W czwartym wymiarze - Antoni Lange (bibliotece TXT) 📖
W czwartym wymiarze to zbiór dwunastu opowiadań autorstwa Antoniego Langego. Te niedługie, wyjątkowe opowieści to intrygujące historie łączące tematykę związaną z nauką, mistyką, a także filozofią (zwłaszcza filozofią Wschodu). Specjalne miejsce we wszystkich utworach zajmuje czas, co sugeruje już tytuł zbioru. Utwory wpisuje się w nastroje i tendencje schyłku Młodej Polski. Stanowią także zaczątki literatury fantastyczno-naukowej w Polsce.
- Autor: Antoni Lange
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W czwartym wymiarze - Antoni Lange (bibliotece TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antoni Lange
Tłumy ludu zebrały się przed zamkiem, kobiety i mężczyźni, starcy i dzieci, czarni i biali — czekając z zapartym oddechem tej rzeczy tajemniczej i nigdy dotąd niewidzianej w Szirrawazie.
W otoczeniu kilku dworzan zjawił się na balkonie Almanzor w szatach uroczystych; z nim czarne pacholę, trzymające w ręku siatkę, a w niej zwitki czerwone i złote.
Grzmiącym okrzykiem tłumu powitany został kalif — chwilę, jakoby szóstą część godziny czekał, aż się tłum uspokoił — i śród ciszy uroczystej natężonego wyczekiwania pomiędzy zgromadzoną ciżbę rzucił zwitki, rozwarszy siatkę, którą wziął był z rąk Hannibala.
Jak gołębie rzucają się na groch, tak się zbiegli ze wszech stron ludzie, walcząc o tajemnicę swych losów; bójki też niemiłosierne były między nimi, ale kto już w ręku miał swe przeznaczenie, ten, choć pokaleczony i krwią oblany, bronił go, jak pies broni znalezionej kości.
Sama ta bójka niezmiernie bawiła króla i obiecywał sobie, że nieraz jeszcze to samo igrzysko95 powtórzy — a gdy uciszyła się burza, rozkaz wydano, aby na czoło wystąpili ci, co losy uzyskali. Jakoż, przecisnąwszy się przez zwartą gromadę — stanęło u wrót pałacu sześćdziesiąt i pięć osób, każda ze zwitkiem w ręku, już to czerwonym, już złotym.
— Jakimże to sposobem sześćdziesiąt i pięć? Powinno być na dziś jeno sześćdziesiąt i cztery! Ileś pisał, Hannibalu?
— Sześćdziesiąt i cztery.
A jednak było osób sześćdziesiąt i pięć i każdy wybraniec losu okazał swój zwitek.
— Tajemnica jakaś w tym się kryje.
*
Ustawiwszy w porządku tych sześćdziesiąt i pięcioro osób, straż wpuszczała każdego po kolei. Ten zaś, który był wpuszczony, czyli96 to pan w złotogłowiu, czyli nędzarz w łachmanach, wprowadzony był przed oblicze królewskie z honorami, należnymi księciu krwi — i witany uroczyście.
Czarne pacholę odbierało zwitek i odczytywało kalifowi.
Pierwszy, który się zjawił, był to karzeł o twarzy bezkształtnej, koślawy, w nędznej sukni, żebrak i błazen uliczny. Odczytano jego los.
Niechaj będzie wielkim wezyrem97 i niech zarządza moim królestwem.
Natychmiast dawny wezyr się usunął, a wszyscy ze czcią pokłonili się karłowi i włożono mu szaty bogate i do pałacu wezyra go zaprowadzono.
Drugi był młodzian z rodziny bogatej, który cały czas przepędzał jeno98 w ucztowaniu a igraszkach; myślał tedy, jaka będzie w jego losach odmiana.
Wyprawić mu ucztę, aby jadła i napoju było w bród, a śpiew i taniec niech go uweselą.
I stało się tak, ale — zda się — była to jego uczta ostatnia, bo mu zbrzydło życie takie, odkąd los mu nic innego nie zgotował.
Trzeci przystąpił mędrzec, znany w mieście, jeden z najlepszych lekarzy, umiłowany przez całą ludność stolicy; przypadkiem znalazł się w tłumie i, mimochcąc, podniósł czerwony zwitek jedwabiu.
Wygnać go z granic państwa i nigdy nie puścić z powrotem.
I natychmiast był wygnany, a choć naród go opłakiwał, wyrokom losów stać się musiało zadość.
Połamany żebrak się zjawił, a los jego był:
Dać mu za żonę najpiękniejszą pannę.
Zaraz też za nim baba, nie mniej szpetna, znalazła taki wyrok:
Wejdzie do haremu jako małżonka monarchy.
Uradowała się baba niemało — i natychmiast ją do haremu wprowadzono.
Los wielkiego dygnitarza:
Wybatożyć; dwadzieścia pięć uderzeń.
Los biednego stolarza:
Obciąć mu ręce i nogi.
Los innego:
Niech wypije szklankę wody.
Tak też się stało — i umierający z głodu nędzarz nic więcej nie dostał od przeznaczeń, a właśnie bogaczowi pewnemu, który sypiał na srebrze i złocie — wyrok zapadł taki:
Ze skarbca królewskiego wypłacić mu sto tysięcy dukatów.
Innemu wypadło:
Niechaj będzie na pal wbity.
I natychmiast, jako los nieubłagany kazał, był wbity na pal, a innemu los powiada:
Zaszyć go w worek i strącić w morze z wysokości wieży.
Oto los inny:
Jeżeliś nędzarz, bogactwem będziesz obsypany; jeżelii bogacz — wszystkie skarby odebrane ci będą.
I tak najbogatszy kupiec w mieście Abdul-Said został w jednej chwili nędzarzem.
Młody rycerz Sulejman — dostał cztery konie z pustyni arabskiej, ubogi flecista Alfarnabbi — zyskał bogatą wieś w okolicach rzeki Eufratu.
Pyszny ze swego rodu i bogactwa Tardliman znalazł takie słowa:
W klatce go posadzić i na rynku wystawić.
Dziewczyna, słodka jak marzenie, gazeli podobna, a śpiewna jako słowik, co dzwoni w gęstwinie róż majowych, taki los wyczytała:
Oddać ją żołnierzom ku zabawie.
Tłum ze zgrozą widział, jako powleczono do obozu tego zapłakanego anioła, gdzie się miały nad nim pastwić ciury.
Igrzysko wielce bawiło kalifa. Widział w nim splot kapryśnych a nieubłaganych rzutów losu — i zdawało mu się, że istotnie życie jest zupełnie tak samo kapryśne i nieubłagane, jak ta gra szalona i bezlitośna. Bo też — co prawda! w ciągu paru godzin, jeżeli los tu i owdzie uśmiechnął się do ludzi życzliwie, ileż przyniósł on nieszczęścia, jakie popełnił szaleństwa, niesprawiedliwości, jak poprzerzucał stanowiska, wartości, pragnienia, pojęcia...
Taki sam obraz mamy w życiu: tylko tu nie idzie to wszystko tak prędko, przygotowuje się stopniowo, niewidzialnie, moment po momencie, rok po roku — i nie widzimy związku rzeczy krańcowych, jak nie dostrzegamy piasku, sypiącego się ze szczytu góry, aż dopiero ten runie jednorazowo.
Gdybyśmy nasze losy oglądali tylko w ich ostatecznym wyniku — mielibyśmy zawsze niemal wrażenie jakby trzęsienia ziemi. A może — może każdy z tych ludzi — wydobywał los taki właśnie, jakiego nieświadomie pożądał w najtajniejszej głębi swego serca: może ten na pal wbity śnił o tym bezwiednie, jak i ten, którego w worku strącono do wody; może ten karzeł istotnie marzył o tym, że będzie wezyrem, a ta koślawa baba, że wejdzie do haremu kalifa! I oto jak się te nieprzytomne marzenia ziściły w nieprzytomnym losie.
W każdym razie los jest szalenie złośliwy i nie ma w sobie konsekwencji. Cóż by na to wszystko powiedział ów indyjski mędrzec, który tu w Szirrawazie był parę lat temu i pouczał kalifa podług swojej wiary o karmie, czyli o związku koniecznym zjawisk życia ludzkiego.
Zaiste, konieczności nie widzę tu żadnej: przypadek kieruje naszym życiem, o ile sam przypadek nie jest koniecznością.
Wszyscy już, którzy kartki mieli w ręku — przedstawili swe losy i było im wypłacono podług wyroku.
Jedna tylko pozostała osoba: sześćdziesiąta i piąta.
Była to rosła Murzynka, o twarzy dziwnie pięknej, tak że nie dorównywała jej żadna z dziewic arabskich, ani egipskich, ani greckich, ani syryjskich. A tak była czarna, że prawie niebieska. Skąpą czerwoną suknię miała na sobie, a w kształtach podobna była do tych bogiń pogańskich, które u nas spod starych ruin dawnych miast odkopują czasem pasterze lub Frankowie.
Sznur złotych blaszek świecił na jej szyi — niby gwiazdy na czarnym niebie. Gdybyś chciał wiedzieć, jak wygląda pożądanie, rozkosz, pokuta, grzech — dość ci było spojrzeć na nią, bo ona była tym wszystkim, a w mieście nikt jej nie znał; dopiero dziś — nie wiadomo jak i kiedy — pokazała się w Szirrawazie — i stała wpatrzona w króla swoim czarnym, bezdennym, tajemniczym okiem, że się zdawała jak tygrysica, która lada chwila w podskokach spadnie na swoją ofiarę.
Almanzor kiedy na nią spojrzał, zadrżał od stóp do głów. W jednej chwili przyszło mu na myśl:
— To jest moje przeznaczenie.
Jego, co od tak dawna nie zaglądał do swego haremu, bo już nie było niewiasty, która by umiała obudzić w jego żyłach żądzę upojenia — jego naraz opanowało szalone pragnienie pocałunków, aż mu w oczach stało się ciemno i nogi mu drżeć zaczęły. Bladł i czerwieniał na przemian, kiedy ta czarna kobieta miała się zbliżyć do niego — i, zda się, pragnął zniszczyć jedwabny złoty zwitek, jakby chcąc uprzedzić losy, bo gdyby w kartce stało na przykład, że ma być uduszoną, albo żołnierzom na pastwę albo komu bądź innemu za żonę przeznaczoną — kalif postanowił wyroki losu przełamać.
— Moją jest! — tak mówił do siebie, a ona kobiecym instynktem odgadywała jego marzenia — i w oczach jej jakiś dziwny szyderczy blask zamigotał, aż z czarnych stały się złote niby płomień.
— Niech przystąpi ostatnia z osób wybranych przez losy — mówił król Almanzor głosem drżącym i załamanym w sobie.
A ta na swoich drobnych stopach — silna w biodrach i w łydce — szła jak posąg z czarnego żelaza wykuty, powoli a tak dumnie, jakby właśnie ona była monarchinią, a kalif jej niewolnikiem.
Zatrzymała się przed Almanzorem, a mały Hannibal wziął jej zwitek i, otwarszy, spojrzał na pismo.
— Wielki monarcho — rzekł — nie moja ręka pisała te słowa — i podał mu przeznaczenie.
Raz jeszcze zamroczyły się oczy kalifa. Drżał ze zdumienia, bo czuł, że jakaś potęga nieznana zbliża się ku niemu.
— To moje własne pismo — zawołał — choć nie pamiętam, abym cokolwiek był pisał.
— To jest kartka sześćdziesiąta piąta — rzekł Hannibal, a widząc bladość monarchy, zapytał, co mu się stało.
— Allach mnie ukarał, żem go wyzwał i kusił. Iblis pisał te słowa, pisał moją własną ręką. On mi zesłał tę nieznajomą kobietę. Sam wywołałem swój los, utajoną swą myśl wypisałem bezwiednie.
Czytaj moje przeznaczenie.
Hannibal czytał:
Która podniesiesz tę kartę, przez dwadzieścia cztery godzin ucztować będziesz ze mną i wszystkiej mi udzielisz rozkoszy. Potem zaś podasz mi kielich trucizny, działającej jak piorun. A przysięgam na imię Allacha, że wyrokom przeznaczeń będę posłuszny, jako ich niewolnik.
Almanzor.
— Czyś gotów, kalifie? — zapytała czarna kobieta głosem, co dzwonił jak metal — czyś gotów, o najsłodszy, przyjąć mnie w swoje ramiona? Albowiem kocham cię od dawna i dusza moja poprzez pustynie i lasy wyrywała się ku tobie, spragniona twoich pocałunków. Ale jeżeli ty, Almanzorze, nie kochasz mnie — odejdę i przeznaczeń swoich ani twoich nie wypełnię. Długie lata żyć będziesz albo długie lata umierać będziesz z tęsknoty za mną, pełny rozpaczliwej nudy, iżeś nie poznał Sulamity. Więc mi powiedz to słowo jedyne: czy kochasz?
— Kocham, kocham cię, Sulamito — pragnę cię i pożądam, albowiem tyś jest moim życiem i moją śmiercią. Niech się spełnią przeznaczenia.
I natychmiast przygotowano dla nich ucztę rozkoszną — a we dwadzieścia cztery godzin stało się wszystko, jak było zapisane.
Czarna kobieta zniknęła bez śladu.
— Oto nowina!
— Co się stało? — pytająco zwróciły się do niej trzy inne damy.
P. JADWIGA: Rozaura wyszła za mąż!
P. LAURA: Co mówisz? Trupia głowa znalazła wielbiciela! Ależ to perwersja!
P. EMILIA: I za kogóż wyszła?
P. JADWIGA: Nikt by się nie domyślił! Za Brzeszczota!...
P. LAURA: No, to po prostu koniec świata!
P. EMILIA: Taka poczwara!
P. LAURA: Bez nosa!
P. JADWIGA: I te czarno-czerwone plamy na całej twarzy!
P. EMILIA: I to czoło, jakby skóry pozbawione!
P. LAURA: Usta bez warg!
P. JADWIGA: Głowa prawie łysa!
P. EMILIA: Pokraka! Do trupa raczej podobna! Straszydło na ptaki....
P. LAURA: Powiedz lepiej — straszydło na smoki! Meduza by się jej ulękła...
P. ZOFIA gospodyni domu, która dotąd milczała: Najdziwniejsze jest dla mnie w tym wszystkim — nie to, że się Brzeszczot ożenił z Rozaurą, ale że się w ogóle ożenił!
P. JADWIGA: Bo i prawda! Taki nadzmysłowy człowiek!
P. LAURA: Człowiek widmo!
P. EMILIA: Mag-czarnoksiężnik! Co też o nim nie opowiadają!
P. LAURA: Eh, wszyscy oni tacy sami!
P. JADWIGA: No, dobrze! Ale żeby się ożenić z taką Pastraną!
P. ZOFIA: Myślałam zawsze, że Brzeszczot stoi tak wysoko, że dla niego małżeństwo po prostu jest czymś nienaturalnym... A jednak...
P. JADWIGA: To coś czartowskiego!... Owszem — ja się wcale nie dziwię, że taki sługa diabła, jak Brzeszczot, ożenił się z takim koczkodanem.
P. LAURA: Już jeżeli miał się żenić, to dlaczego nie z p. Izabelą?
P. EMILIA: Albo z Karoliną?
P. JADWIGA: Albo z Wandą? Widać, że każda z pań miała swoją kandydatkę.
P. ZOFIA: Ależ ostatecznie, gdzie i kiedy to się stało? Przeczytaj.
P. JADWIGA: O, słuchajcie... czyta Dnia 15 maja 19... w kościele Santa Maria del Fiore we Florencji odbyły się zaślubiny p. Wawrzyńca Brzeszczota z p. Rozaurą Białogórską.
P. LAURA klaszcząc w ręce: Szczęść Boże młodej i dobranej parze!
P. JADWIGA: A przy tym skąd ta Rozaura? Przecież ona była po prostu Rozalia — i nic więcej...
P. EMILIA: Podobno ją Cyganka tak nazwała przy spotkaniu — i odtąd Rózia przemieniła się na Rozaurę.
P. ZOFIA: A jednak, choć tak poczwarna, Rozalia miała tak piękne czarno-stalowe oczy, że pociągała ku sobie...
P. LAURA: Jakichś obłąkańców...
P. ZOFIA: Owszem, znam chłopców, którzy o niej marzyli...
P. EMILIA: Co za czasy! Tyle ładnych panien osiada na lodzie — a taka...
P. JADWIGA: Żeby przynajmniej była bogata... Ale przecież to nawet sukni porządnej nie miało...
P. LAURA: Pamiętasz, jak to mała Stefcia, kiedy zobaczyła Rozalię po raz pierwszy — wpadła w konwulsje...
P. EMILIA: Może p. Wawrzyniec lubi konwulsje — spazmy — epilepsję — opętania...
P. JADWIGA: Pewnie — pokumany z diabłem... A mnie się zdaje, że i ona z piekła rodem...
P. ZOFIA: No, przecież serce miała zawsze bardzo dobre... Była tylko niezmiernie smutna...
P. EMILIA: Czegóż się miała weselić?
P. ZOFIA: Ale diabelskiego nie było w niej nic...
P. EMILIA: Wyjąwszy buzi...
Jeden z panów tymczasem wstał od zielonego
Uwagi (0)