyrwać! Macie tyle różnych zajęć! Młodzież jest przeciążona i dzieci są przeciążone, ja oglądam telewizję i wszystko rozumiem! Na pewno nie mogliście wczoraj przyjść i dlatego dzisiaj! A ja mam tyle czasu, tyle czasu! Mogłabym go sprzedawać w sklepie na kilogramy! Dla mnie to przecież głupstwo poczekać nawet dzień czy dwa! — mówiła pospiesznie staruszka, jakby w popłochu, że gdy tylko na chwilę zamilknie, goście wyjdą i znów zostawią ją samą.
— Proszę, proszę! — wprowadziła ich do maleńkiego pokoiku, gdzie był nakryty stół, pod kilkoma gałązkami choinki zawieszonymi u żyrandola.
— Cztery nakrycia! A to czwarte dla zbłąkanego wędrowca! Ja już wszystko przyszykowałam! I tak się cieszę!... To taki miły zwyczaj to wasze przychodzenie, naprawdę! W tym roku postarałam się lepiej... mam dla was małe prezenciki... ale siadajcie, siadajcie.
— Ale proszę pani! — zaczęła Agnieszka powtórnie, a głos jej zabrzmiał tym razem jakoś niecierpliwie i twardo.
Staruszka przerwała swe przemówienie i spojrzała na Agnieszkę, przechylając głowę, jakby chcąc dobrze zrozumieć to, co zaraz usłyszy.
Lecz Agnieszce zabrakło nagle głosu i śmiałości, aby powiedzieć, że przyszli tutaj tylko przez pomyłkę i że zaraz chcą sobie pójść. Zrobiło się jej strasznie żal tej samotnej babci i jej długiego czekania. I tego rozczarowania, zdumienia i żalu, jaki pojawi się na pomarszczonej twarzy, kiedy się okaże, że oni wcale nie są tymi, którzy mieli tu naprawdę przyjść, a ci, co mieli przyjść naprawdę — zjawią się nie wiadomo kiedy albo i wcale.
„Och, to na pewno jacyś obiecywacze-cacywacze z tutejszej szkoły!” — pomyślała ze złością.
Uśmiechnęła się do starszej pani i powiedziała tylko:
— My bardzo przepraszamy...
— Och, mówiłam już, że nic nie szkodzi. Rozbierajcie się, wchodźcie, siadajcie, a ja pobiegnę na chwilę do kuchni.
Antek widocznie musiał myśleć to samo, co Agnieszka, bo gdy tylko stara pani wyszła, szepnął:
— Słuchaj, posiedźmy tu trochę... bo tej babci będzie strasznie smutno, jeśli sobie tak zaraz pójdziemy. A może ci, co byli tu umówieni,
Uwagi (0)