Czternasta część - Eliza Orzeszkowa (biblioteka TXT) 📖
Opowieść feministyczna. W niewielkim miasteczku wszystkie ścieżki kariery są dla młodych dziewczyn zamknięte. Ich jedynym przeznaczeniem jest wyjść za mąż i rodzić dzieci. Nie wszystkie chcą się z tym pogodzić.
Teodora Końcówna ma tylko brata, ale kiedy przyszło do podziału spadku po ojcu, jej przypadła tylko jedna czternasta całego — skromnego zresztą — majątku. Ta czternasta część spadku starczyć może na skromne na wiano. Co jednak, jeśli za mąż wychodzić się nie zamierza? A to tylko jeden z przykładów. Życie Teodory jest długim pasmem niesprawiedliwości, a ich źródłem — karygodny fakt urodzenia się kobietą. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Czternasta część - Eliza Orzeszkowa (biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Pan Laurenty pocałował ją w rękę i szepnął jeszcze słów kilka, z których dosłyszéć można było wyrazy: „dawne, dawne czasy!”
Na scenę tę pani Jadwiga patrzała z drwiącym nieco uśmieszkiem, a pan Klemens, ze zdziwieniem na pół, a na-pół z zadowoleniem, pociągał rudego wąsa. Pan Laurenty zwrócił się ku gospodarstwu i, ukazując w uśmiechu zdrowe, białe zęby, zaczął mówić o tém, jak to miło jest przybyć po długiéj niebytności w rodzinne swe strony, jak przyjemne wrażenie sprawia na nim dom ten, w którym niegdyś tyle miłych chwil przepędził i t. d. Panna Teodora, teraz, gdy on nie patrzał na nią, patrzała w niego, jak w tęczę, i z lekka pociągała mię za suknią. Każdy snadź wyraz, wychodzący z ust przybyłego, uszczęśliwiał ją, bo potwierdzał wszystkie jéj nadzieje.
Pan Klemens wziął w rękę butelkę z wiśniową nalewką i przepił do gościa, pani Jadwiga uprzejmie go zapraszała na sér, wędlinę i potrawkę z kury. Gdy wszyscy już dokoła stołu przed kanapą usiedli i jeść zaczęli, gospodarz wytoczył rozmowę o świeżo wykluwającéj się w głowie jego koalicyi państw europejskich, dodając, że pan radzca, przybywający z dalekiego świata, lepiéj zapewne, dokładniéj rzeczy te znać musi.
Pan radzca z uśmiechem pełnym galanteryi oświadczył, że wobec dam o polityce mówić nie wypada, i że stosowniéj uczyni, jeżeli powinszuje panu Klemensowi tak szczęśliwych związków rodzinnych, które w nieobecności jego zawarł (tu zdobywcze i trochę czułe spojrzenie rzucił na rumieniącą się z radości panią Jadwigę) i tak ślicznych dziatek, które widać ciocię swą bardzo kochają, bo ciągle coś z niąmają do czynienia (tu wskazującym palcem dotknął policzka małéj Maniusi, siedzącéj na kolanach panny Teodory, a do saméj panny Teodory uśmiechnął się wesoło i przyjacielsko).
— A dlaczego to pan radzca w ślady moje nie wstąpił? — zapytał pan Klemens, dobrodusznie niby, lecz z badawczém na gościa spojrzeniem.
Na te słowa panna Teodora poruszyła się żywo i w talerz oczy utkwiła, Tyrkiewicz zaś, w pulchnych dłoniach zwijając i rozwijając serwetę, odpowiedział:
— Na obczyźnie siedząc, a przytém pracując na kawałek grosza i jaką taką pozycyą w świecie, i myśléć o tém nie mogłem. Teraz, kiedy w kieszeni dymisya już jest, a przy dymisyi i coś jeszcze... pomyśli się o tém... pomyśli!
— I należy, należy! — potwierdził pan Klemens.
A pani Jadwiga dodała:
— Już my pana ztąd nie puścimy. Na co to cudzych bogów szukać, kiedy...
— Kiedy swoje boginie są! — podchwycił gość i z rozkosznym uśmiechem doskonałego zadowolenia z siebie i wszystkiego, przyglądał się różowym plasterkom szynki, obficie choć nieśmiało kładzionym mu na talerz przez pannę Teodorę.
W téj chwili otworzyły się szeroko drzwi od sieni i wbiegła przez nie Helka, zrumieniona od szybkiego biegu, z pałającemi oczyma i włosami rozrzuconemi trochę pod narzuconą naprędce chusteczką. Pani Jadwiga zerwała się z kanapy i pobiegła do niéj.
— Czemuś tak nieprędko przyszła? — szepnęła, zdejmując z jéj głowy chusteczkę i szybkim rzutem oka ogarniając całe jéj ubranie.
Dziewczynie ładnéj i zgrabnéj ślicznie było w sukni codziennéj, lecz modnie zrobionéj. W ręku trzymała sporą wiązkę pierwiosnków, których téż kilka tkwiło niedbale w kruczym jéj warkoczu. Nie mniéj od kwiatów tych wydawała się uosobieniem wiosny. Spojrzawszy na gościa, zapłoniła się żywiéj jeszcze, znieruchomiała i z dziecinném jakby przelęknieniem otworzyła szeroko oczy.
— Pan Laurenty Tyrkiewicz, siostra moja — wymówiła pani Jadwiga, prowadząc siostrę ku stołowi, i promieniejąc cała tryumfem i radością. Wzrok jéj zdawał się mimowoli zapytywać gościa:
— A co, czy nie ładna?
Ukłon Tyrkiewicza, uśmiech jego i wyraz oczu, z jakim wpatrzył się w piękną dziewczynę, odpowiadały wyraźnie: — Prześliczna!
Helka trochę rubasznie rzuciła wiązkę kwiatów na szwagra, wołając ze śmiechem:
— Masz, Klemensie! przyniosłam te pierwiosnki dla ciebie!
— Kwiatek do kożucha! — mruknął wesoło pan Klemens — ot, oddaj to lepiéj kawalerowi jakiemu... ucieszy się!
— Kawalerowi? — z rezolutną minką zaszczebiotała Helka — oho! długo poczekają kawalerowie, zanim ja kwiaty rozdawać im będę!
Śmiała się głośno, błyskała złotawą źrenicą i białemi ząbkami zawzięcie gryzła porcyjkę chleba z masłem. Tyrkiewicz oka z niéj nie spuszczał. Teodory nie było w pokoju; poszła do kuchni kawę przyrządzać.
Wizyta skończyła się wkrótce potém, bo pan Klemens wracać musiał do drukarni, a Tyrkiewicz wybierał się w odwiedziny do kilku innych dawniéj znajomych sobie, domów. Na pożegnanie pocałował w rękę wszystkie trzy kobiety, pana Klemensa uścisnął i wyszedł, w progu jeszcze upewniając, że godzina, którą tu spędził, uleciała mu, jak w raju, i prosząc, aby mu pozwoloném było do raju tego zaglądać jak najczęściéj.
Zaledwie drzwi zamknęły się za gościem, pani Jadwiga zawołała:
— Ach! jaki miły człowiek! jak to znać zaraz, że na wielkim świecie bywał, i że coś między ludźmi znaczy! Jak ubrany! jaki dumny sobie a i grzeczny razem! a kiedy mówi, to zdaje się, że z książki czyta!
Helka, okręcając się przed lustrem i przyglądając się zgrabnéj figurze swéj z przodu, z tyłu i z boków, od niechcenia zawołała:
— A i przystojny sobie dosyć... choć już odrobinę si... wa... wy!...
A pan Klemens, stojący pośrodku pokoju i w zamyśleniu pociągający wąsa, podjął:
— Siwawy czy tam niesiwawy, przystojny czy nieprzystojny, ale, że znaczy coś na świecie, to pewno. Oto, jak ludzie umieją czasem dochodzić do wszystkiego. Kiedy wyjeżdżał ztąd, maluczkim kancelarzystą był i gołym, jak święty turecki, a teraz, panie, rangę „sowietnika” ma, i biletów bankowych w kieszeni kupę... ot taką...
— Nie może być? — krzyknęła pani Jadwiga.
— Na własne oczy widziałem. Kiedym dziś przyszedł od niego, od niechcenia niby, rozmawiając ze mną, wyjął pugilares ogromny i dostawał z niego pieniądze na drobne wydatki... Ja także niby od niechcenia zaszedłem go z tyłu i spojrzałem w pugilares... pieniędzy gmach! Dwadzieścia tysięcy rubli srebrem najmniéj... ale zdaje się, że chyba więcéj jeszcze!...
— Mój ty Boże! zkądże on tyle pieniędzy nabrał? — dziwiła się pani Jadwiga.
— Słyszę, spekulacye tam różne urządzał i tak zarabiał...
— No, no! chociaż raz ktoś porządny do domu się nam trafił!
Mówiąc to, z zamyśleniem patrzała na siostrę. Helka zamyśliła się także i tajemniczy, choć wcale niesmutny, uśmieszek wił się po świeżych, jak wiosna, jéj ustach.
Jedna tylko panna Teodora żadnego w rozmowie téj udziału nie brała. Sprzątała ze stołu, przymiatała podłogę i nie podnosiła oczu na nikogo. Bledsza niż zwykle i ze spuszczonemi powiekami, twarz jéj miała wyraz zmęczenia i smutku.
W parę godzin potém przybiegła do mnie.
— Pani moja — zaczęła, siadając i opierając czoło na ręku — jak to dziwnie! jak to dziwnie! Myślałam zawsze dawniéj, że gdyby on wrócił, była-bym taka szczęśliwa... I prawda, kiedy dowiedziałam się, że wrócił, o mało nie umarłam z radości; ale zaraz potém tak mi się serce czegoś ścisnęło, a teraz znowu cieszyć się nie mogę... Rada jestem, że zobaczyłam go, zupełną już teraz pewność mam co do serca i zamiarów jego, a cieszyć się jak nie mogę, tak nie mogę... Czuję coś takiego, jak gdyby mi serce osłabło bardzo i cieszyć się siły nie miało...
Po chwili mówiła daléj:
— Mój ty Boże! dlaczego to tak? oto naprzykład nas dwoje... on i ja! Te same lata płynęły dla niego i dla mnie... ja pracowałam i on pracował... dziesięć lat blizko młodszą jestem od niego, a proszę-ż spojrzéć na nas! co za porównanie! On zdrów, silny, przystojny, wesoły i bogaty téż, i ze znaczeniem u ludzi... a ja? co to mówić? czy ja siebie nie znam? Ot, ciało sterane, z taką jakąś zmęczoną i smutną duszą... Potém wstrząsając głową i patrząc w ziemię, dodała:
— Co to dziwnego! czternasta część! zawsze i wszędzie czternasta część!
Nazajutrz pan Klemens, spotkawszy mię na dziedzińcu, proszącym tonem zaczął:
— Niech pani będzie łaskawa powié... pani to zna świat i ludzi... czy to być może, aby ten Tyrkiewicz wrócił tu dla Teosi i o niéj naprawdę myślał? Chciał-bym ja tego bardzo, bo to i dla niéj było-by szczęście wielkie, i dla mnie honor niemały takiego szwagra miéć... Kochali się oni z sobą kiedyś, to prawda, i wczoraj czule z nią się przywitał, a z nami po przyjacielsku się obchodził... ale czy to być może? czy to, bogatym będąc i w znaczeniu, młodéj i bogatéj żony on sobie nie znajdzie?
Pani Jadwiga zaś, przybiegłszy do mnie na chwilę, szeptała:
— Moja złota pani! czy to ona może jeszcze myśléć o człowieku takim! czy to on właśnie dla niéj tu powrócił? Ot, ciotka jego, pani Antoniowa, która domek swój ma i kapitalik niezły, napisała do niego, że czuje już koniec swój blizki... to i przyjechał, żeby sukcesyi dopilnować... a ta głupia, jakby na sto koni wsiadła, taka kontenta!...
Istotnie, bywały dnie, w których serce panny Teodory odzyskiwało całą młodzieńczą siłę kochania i radości. Ze wszystkich szczęśliwych chwil swych i rozkosznych myśli zwierzała się zawsze przede mną. Opowiadała, jak pan Laurenty silnie ją zawsze przy powitaniu ściska za rękę, jak przypomina jéj dobre dawne czasy, i mówi, że tak dobréj osoby, jak ona, nigdy w życiu całém nie spotkał. Parę razy jaśniejąca radością oznajmiła mi, że chodziła z nim na spacer „pod rękę;” innego znowu dnia szepnęła, płoniąc się, że słyszała, jak pan Laurenty mówił jéj bratu:
— Trzeba mi żenić się, panie Klemensie! pora już gniazdko własne założyć i ptaszka miłego w niém posadzić!
— Poczciwy Klemens! przekonałam się teraz, że zawsze jednak brat bratem jest i siostrze dobrze życzyć musi... ciągnie go do domu, jak może, i wydatków nawet na przyjęcie nie żałuje... A i ta, nie wiem, co się jéj stało, przyjmuje go jak najlepiéj i ząbki do niego szczerzy. Dumna pewno z tego, że człowiek taki bywa u niéj... i komplement jakiś powié czasem jéj, albo jéj siostruni. U matki ich był nawet z wizytą... nie wié on naturalnie o tém, jakie to są stosunki nasze... widocznie familią bratowéj mojéj uszanować chciał... Oj, pani droga! kiedy mówiłam, że najlepszy to jest człowiek na całym świecie, prawdę mówiłam. Co to! wierność taka i taki szacunek w kochaniu! rzadka to rzecz na świecie! Nacierpiałam się, to nacierpiałam w życiu, ależ za to i szczęścia równego memu na świecie nie będzie!
I teraz czuła się już szczęśliwą, tak szczęśliwą czasem, że, gdy mówiła, oddech zamierał w jéj piersi, bladła i ręce splecione przyciskała do czoła. Dziwna rzecz jednak, szczęście to, uczuwane głęboko i namiętnie, nie odmładzało jéj, ale przeciwnie, męczyło i ku starości jakby popychało. Rumieńce jéj, świeże wprzódy, przybierały czasem barwę sinawą, piękne oczy zapadły i otoczyły się drobniutkiemi zmarszczkami, ręce drżéć zaczęły. Widocznie organizm ten, spracowany i zwątlały, nie posiadał już dosyć siły do przenoszenia doznawanych wrażeń; szczęście, przybyłe późno, rozstrajało zmęczone jéj nerwy. Przytém od dnia przybycia Tyrkiewicza stała się zalotną i strojnisią. Z szuflad komody wywlekała stare suknie, szaliki, wstążki przeróżnych kolorów, i sporządzała z nich sobie stroje, niekoniecznie dobrze ją zdobiące. Włosy téż, z których dumną była i które istotnie były niepospolicie piękne, trefić zaczęła w sposoby rozliczne, piętrzyć nad czołem niezmiernie wysoko, lub téż jak młodziutkie dziewczę, opuszczać na plecy i ramiona w splotach i lokach. Raz Tyrkiewicz, ujrzawszy ją w stroju takim, rzekł z uśmiechem:
— Jak panna Teodora młodziutko wygląda!
Pani Jadwiga i Helka parsknęły śmiechem, ale ona nie zwróciła na to najmniéjszéj uwagi i nie posiadała się z radości, a nazajutrz włożyła na siebie więcéj jeszcze kolorowych szmatek i uczesała włosy w drobniejsze jeszcze, zupełnie już dziecinne, loczki.
Co pewna, to że Końcowie ciągnęli do siebie Tyrkiewicza usilnie i widocznie. Pan Klemens cały czas wolny od zajęć w drukarni z nim przepędzał, a pani Jadwiga zapraszała go wciąż na śniadania i herbaty. Widocznie téż Tyrkiewicz rad był wielce okazywanéj mu uprzejmości; u Końców bywał codziennie, a dość często przynosił z sobą cukierki, ciastka i bakalie, które pani Jadwidze, jako gospodyni domu, oddawał.
W oficynce wesołość panowała teraz większa, niż kiedykolwiek, bo, zamiast kłótni i narzekania, słychać tam było ciągle wesołe śmiechy, ożywione rozmowy, brząkanie naczyń stołowych, a czasem téż tajemnicze, poufne szepty pani Jadwigi z mężem, szepty, śród których żona, prosząc jakby o coś męża, lub namawiając go do czegoś, przymilała się do niego, głaskała ręką po czole, okazywała się słowem żoną tak kochającą i czułą, jak nigdy. To téż i pan Klemens czuł się tak szczęśliwym i dumnym, jak nigdy, a Helka przylatywała do siostry po kilkanaście razy dziennie. Nieustannie widywałam ładną twarzyczkę jéj, przesuwającą się szybko za oknami mego mieszkania. Gdy wiosna rozkwitła zielenią i kwiatami, piękna dziewczyna wplatać zaczęła w krucze warkocze pachnące gałęzie czeremchy lub jaśminu i, strojna zawsze, lekka, śmiała, wpadała do bawialni, nucąc i w śmiechu szczerząc białe ząbki. Daremnie teraz Ernest Robek, wysmukły i blady metr tańców, melancholijnie przechadzał się godzinami całemi około domowstwa Końców; daremnie wystawiał na promienie słońca lakierowane buciki swe i błyszczący kapelusz, a o szaréj godzinie otwierał okna ze sztorami, powiewającemi nad zieleniejącą gęstwiną buraków i włoszczyzny; dwie kobiety zdawały się zapominać o jego istnieniu. Co innego zupełnie zapełniało teraz myśl ich i czas.
Dnia pewnego panna Teodora powiedziała mi wiadomość, niezmiernie dla niéj miłą. Pan Laurenty kupił w piérwszym magazynie śliczny garnitur mebli, gotowalnią damską i tuzin krzeseł wiedeńskich do jadalnego pokoju, a usłyszawszy od pana Klemensa, że dom od ulicy za miesiąc będzie do najęcia, bom ja oznajmiła mu, że z miasta wyjeżdżam, oświadczył chęć wynajęcia go dla siebie.
— Widzi pani, jak on to wszystko dobrze obmyślił. Kupił
Uwagi (0)