Prosto z pensyi - Michał Bałucki (biblioteka publiczna TXT) 📖
Po zakończeniu nauki w klasztorze szesnastoletnia Janina wraca do rodzinnej wsi. Spodziewa się, że jej życie będzie się toczyć tak samo sielsko, jak kiedyś — z ukochanymi dziadkami i służbą.
Okazuje się jednak, że jej krewny, niewiele starszy Adam, przystojny mężczyzna, uczy się gospodarstwa u jej dziadków. Relacja Janinki i Adama — którzy bawili się razem, gdy byli młodsi — jest jednak bardzo dziwna — choć bardzo się stara, ona ciągle się na niego dąsa. Dlaczego dziewczyna tak bardzo stroni od towarzystwa młodzieńca?
Prosto z pensyi to nowela autorstwa Michała Bałuckiego, jednego z najsłynniejszych polskich autorów okresu pozytywizmu. Bałucki znany jest przede wszystkim jako powieściopisarz i komediopisarz, był również publicystą. W twórczości prozatorskiej odwoływał się do tradycji powstańczych, a także propagował idee pozytywizmu, jako autor dramatów nawiązywał do Aleksandra Fredry. Do jego najsłynniejszych utworów należą Dom otwarty i Grube ryby.
- Autor: Michał Bałucki
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Prosto z pensyi - Michał Bałucki (biblioteka publiczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Michał Bałucki
Ale potem, gdy zaczęła dorastać powoli na pannę, te wspomnienia dziecinne niepokoiły ją i straszyły. Przypominając je sobie w klasztornych murach, uczuwała obawę na myśl, że kiedyś będzie musiała spotkać się z towarzyszem owych zabaw dziecinnych. Gorący rumieniec oblewał ją wtedy; nie wyobrażała sobie, jak będzie mogła spojrzeć mu w oczy od wielkiego wstydu.
Starsi mimowiednie podtrzymywali i potęgowali w niej tę obawę, nazywając nieraz w rozmowie z nią Adasia jej narzeczonym. Te żarty panienka niedoświadczona, naiwna uważała za prawdę i zaczęła na dobre bać się tego pana Adama, który niewidzialny, nieobecny (wysłano go bowiem do szkoły rolniczej) wyrastał gdzieś daleko na jej pana i męża. Do powiększenia tego strachu przyczyniło się jeszcze i to, że Janina od jednej ze swych koleżanek dowiedziała się, iż według ustaw kościelnych, skoro panna da słowo wobec świadków, nikt już takiego ślubu rozwiązać nie zdoła, chyba sam papież. Panienka owa dowiedziała się o tem z jakiegoś przypadku, który właśnie stał się w jej rodzinie i nie omieszkała zakomunikować tego swoim koleżankom, chcąc uchodzić przez to w ich oczach za dorosłą i doświadczoną osobę.
Gdy Janinka usłyszała, ogarnęła ją trwoga niezmierna. Wszakże ona nietylko dała słowo ale była już zaręczoną i prawie poślubioną Adamowi. Kłamać przysięgę, było to tyle, co narazić się na klątwę kościoła, a Janinka wychowana była w bojaźni Bożej, którą pobyt w klasztorze jeszcze spotęgował. Może która z doświadczonych, a przynajmniej starszych koleżanek byłaby jej wyperswadowała te urojone skrupuły sumienia i nauczyła ją śmiać się z tego; uważała to, czego się dopuściła, za coś tak strasznego, że była pewną, iż wywołałoby to powszechne zgorszenie i może nawet spowodowało jej wydalenie z klasztoru.
Nieraz gdy słyszała swoje koleżanki układające najrozmaitsze projekta co do swojej przyszłości, mówiła do siebie z westchnieniem: „Ach jakie one szczęśliwe! One mogą marzyć, cały świat przed niemi otwarty, a mnie już nie wolno niczego się spodziewać, moja przyszłość już stoi przedemną wyraźna, jak wydeptana ścieżka, z której mi zboczyć nie wolno!” I w ślad za temi myślami poczęła nienawidzieć prawie człowieka, który ją pozbawił rojeń młodości i narzucił się na przyszłego jej pana. Rozpieszczona i kapryśna dziewczyna oburzała się na taką tyranią: wspomnienia owego wesela pod kasztanem oburzały ją; a pana młodego nie cierpiała.
Ta niechęć do towarzysza zabaw dzieciennych wzrosła jeszcze więcej, gdy się dowiedziała — także od owej koleżanki, która tak dobrze obeznana była z ustawami kościelnemi — że zerwanie małżeństwa w podobnych wypadkach może nastąpić jedynie za zgodą obu stron. Wtedy to Janinka postanowiła sobie, że zmusi Adama postępowaniem swojem, aby wyrzekł się swego zamiaru. „Będę — mówiła sobie — dla niego nieznośną, będę mu dokuczała tak, że mu odejdzie z pewnością ochota do tego małżeństwa.”
I oto mamy wytłomaczenie zagadki, nad którą Adam i dziadkowie łamali sobie napróżno głowę.
Minęły już dwa tygodnie, a panna w niczem nie zmieniła się dla niego.
Nadeszła niedziela, druga niedziela pobytu jej w domu dziadków. Przez dwa dni przedtem panowały ulewne deszcze i rzeka przez którą trzeba było przejeżdżać do kościoła, przybrała znacznie. Janinka jednak uparła się jechać na sumę, pomimo że ani dziadek, ani babka się nie wybierali. Dziadek był trochę niezdrów, narzekał na darcie w nogach, babcia znowu miała zajęcia gospodarskie, bo jutro wypadał jarmark w miasteczku, na który trzeba było coś przygotować. Radzili staruszkowie i wnuczce, aby się w domu pomodliła. Ale na upór nie ma lekarstwa: gwałtem jechać i jechać zachciało się pannie. Oprócz modlitwy, ciągnęło ją to tam jeszcze, że może na poczcie będzie list od Zosi, której przybycia nadaremnie oczekiwała codzień; rada więc była jak najprędzej dowiedzieć się o przyczynie zwłoki.
— No, to poślemy Michałka na pocztę — perswadował dziadek.
Nie i nie! Ona sama chce być w kościele i na poczcie.
— Gdyby choć Adam był w domu, to pojechałby z tobą i byłbym spokojniejszy.
To przypomnienie Adama jeszcze ją więcej podrażniło. Zaczęła tłumaczyć dziadkowi, że Michał powinien mieć przecie większe zaufanie, niż pan Adam; że ten pan Adam tak już dziadka zawojował, iż bez niego już nic zrobić nie może. Ale ona przekona wszystkich, że się bez pana Adama całkiem obejść można.
— Trzebaby się dowiedzieć od kogo, czy można przejechać bez niebezpieczeństwa — mówił znowu dziadek, chcąc jakim sposobem odwlec tę wyprawę do kościoła.
Ale i na to znalazła sposób uparta panienka. Wiedziała, że sołtys, który mieszkał niedaleko dworu, jeździł dziś z żoną na ranną mszę. Posłano więc do niego dowiedzieć się i służąca przyniosła uspokajającą odpowiedź, że nawet półszorki nie zmoczyły się w wodzie.
— Ha no, więc jedźcie w imię Boże! Tylko Michale ostrożnie — upominał dziadek — bo to rzeka niespokojna, bardzo niespokojna.
Michał zapewnił, że będzie czuwał nad panienką i że zna rzekę jak własną kieszeń — no i pojechali.
Kiedy minęli wikle rosnące nad rzeką. Michał zobaczywszy szeroką płaszczyznę mętnej, żółtej wody, płynącej szparko, zatrzymał konie i począł kiwać głową.
— Co takiego? — spytała panienka.
— Coś ono mi się nie widzi, co sołtys mówił, że mu nawet półszorków nie zamoczyło, kiedy ano na drugiej stronie palików nie widać.
— Jakto nie widać? ja przecież je widzę.
— No, niby widać, ale je woda już ponakrywała, to i do powozu dostanie się pewnie.
— Usiądę całkiem na siedzeniu z nogami i przejedziemy.
Michał nie mógł się zdecydować. Skrobał się po głowie i oglądał; rad był dogodzić panience, która wskoczywszy na siedzenie, nachylała się ku niemu i prosiła: „Mój Michale jedź, jak mnie kochasz” — a znowu nie chciał robić tego na własną odpowiedzialność.
— A nuż przewróci powóz? Woda bystra.
— To musiałaby go do połowy chyba nakryć, żeby mogła przewrócić. No, nie namyślajcie się tak długo, Michale, tylko jedźcie, bo spóźnimy się na sumę.
— No, to niechże panienka dobrze się mnie trzyma za szyję, żeby się czasem nie przefurknęła z powozu, jak nim woda się będzie rzucała.
Panienka przyklęknęła na przedniem siedzeniu, rączkami uczepiwszy się potężnych barów Michała.
— No, jedźmy — zawołała, zachęcając go.
— W imię Ojca i Syna — wio!
I puścił konie do rzeki. Wpadły od razu przy brzegu tak nagle, że woda chlusnęła w górę i obryzgała twarz i ręce Janiny. Furman pobladł: nie spodziewał się takiej głębi. Miał ochotę nawrócić, ale z powodu stromego brzegu i bystro płynącej wody było to niepodobnem. Trzeba więc było brnąć dalej. Najgorzej przebyć do połowy rzekę; potem już była bardzo płytką. Ale właśnie do tej połowy dobić się było trudno, bo konie coraz bardziej zapadały się, Michał nie umiał sobie tego wytłomaczyć. Wiedział, że koło brzegu rzeka była najgłębsza, a tu tymczasem im dalej jedzie, tem powóz bardziej się zanurza. Koniom już woda do połowy zakryła boki. „Co to takiego?” — pytał sam siebie i osłupiałym wzrokiem spojrzał dokoła.
To spojrzenie wytłomaczyło mu wszystko. Zobaczył z przerażeniem, że wikle, przez które suchą nogą przejechali, zaczęły zalewać smętne fale. Zrozumiał, że był to gwałtowny przybór wody z gór. Brudna piana i kawałki drzewa z przerażającą szybkością przesuwały się koło nich.
Janina, nie pojmując całego ogromu niebezpieczeństwa, które jej zagrażało, z pewnem zajęciem przypatrywała się tej wściekłości rozszalałego żywiołu; nie widziała przerażenia malującego się na twarzy wiernego sługi, którego śmiertelna ogarnęła trwoga.
— Dzież się mnie panienko co sił! — zawołał ochrypłym głosem i zaczął walić konie batem po grzbiecie.
Jedynie szybkość mogła ich ocalić. Konie z coraz większą trudnością posuwały się, sapiąc i robiąc bokami ze zmęczenia. Woda coraz więcej je zakrywała, aż nareszcie nie mogły już utrzymać się na nogach. Podniosły łby do góry, parskając i usiłowały pływać. W tej chwili powóz przewrócił się, a Michał i Janina wpadli do wody.
Poczciwy sługa puścił lejce, aby ratować panienkę, która go z całej mocy trzymała, niema z przestrachu. Ale Michał był chłop ciężki, cięższy jeszcze w dwójnasób w ubraniu nasiąkłem wodą. Prócz tego zaplątał się między koła i dyszel przewróconego powozu; nie mógł więc wypłynąć na wierzch i zaczął tracić przytomność. Janinie zaś omdlały z wysilenia ręce, któremi go konwulsyjnie ściskała i pęd wody uniósł ją od niego. Przeraźliwy, rozpaczny krzyk wydobył się z jej piersi; utrzymywała się jakiś czas na wzdętych sukniach, a potem zanurzyła się pod wodę.
W tej chwili na brzeg rzeki nadjechał Adam, wracający do domu. Jeden rzut oka objaśnił go, co się stało. Bez namysłu spiął konia ostrogami i rzucił się w tę stronę, gdzie widział popielatą zarzutkę Janiny. Koń z trudnością dał się tam kierować, bo prąd rzeki go unosił. Ludzie, którzy z młyna wybiegli, widząc co się działo, wołali do niego, aby się wrócił, bo zginie. Ale on nic nie słyszał, nie widział! płynął zapatrzony oczami w to miejsce, gdzie przed chwilą znikła w odmętach Janina.
Już miał zamiar zeskoczyć z konia i dać nurka, aby jej szukać w głębinach, gdy tuż prawie obok niego ukazała się znowu. Pochwycił ją za rękę, która sterczała z wody, i powoli zaczął wyciągać coraz wyżej aż udało mu się ją wpół wynurzyć i przaważyć na konia. Była bezprzytomną.
Adam tulił ją do siebie, usiłując słowami pełnemi pieszczoty przywołać ją do życia. A tymczasem prąd ponosił jego konia, na szczęście do przeciwległego brzegu, inaczej, kto wie, czyby się byli uratowali, bo koń stracił siły i łeb jego coraz bardziej zanurzał się w wodzie; Adam zaś, pomimo młodzieńczej krzepkości, pomimo, że nie źle pływał, możeby nie zdołał z drogim swym ciężarem wydostać się na ląd. Prąd rzeki, który szedł tuż koło brzegu, pomógł mu do ocalenia. Jedną ręką, którą miał wolną, zaczepił się o wikliny, nachylone nad wodą. Koń uczuł grunt pod nogami i począł lubo z trudnością, po twardym gruncie spinać się na brzeg.
Nareszcie dostali się na bezpieczne miejsce. Adam osądził, że najlepiej będzie zawieźć Janinę prosto do dworu, gdzie łatwiej będzie można ocucić ją i przebrać. Potrzebowała przedewszystkiem suchego ubrania i ciepłej pościeli. Przyszło mu jednak na myśl, że takie nagłe pojawienie się z nieprzytomną może przerazić staruszków. Wahał się sam w sobie, gdy w tem ujrzał od dworu biegnących ludzi, a między nimi rozpoznał dziadka. Pastuch bowiem, pasący bydło, widział ze wzgórka całą katastrofę na rzece i dał co tchu o tem znać do dworu. Dziadek z ludźmi pospieszał na pomoc, a w połowie drogi spotkał Adama z omdlałą Janiną.
Adam zdaleka już uspokoił przestraszonego staruszka, że niebezpieczeństwo minęło, że Janina ocalona, tylko z wysilenia i przestrachu omdlała. Pobiegli ludzie, wzięli ją na ręce i zanieśli do dworu. Inni zaś poszli ratować Michała. I ten się jakoś szczęśliwie wydobył z niebezpieczeństwa; konie pociągnęły go wraz z powozem na płytsze miejsce, a ludzie z młyna pobiegli doń z pomocą. Całego nieszczęścia było tyle, że się napił dużo wody razem z piaskiem, który ciągle wypluwał, i że u powozu dyszel się złamał. Najgłówniejsze, że panience nic się nie stało.
Gdy się dostała do ciepłego łóżka, pod troskliwą opieką dziadków, wnet przyszła do przytomności. Babka aż się rozpłakała z radości, gdy ją zobaczyła otwierającą oczy.
— Oj ty, ty, nic dobrego — mówił dziadek, burcząc ją — tyle nam strachu napędzić!
— Dajże jej pokój — wstawiała się babcia — nie widzisz, że biedactwo ledwo żyje? Może poleweczki winnej, co? to cię rozgrzeje. Zaraz ci przyniosę.
— Widzisz — burczał znowu dziadek po wyjściu babci — cobyś nam narobiła zmartwienia. Gdyby nie Adaś, kto wie, coby się stało?
Panienka skrzywiła się, jakby po wypiciu gorzkiego lekarstwa.
— Więc to był on?
— A on, którego tak niecierpiałaś.
— Teraz go więcej jeszcze nie cierpię — odrzekła z zaciętością.
— Co? za to, że cię ocalił? A ty niewdzięcznico!
— Znowu ją łajesz stary — zaczęła ją bronić babcia, która weszła z dymiącą polewką. — Jak ci nie żal znęcać się nad takiem biedactwem? Masz, posil się i nie uważaj co dziadek gada; ot, zwyczajnie, stary maruda. Niewdzięcznicą cię przezywa. Ciekawam, dla czego niewdzięcznicą?
— Bo nie cierpi Adasia, a przecież jemu winna życie nie komu innemu.
— Nie cierpiała go dawniej, ale teraz...
— Teraz nie cierpię go jeszcze bardziej niż dawniej, nienawidzę go! — mówiła napół z płaczem.
— No, widzisz? słyszysz?
— Ale ona tylko udaje, jak cię kocham, udaje.
Nie udawała jednak. Niecierpiała rzeczywiście teraz Adama więcej może, niż przedtem, nie dla tego, że ją ocalił, ale że musiała być wdzięczną za to. Zawdzięczać życie człowiekowi, którego niecierpiała, któremu robiła niegrzeczności, to było strasznem upokorzeniem dla niej; — rumieniła się ze wstydu i oburzenia na samą myśl, że mu będzie dziękowała. Bo przecież podziękować wypadało. Wolałaby była zapłacić Bóg wie ile jakiemu obcemu człowiekowi za wyratowanie, niż powiedzieć jemu kilka słów dziękczynnych.
To też ile możności oddalała tę okropną chwilę i choć już wieczorem była o tyle silną, że mogłaby była wyjść do kolacyi, nie wyszła, aby go nie spotkać. Na drugi dzień także nie wychodziła całkiem ze swego pokoju, pod pozorem osłabienia. Babcia przyniosła jej do łóżka mocnego bulionu z jajkiem i potrawkę z kurczęcia, a dziadek, choć niby zagniewany na niewdzięcznicę, poszedł sam do piwnicy po butelkę starego wina na wzmocnienie dla wnuczki. O Adasiu oboje
Uwagi (0)