Początek powieści - Eliza Orzeszkowa (czytaj ksiazki za darmo online .TXT) 📖
Dwa dwory, dwa małżeństwa, dwie opowieści toczące się równolegle. Jeden z ciekawszych formalnie utworów Elizy Orzeszkowej.
„Początek powieści” to dwa utwory w jednym, dwie różne historie dziejące się w tym samym miejscu i czasie. Tematem obydwu jest narzeczeństwo i zamążpójście córki. Obydwie nowelki zbudowane są w identyczny sposób, zaczynając od opisu dworu i okolicy, poprzez przedstawienie postaci, aż do zawiązania akcji. Paralele na poziomie zarówno treści, jak i formy czynią ten utwór nieomal prozą poetycką, a autorka w przedmowie wprost zaprasza do krytycznoliterackich analiz i refleksji. Zdecydowanie godne polecenia.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Początek powieści - Eliza Orzeszkowa (czytaj ksiazki za darmo online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Moja miła, zdobywasz serca! Mój kuzynek Michał tak się w tobie zakochał, że nie chcę wracać do domu. Tu n’as qu’à vouloir, et tu seras Mme Starski.
A pan Michał, usiadłszy przy niéj, powiedział półgłosem, że, wróciwszy ostatni raz z Żytowa, śnił niebo i piekło, i że w jéj mocy było dać mu jedno, albo pogrążyć go w drugiém. Ten katechizmowy komplement zasłyszał był gdzieś w wołyńskiém sąsiedztwie i w naglącéj okoliczności zużytkował dla siebie.
Dziéwczę więc, jadąc do domu, marzyło: Może on mnie bardzo kocha, może on mnie tak kocha, jak pan Warzecki Zofią! Ciekawam, kiedy się oświadczy!... I myślała: co tu robić? wyjść za niego, czy nie wyjść? Wprawdzie on mi się nie bardzo podoba, najpewniéj nie kocham go... o nie, co za myśl!... nie kocham go najpewniéj.... ale.... nie mam téż do niego wstrętu.... W Żytowie tak nudno, tak smutno, a on mnie powiedzie w świat daleki, na Wołyń; tam podobno są góry piękne i ludzi wesołych wiele... Tak mi teraz zimno na świecie, tak tęskno ciągle... On mnie musi bardzo kochać... on mnie upieści, do serca przytuli!....
Patrzała w niebo pełne gwiazd, ścigała okiem cienie drzew, — i znowu myślała: Ależ ja go nie kocham! co tu robić? co tu robić?...
Czemuż wówczas jaki mądry i dobroczynny głos nie szepnął do ucha Loli zbawczéj rady? Czemu jaka kochająca ręka nie zdjęła z jéj ocz zasłony niedoświadczenia i błędu? Czemu ten anioł-stróż, o którym, usypiając, marzyć lubiła, nie starł wtedy z jéj myśli obrazu pana Michała?.... Niestety! Ojciec Loli, wsparty na poduszkach powozu, chrapał, śpiąc snem głębokim; matka odmawiała różaniec, — a aniołstróż?... Aniołowie przemawiają do ludzi tylko w poetycznych bajkach dziecinnych!....
Zaledwie dwa tygodnie upłynęły od przybycia pana Michała do Próżnowa, gdy w okolicy głośno mówiono o konkurach pana Starskiego do panny Żytowskiéj. Niektórzy przebąkiwali, że to zrujnowany człowiek, niemający nic, oprócz pańskiego imienia i odłużonéj wioszczyny; rozsądniejsi zwracali uwagę na to, że podobno bardzo zaniedbane otrzymał wychowanie i zanadto lubi jarmarczki i handelki; byli i tacy, którzy szczerze żałowali ładnéj i sympatycznéj dziewczyny, dla rubasznego i ciężkiego karyerowicza.
Wszystkie te nagany i pożałowania były jednak ciche i nie dochodziły do mało nawiedzanego Żytowa; a gdyby doń i doszły, niewieleby pomogły, bo panu Janowi bardzo się podobał popularny i całujący, że aż gęba bolała, Starski, a pani Żytowska w przybyciu i zamiarach młodego człowieka widziała wyraźną wolę Pana Boga. Byli téż sąsiedzi, którzy połączenie się ze Starskimi uważali za bardzo zaszczytne dla Żytowskich, i winszowali ex-ekonomowi świetnéj perspektywy małżeństwa córki. Po każdém z podobnych powinszowań pan Żytowski prostował się, brał się w boki i wołał do żony:
— Duszko! czy śniło się kiedy tobie, że będziesz miała zięcia Starskiego? Dalibóg, szczęśliwa dziewczyna! Ależ-bo, panie, stworzona na wielką panią; blade to i delikatne, jak hrabiątko! Cóż ty na to duszko?
Duszka, przechodząc powoli przez pokój z kluczami w ręku, poprawiała na głowie biały czepek i odpowiadała mężowi:
— Snadź taka była wola Pana Boga, mój Jasiu! Niech będą Jemu dzięki za wszystko!
Pan Michał często przyjeżdżał do Żytowa, a nauczony doświadczeniem, nigdy już nie rozpiérał się w fotelu w czasie muzyki Loli, o którą prosić miał sobie zawsze za obowiązek. Zato stawał naprzeciw grającéj przy oknie i, blado-błękitnemi oczyma ścigając po niebie obłoki, myślał jakby najprędzéj skończyć na kobiercu nudne konkury, — albo machinalnie liczył włoskie topole ogrodu, ponad innemi drzewami rysujące się na tle nieba.
Lola, grając, ukradkiem rzucała nań spojrzenia i myślała: Jak on lubi moję muzykę! zawsze mnie o nią prosi. A jak się zamyśla, kiedy gram! tak się zawsze we mnie wpatruje! O, on mnie bardzo kocha!
W szybkim pasażu drobną rączką przebiegała klawisze i, kształtnemi paluszkami wydobywając miękkie akordy ukraińskiéj pieśni, znowu spoglądała na Michała. — Jakie on ma nieładne włosy, — myślała, — jakieś rude! Nie podoba mi się, że on tak groźnie mówi i takich nieładnych używa wyrażeń. To brzydkie przyzwyczajenie!
Tu wypadała jakaś trudność muzyczna; grająca zwracała uwagę na nuty i przestawała myśléć o niezupełnie miłych stronach swojego pretendenta. A po jego wyjeździe, z główką pełną zmieszanych myśli, biegła do lasu na wzgórek i tęskno patrzyła na drogę. Serce jéj nie rwało się wcale ku temu, co nią pojechał przed chwilą; ale od ciszy i samotności domowéj biegło w świat inny, wesoły, wymarzony. Długo siedziała na wzgórzu, z głową o dłoń opartą, ze wzrokiem utwionym w dalekie zakrety drogi, a wstając i zwracając się ku domowi, myślała:
— Pójdę za niego! dosyć już nudnego i zimnego życia! Wprawdzie nie kocham go, ale on mnie kocha, więc go uszczęśliwię, a przecież Zosia mówi: l’amour vient après le mariage!
Pewnego pięknego lipcowego dnia, przed ganek w Żytowie zajechał znów koczyk pana Swatowskiego. Pan Andrzej, chociaż spocony i zmęczony lipcowym upałem, więcéj był ożywionym i grzeczniejszym niż zwykle; ściskał pana Żytowskiego, panią Janową pocałował w rękę, a kłaniając się Loli, patrzał na nią z dobroduszną czułością. Pan Michał uroczyście jakoś wyglądał, wyświeżony, wyperfumowany, z szerokim krawatem w kraty ponsowe i zielone, zawiązanym na ogromną kokardę.
Odrazu usiadł przy Loli, trzymającéj wzrok na rozpoczętym hafcie; wydobył z piersi głębokie, trzypiętrowe westchnienie, a schyliwszy okrągłą i rumianą twarz ku blademu licu dziewczęcia, zaczął mówić zniżonym głosem:
— Są chwile w życiu człowieka......
Tu zabrakło konceptu. Spojrzał na sufit, spojrzał na piec i myślał: co u licha!..
Lola zwróciła oczy na zakłopotanego pretendenta, a przewidując oświadczyny, których się spodziewała, przypisała jego zmieszanie się silnemu wzruszeniu, i z taktem nadała inny kierunek rozmowie, zapytując o Próżnów, o Zosię. Tymczasem pseudo-zakochany młodzieniec, lepiéj obmyśliwszy formułę wypowiedzienia swoich quasi-uczuć, wypalił ją jednym tchem, poczém znowu głęboko, trzema coraz cichszemi spadkami, westchnął.
Po kilku chwilach Lola zarumieniona wybiegła z salonu, a pan Michał wstał z krzesła, tryumfująco poprawiał ogromną kokardę swego krawatu.
Tymczasem pan Swatowski, wziąwszy pod rękę gospodarza, przechadzał się z nim po przyległym pokoju.
— Porządny chłopiec, — mówił, prowadząc daléj rozpoczętą rozmowę, — złote serce i z pięknéj familii.
Pan Jan czule przymrużył złośliwe oczki i rzekł:
— A już to, łaskawy sąsiedzie dobrodzieju, znajoma wszystkim familia Starskich; panowie z panów; toż to podobno z hrabianki S. rodzi się nasz kochany pan Michał.
— A tak, — odpowiedział, siadając i rozpierając się w fotelu, pan Andrzej. — To téż kuzyn jego po matce, hr. S., swata mu swoję córkę. Jak róża dziewczyna i 100,000 rs. posagu daje mu z nią zaraz. Może-by co z tego i było, gdyby nie przyjechał tutaj i nie zakochał się w twojéj córce, panie Janie.
Tu dobrodusznie rozśmiał się pan Andrzej i dodał, kiwając głową:
— Tak to młodzi, zwyczajnie, łatwi do zakochania.
Panu Janowi błyszczały zmrużone oczki; złożył ręce, uśmiechnął się czule, zgiął do ukłonu i zawołał z udaném zdziwieniem:
— Być-że to może! poczciwy, panie, chłopiec! Wpadła mu w oko moja Lolka, a ja ani spostrzegłem tego! Zwyczajnie, panie, stary, zapomniałem już jak za młodu bywa. Ależ bo złota, panie, dziewczyna! Jak gra! znać, że po dukacie brała lekcye muzyki w Warszawie.
— To téż mój kuzynek, — odparł pan Andrzej — bardzo się zapatrzył na śliczną rzeczywiście twoję córeczkę, panie Janie, i zobowiązał mnie, abym w jego imieniu prosił cię dzisiaj o jéj rękę. Chociaż nie lubię się wdawać w podobne sprawy, ale, jeżeli potrzeba mojego słowa do uszczęśliwienia porządnego chłopca, wstawiam się za nim do ciebie, panie Janie, i ręczę słowem honoru, że w przyszłym mężu twojéj córki znajdziesz porządnego człowieka, w całém znaczeniu tego wyrazu. Nie gra w karty, nie pije, pobożny, skromny i poczciwy, a złote serce!
To mówiąc, pan Andrzej powstał, wziął rękę pana Jana, uściskał ją silnie i, jakby w rozczuleniu, opuścił się na krzesło. Pan Jan zgiął się uniżonym ukłonem, jeszcze czuléj przymrużył oczki i mówił:
— Z całéj duszy, łaskawy sąsiedzie, z całego serca rad jestem, że Lolka podobała się tak porządnemu człowiekowi, jak pan Michał. Trzeba się tylko zapytać o zdanie mojéj żony i jéj saméj. Co do mnie, zgadzam się i błogosławię, a kochanego swata ściskam i całuję.
I pochwycił w objęcia pana Swatowskiego, i całował go z całéj siły.
Pan Andrzej, z trudem wysunąwszy się z uścisku ex-ekonoma, rzekł:
— Kiedy tak, to jestem pewny, że sprawa Michasia wygrana. Młode serce łatwo się oddaje, a za wolą córki pójdzie i zgodzenie się matki. Twoje veto, panie Janie, było najważniejsze, a gdy kładziesz afirmatywę, pomówmy o innych rzeczach.
Pan Jan przysunął krzesło, usiadł, szerzéj otworzył oczy i rzekł:
— Pomówmy, pomówmy, łaskawy sąsiedzie dobrodzieju. O cóż idzie?
— Bo to widzisz, panie Janie, — mówił pan Swatowski, bębniąc palcami po stole, — młodzi, zwyczajnie jak zakochani, mało myślą o powszednim chlebie; nam więc starszym za nich myśléć o tém potrzeba. Michałowi zdarzały się świetne partye, mógł wziąć półmiliona i milion złp. posagu. Ale poczciwy chłopiec bez miłości nie chciał się żenić. Teraz, gdy już kobierzec niedaleki, ja za niego myślę o pieniądzach, i ot tak otwarcie zapytuję ciebie, panie Janie: jaki posag dasz córce?
Pan Jan uśmiechnął się złośliwie, szybko jednak powściągnął uśmiech i zawołał:
— Masz słuszność! piéniążki przedewszystkiém, nic bez nich! Otóż-to kiedy rozumny człowiek! A nie powstydzę się posagu. Bławacin dam Lolce, 80 chat, panie, 50 włók lasu, złote jabłko!
— To dobrze, — odpowiedział pan Andrzej; — ale na nową gospodarkę cośby gotówki potrzeba. Dasz, panie Janie, w dodatku ze sto tysiączków złp.?
— Sąsiedzie dobrodzieju, żałosnym głosem zawołał ex-ekonom, dalibóg nie mam! jak cię z serca kocham i szanuję, tak nie mam! Nic, oprócz Żytowa, nie zostawiam sobie, a przecież i nam starym trzeba kawałka chleba do śmierci. Ależ przecie i kochany pan Michał musi miéć swoje dobra, albo kapitały; alboż to świat nie wié o bogactwie familii Starskich?...
I śmiał się dobrodusznie ojciec Loli, kiwając głową i patrząc zmrużonemi oczkami w twarz pana Andrzeja.
— Ma ona majątek, — odpowiedział pan Andrzej, mocniéj bębnąc palcami, — piękny i duży majątek, żyzny i leśny. Ale trochę to... trochę zadłużone, no, niewiele... ale jest troszkę grzeszków. Nie jego grzechów, broń Boże! to chłopiec skromny, jak panienka, a wyrachowany, jak stary; ale tak... ojcowskich... Wieczny jemu pokój, nieboszczyk Starski lubił pohulać.
Pan Jan posmutniał i zamyślił się. Widocznie ojcowskie grzeszki nie bardzo mu się podobały. Ale imię Starskiego brzmiało w uszach ex-ekonoma nieopisanym urokiem; osnuł już był sobie całą nić marzeń, jak będzie nazwiskiem zięcia imponował sąsiadom, którzy, zdawało mu się, pamiętali początek jego zawodu.
Wstając więc z krzesła, rzekł:
— Zobaczymy, panie Andrzeju, zobaczymy; może się i znajdzie jeszcze grosz jaki. Wszakże to jedynaczka; wszystko, co nasze, będzie jéj własnością.
— Ale musisz dla młodéj pary dom urządzić w Bławacinie, — dodał jeszcze pan Andrzej, poufale uderzając gospodarza po ramieniu. — W majątku Michała dom, choć piękny, ale tak... nadrujnowany. Ojciec jego, zwyczajnie jak wielki pan, w jednych dobrach mieszkał, a inne folwarki opuszczał. Trzeba przecież urządzić ładne gniazdo dla takich ślicznych ptasząt. Nie prawdaż?!
I rozrzewniony czułą metaforą, pan Swatowski wydobył chustkę z kieszeni i otarł zwilżone łzami oczy.
W niespełna miesiąc po dniu, w którym Wacław Warecki, szczęśliwy i rozkochany, opuścił Próżnów po przyrzeczeniu Zofii, — z żytowskiego dworu wyjeżdżał około północy pan Michał, z rozwiązaną od radości kokardą kraciastego krawatu, przyjęty także i szczęśliwy.
O, jakże różne od siebie są serca ludzi, jak różne źródła ich radości!
Za bramą narzeczony Loli rzucił się w otwarte objęcia pana Swatowskiego.
— Niechże ci powinszuję, Michasiu, — wołał pan Andrzej, — oto partyą robisz nielada! Wielu ci pozazdrości.
— Wdzięcznym ci, wdzięcznym do śmierci, — mówił Michał, dusząc się w uścisku swego swata. — Otóż o takich krewnych daj Boże miéć każdemu poczciwemu człowiekowi!
I znowu duże chustki, wyciągnięte z kieszeni, ocierały dwie pary oczu.
W salonie żytowskim pan Jan mówił do żony:
— Duszko! coś, widzi mi się, przyszły nasz zięć goły, jak święty turecki. Źle panie. Nie chciałem córki wydać za hołysza. Jednak, zawszeć to Starski. I cóż robić, stało się!
— Mój Jasiu, — odpowiedziała cicho i powoli pani Żytowska — przecież Lola ma, chwała Panu Bogu, własny fundusz. Pan Starski porządny człowiek, i kiedy się już tak złożyło, snadź taką była wola Pana Boga. Dla kobiéty, która powinna zająć się domem, gospodarką i chwałą Bozką, niewiele potrzeba.
W czasie téj rozmowy państwa Żytowskich, Lola w cichym pokoiku, oświeconym bladą lampką, klęczała przed swojém dziewiczém łóżeczkiem, twarz ukryła w obie dłonie i z oczu płynęły jéj łzy gorące. Smutno było biédnemu dziecku w tym dniu stanowczym życia, bez serdecznéj rady i pieszczoty; — czuła się dziwnie samotną i słabą, bardzo słabą, zostawiona swojéj woli, tak niepewnéj jeszcze, chwiejnéj i dziecinnéj.
Zresztą, któż wypowiedziéć zdoła smutne przeczucia, te wieszczby złowrogie, które żelazną obręczą bólu ściskają pierś wtedy, gdy nieszczęście ukryte jeszcze pod tajemniczą zasłoną przyszłości!
Biédna Lola łzami smętnego przeczucia płakała w przeddzień godów weselnych!...
Śluby dwóch młodych par w Próżnowie i Żytowie odbyły się w przeciągu jednego tygodnia. Na konieczne żądanie pana młodego, państwo Warzeccy brali ślub cichy, w obecności rodziców panny młodéj i kilku świadków.
Inaczéj było w Żytowie. Pan Jan, pragnąc całemu sąsiedztwu przedstawić zięcia Starskiego, zaprosił
Uwagi (0)