Sprawiedliwie - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka polska txt) 📖
Janek Winciorek, główny bohater opowiadania, ucieka z więzienia do rodzinnej wsi. Został skazany na trzyletni areszt za to, że pobił rządcę — a uczynił to w obronie honoru swojej ukochanej Nastki.
Podczas powrotu na wieś zostaje postrzelony przez strażników i ostatkiem sił dociera w rodzinne strony. Jego przybycie przysporzy jednak wielu kłopotów mieszkańcom wsi…
Władysław Stanisław Reymont to jeden z najważniejszych pisarzy młodopolskich, przedstawiciel realizmu i naturalizmu, prozaik, nowelista. W 1924 roku został nagrodzony literacką Nagrodą Nobla za powieść Chłopi. Utwór Sprawiedliwie został wydany w 1899 roku, a niektórzy historycy literatury uważają, że opowiadanie miało być wstępem do nagrodzonego dzieła autora.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sprawiedliwie - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka polska txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Czuła, że jest bez ratunku zgubiona.
Wzywali ją do kancelarii! Mieli jakiś papier o Jaśku!
— Jezus! Jezus! — jęczała. — Już wiedzą, że uciekł... szukają go... i wezmą!... Nie... nie... — wyła w niej matka. — Nie dam... to mój, to syn... to krew moja... to moje łzy... nie dam...
I znów spadała w głąb trwóg, słabości, rozpaczy, w stromą głąb niemocy, i znów łzy szkliły oczy krwawe...
Jak go wezmą, to już go nigdy nie zobaczy, nigdy...
O mój Jezus, o mój Jezus, czy to sprawiedliwie, czy to sprawiedliwie!
Jęczała bezsilnie, coraz mniej panując nad sobą.
I za co go ukarali? Że żgnął rządcę widłami! A za co żgnął? Prawy był... bo mu rządca Nastkę ciągał do stodoły. Bronił ino siebie... I za to na caluśkie trzy lata! A to tyla chłopy sobie łbów naskubią, tyla sobie kulasów naprzetrącają i nic, nie do kreminału... A Jaśka wsadziły. Gdzie jest sprawiedliwość! A tamtemu nic?... Żyje se jak pan i broi, jak broił, bo co która dziewucha chodzi na pańskie144, to juści, że potem przynosi małe w zapasce... Obraza boska, a kary na to nijakiej... I kto mu mocny co zrobić?... Kogo się on boi?... Chciał, to i wsadził Jaśka... wsadził... ażebyście... ażebyście!...
I taka straszna, nieubłagana, dzika nienawiść zawyła w jej duszy, że rozprężała chude palce i darła zapamiętale grubą zapaskę.
Wyrwała ją dopiero z tego zapamiętania Tekla.
Jasiek wciąż leżał nieprzytomny.
Nie wiedziała już, co robić. Po doktora było daleko, a potem, zobaczyłby i powiedział... ludzie by zobaczyli, a zaraz gadki, a pytania... Nie, nie...
— A jeśli zamrze? — Długo ważyła w sobie to pytanie, które kamieniem spadło na jej biedne, zrozpaczone serce. — A niech zamrze, to i ze mną zaraz będzie koniec, a nie pomogę go wydać, nie... A niechta zamrze!... — myślała ponuro.
Był już duży dzień, gdy się nieco przyoblekła lepiej, wzięła w chustkę mendel145 jajek i poszła do gminy.
Słońce świeciło wesoło i jakby z radością tarzało się po polach i kałużach drogi, którą szła do kancelarii. Po rowach, pomiędzy kamieniami stokrotki z lubością rozchylały różowe rzęsy do słońca; skowronek się gdzieś wyrwał z zimnych jeszcze pól i jak dzwonek świergotał pod czystym błękitem nieba. Ostre a rzeźwe powietrze owiewało jej twarz zgorączkowaną.
Kancelaria była niezbyt daleko, bo tuż przy kościele w olbrzymim zrujnowanym gmachu poklasztomym, stojącym na wzgórzu, pod którym ciągnęła się wieś długą linią ku lasom stojącym dokoła.
W kancelarii nie było jeszcze pisarza, spał.
Stójka tylko kręcił się po kancelarii, zamiatał, a potem poszedł obrządzać świnie, których natarczywy kwik dochodził z głębi długich korytarzy, porozgradzanych drewnianymi ścianami.
Winciorkowa siadła przed kancelarią na olbrzymich kapitelach146, które pozlatywały z frontonu klasztoru, służąc teraz za stołki, i czekała cierpliwie.
Wkrótce nadszedł i wójt, przywitała go i zaraz zaczęła:
— A to wedle tego papieru, co to jest o moim Jaśku, przyszłam.
— Jest ci ta coś niecoś, ale zaczekajcie, jaże pan pisarz wstanie.
— Nie wiecie, co w nim stoi?... — pytała.
— Mówił na dworze nie będę, a potem pisarz jest od tego, coby czytał, zaraz mu każę, to wam powie.
Ratował swoją powagę, bo nic nie wiedział o żadnym papierze.
— Wójcie, zanieście ze mną cebrzyk147, bo sam nie uradzę, świnie chcą chlać — proponował stójka.
— Widzisz go! A nieś sobie sam! — oburzył się wójt, ale pojrzał w zasłonięte okna mieszkania pisarza, splunął i poniósł.
— Zawdy usłużyć po sąsiedzku jeden drugiemu powinien — powiedział, powróciwszy, usiadł na kamieniach z powagą i częstował tabaką chłopów, których kilku przyszło za interesami.
— Wójcie! A to pan pisarz mówił, żebyście wóz nasmarowali i rychtowali konia — meldował stójka.
Wójt się opierał, bo widział, że chłopom gęby się już wykrzywiały ze śmiechu.
Ale wnet rozczochrana głowa ukazała się w lufciku i rozległ się głos.
— Wójt! Sam tu148! Naszykować wóz, jedziemy do Górek na śledztwo!
— Duchem będzie! Prawda... podwoda149 urzędowa rzecz, śledztwo tyż! Prawda!...
— Wójcie, a macaliście dzisiaj kury pani pisarzowej? — zakpił któryś z chłopów.
— Stuliłbyś pysk, widzisz go!
— Dziecko by też trza przewinąć...
— Abo i ten porcenelowy150 garnek wynieść...
— Buty wyczyścić...
— Panienkom nosy poobcierać abo co...
Kpili chłopi, ale wójt nie słuchał, narychtował wóz, wytoczył go przed kancelarię i poszedł po swojego konia, do pary z pisarzowym.
— Ogier, nie ogier? Sielny151 koń!
Zaczęli znów, widząc, jak wójt ciągnie za grzywę swego konia.
— Dobry koń, poczciwości koń. Dasz mu strzechę — zje; dasz żerdź, byle ino nie przeschniętą, też schrupie jaż miło; szmaty z płota ściągnie i zeżre jak kuniczynę. Świniakowi samemu zjeść nie da w korycie, tak ano152 lubi na spółkę. Sielny koń.
— Koń jak koń, ale urząd jest i parada, że jaż ha!
— Patrzta, jak to nogi stawia niczym cielna krowa. Ogon to ma jucha jak z paździerzy konopnych, cie, jak zadziera... patrzy se na gospodarza.
— A łeb to ma całkiem podobny do dworskiego pachciarza.
— Moderunek153 kiej u ślachcica! I tu śnureczek, i tam postroneczek! Portecki mu ino, wójcie, wdziejcie i do Warsiawy na pokaz.
— A ścigły jucha musi być kiej krowa!
I pokpiwali sobie dalej z wójta i z jego konia.
Winciorkowa czekała. Z zamkniętymi oczami, z głową opartą o ścianę siedziała nieruchoma, jakby skamieniała. Nic nie słyszała z rozmów, bo wciąż dźwięczały w niej wczorajsze słowa stójki: „Jest papier o Jaśku”.
Co tam może być w tym papierze? Co jej powie pisarz? Czy oni już wiedzą? Te pytania niby błyskawice bólu i trwogi przerzynały wciąż jej mózg obolały.
Nie widziała, że słońce podnosiło się coraz wyżej i zalewało całą dolinę i wieś, i lasy stojące dokoła, złotawą pożogą. Mróz puszczał i po bruzdach, po rowach, po kałużach błyskały wody, dymy z chałup biły prosto niby słupy białawego błękitu, a we wsi, którą z tego wzniesienia widać było jak na dłoni, wypędzano bydło do wody. Nic nie widziała, nic nie słyszała prócz tych głosów trwogi, jakie darły jej serce.
— Winciorkowa, do kancelarii! — zawołał stójka, a zobaczywszy jej węzełek dodał: — Idźcie przez kuchnię.
Poszła wolno, machinalnie, w stary, zrujnowany korytarz klasztorny, w którym grzebały się kury i prosięta.
A w kuchni, olbrzymiej, sklepionej, oświetlonej gotyckimi oknami, na środku stała pani pisarzowa z papierosem w zębach, który zapalała co chwila.
Winciorkowa schyliła się na przywitanie.
— Co powiecie?
— A to... wedle tego papieru... ino mendel jajków, bo jeszcze kury mało niesą... — szepnęła, rozwiązując chustkę i kładąc ją przy jej nogach.
— Świeże, co?
— Parę dni mają.
— U was prośba jest? — pytała, przeglądając równocześnie jajka pod słońce.
— A juści, juści... A to jakiś papier przyszedł o moim synu, tym, co to... co to... siedzi... bo to pani wie... że...
— Idźcie do kancelarii... ja tam zaraz powiem mężowi.
— Bóg zapłać pani! — szepnęła i wyszła.
— Adam! powiedzieć mężowi, że u Winciorkowej jest prośba! — krzyknęła przez drzwi i powróciła, zapaliła papierosa i przeglądała dalej jajka.
Winciorkowa weszła do kancelarii, pochwaliła Boga, a że jej nikt nie odpowiedział, stanęła cicho przy drzwiach i czekała. Pisarz ubierał się dopiero, co chwila ginął w sąsiedniej izbie i powracał z jakąś częścią garderoby, którą wolno naciągał, rozmawiając jednocześnie z chłopami.
Czekała z dobrą godzinę, bo chociaż pisarz się już ubrał, ale zaraz potem poszedł na śniadanie. W kancelarii pozostał tylko młody, piegowaty i rudy chłopak, który usiadł przed piecem i puszczał w ogień bardzo dyskretnie dym z papierosa.
— Panie! — odważyła się przemówić.
— Wam czego?
— A to pono przyszedł papier o moim synu, Jaśku Winciorku.
— Aha, o tym złodzieju, co uciekł z więzienia!
— Mój syn nie złodziej! A tobie, ciarachu154, wara gębę sobie nim wycierać! — krzyknęła wielkim głosem, bo ją ta nazwa przeszyła jak nożem.
— Nie podnoś, kobieto, głosu, bo pójdziesz na osobność! — zauważył spokojnie chłopak, puszczając wielkie kłęby dymu.
Już nie rzekła ani słowa, siedziała pod oknem na pół żywa z niecierpliwości, z tego denerwującego oczekiwania.
— Wy Anna Winciorkowa?
— Ja, wielmożny panie... — powstała prędko, bo pisarz pytał.
— To wasz syn, Jan Winciorek, był skazany na trzy lata więzienia za pobój155 i usiłowanie zabicia, ha?
— Tak, juści tak, Jasiek mu jest na chrzestne imię, tak wsadziły go na trzy lata, ale to ino przez złość.
— Przysłali do mnie uwiadomienie156, jako157 Jan Winciorek uciekł z więzienia tydzień temu.
— O Jezu! — jęknęła, zataczając się na ścianę.
— I jest poszukiwany. Jeżeliby się do was pokazał, to powinniście go zatrzymać, zawiadomić sołtysa i odstawić do kancelarii.
— Moje dziecko rodzone!
— Tu o tym nie stoi. Jest tylko, że uciekł taki to i taki, a kto uciekł, musi być złapany, a kto będzie złapany, pójdzie pod sąd i do więzienia. A kto jego będzie przechowywał, pomagał mu uciec, też karany będzie.
Skończył i wziął się do roboty.
A Winciorkowa, jakby gromem rażona, długo stała, nie mogąc zebrać sił do wyjścia.
— Pójdzie pod sąd i do więzienia!
— Pójdzie pod sąd... i do więzienia...
Jeno płakanie, jeno żałość, jeno umęczenie duszne chodzi po świecie, a ty, człowieku, cierp, a ty, robaku, baruj się158 z nimi, a ty, sieroto, oganiaj się, a ty, nieszczęśniku, uciekaj choćby za bory, choćby za morze, a ułapi cię za gardziel, gdziebyś się i nie schował.
O dolo! dolo! dolo!
A ludzie są jak te wody: ani wiedzą, skąd, ani wiedzą, po co, ani wiedzą, dokąd?
A ludzie są jak te chmurki, co je wiater żenie159 to tu, to tam, po całym świecie... jak te listeczki, co je wiater drzewom pokradł i wieje nimi na pola, na lasy i rzuca na zatracenie; jak ten dzień, co był wczoraj, a już go ani dzisiaj, ani nigdy nie ma.
I zmiłowania nie ma, i poratunku nie ma, i uciekania nie ma.
I gdzie uciekniesz przed dolą, człowieku-sieroto, gdzie?
Chyba ułapisz się, biedoto, tych gwiazdów i dufające160 serce oddasz Panu Jezusowemu miłosierdziu!
O dolo! dolo! dolo!
Tak rozżalała się dusza Winciorkowej, sieroca, smutna dusza matki cierpiącej. A wiatr huczał na dworze i targał poszyciem chałupy, rozchwiewał drzewami i smagał nimi ściany, pogwizdywał w kominie i niby Zły, cieszący się z nieszczęść ludzkich, chichotał, tańcował po drogach ciemnych, po tej nocy rozdeszczonej, smutnej, strasznej.
— O Jezu! — łkała Winciorkowa i wrzeciono wysuwało się z jej sztywniejących palców, a ze zmęczonych, wypłakanych oczów161 toczyły się łzy gorzkie po zapadłej, rozbolałej twarzy. Wyschnięta pierś podnosiła się w strasznym łkaniu, a niemoc, straszna niemoc przygniatała jej biedne ramiona do ziemi, do poddania się, do niewoli...
Tekla sama dzisiaj oprzątnęła gospodarstwo i ugotowawszy kolację, zabrała dziecko z płachty wiszącej u sufitu i poszła spać.
Ani spostrzegła tego stara, zajęta cała myślami i boleścią. Raz w raz zaglądała do chłopaka, który leżał w gorączce, a potem tylko nasłuchiwała wszystkich szmerów, wszystkich świstów, wszystkich głosów nocy... bo się jej strapionemu sercu wydawało co chwila, że już słyszy szczęk pałaszów162, że już idą po niego...
Wtedy zrywała się, zasłaniając drzwi do alkierza, i takim strasznym, pełnym rozpaczy wzrokiem patrzyła, jakim tylko matka w obronie swego dziecka patrzeć może. Ale nikt jeszcze nie szedł, to tylko noc szła i deptała świat wichrami.
Dobrze już przed północą zapukał ktoś delikatnie do drzwi i wsunęła się przemoczona, zziębnięta Nastka.
— Nie, siadać nie siądę, zaraz muszę wracać. Przyleciałam wam powiedzieć... Jezu, jakem się zatchnęła, że we dworze u państwa mówili... co Jasiek uciekł z więzienia...
— A ty go chcesz wydać, judaszu! — szepnęła stara.
— Jezus miłosierny! co wy powiadacie! Adyć163 zlitowania nie macie! Ja bym Jaśka wydała, ja, co bym każdą kosteczkę dała za niego!...
Płacz nagły powstrzymał jej mowę, zaciągnęła chustkę na oczy i uciekła, tylko z ciemności słychać było coraz słabiej odgłos jej trepów...
— Nacierp się i ty, najedz się bolenia jak i ja, najedz! — zawołała za nią stara i zaczęła chodzić po izbie i szukać jakiego poratunku.
Ale poratunku nie widziała. Przyjdą, zobaczą go, złapią i pójdzie pod sąd i do więzienia! I już go nigdy nie zobaczy... nigdy...
Głowa zaczęła się jej trząść z nagłego strachu, obtarła fartuchem nos i oczy i chodziła dalej, medytując.
Żeby chociaż wychorzał164, toby mu pomogła uciec, sprzedałaby choćby ano i maciorę... choćby nawet i krowę albo i dwie... i pomogła, poszłaby z nim nawet na kraj świata, gdzieby go nikt nie znał, nie więził, nie karał.
Ale gdzie?...
I dusza przed tym pytaniem struchlała jej z trwogi.
Prawda, a gdzie uciekać?
Przecież na całym świecie są sądy, są strażniki, są więzienia!
Chwyciła się za głowę i przysiadła, tak ją przeraziło to odkrycie.
Prawda, są wszędzie... wszędzie... jak te żelaza na wilki... wszędzie...
Była przecież w Częstochowie, to i tam pokazywać musiała papiery; była na Kalwarii, za Krakowem, to i tam tak samo!
Obejrzała się dokoła bezradnie.
I jakby ujrzała wszędzie nieprzebyte mury, szeregi strażników, kancelarie, pisarzów i wyciągnięte do chwytania ręce!
Laboga! I nigdzie, i nikaj165
Uwagi (0)