Dzwonnik roczdelski - Bolesław Piach (biblioteka polska .TXT) 📖
W swojej nowelce Dzwonnik roczdelski Bolesław Piach opowiada o pierwszej kooperatywie spożywczej, którą w 1844 roku powołali do życia tkacze z Rochdale, jednego z głównych wówczas ośrodków przemysłu włókienniczego na terenie Wielkiej Brytanii. Jednak najważniejszym tematem nowelki jest praca dzieci, którą Piach pokazuje na przykładzie losów dwunastoletniego Boba Sandersa, tytułowego dzwonnika.
Nadciąga zima i Bob, zatrudniony w roczdelskiej fabryce, musi poszukać sobie lokum, które pozwoli mu przetrwać najgorsze mrozy. Zarobki Boba nie wystarczają na życie — trzeba bardzo oszczędzać na jedzeniu, żeby zapłacić za miejsce we wspólnym łóżku z innym tkaczem, dorosłym już Johnem Windersem. Na szczęście Bob dobrze trafił, John bowiem okazuje się człowiekiem nie tylko życzliwym, ale i przedsiębiorczym — chce, by robotnicy z Rochdale założyli sklep spółdzielczy, w którym po rozsądnych cenach będą mogli kupować żywność — świeżą i dobrej jakości…
- Autor: Bolesław Piach
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzwonnik roczdelski - Bolesław Piach (biblioteka polska .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Piach
Jasne, że Bob zrobi co może, żeby pomóc Johnowi i tym dwudziestu ośmiu tkaczom, ale roboty jest straszna masa, a czasu już niewiele. Otwarcie sklepu ma nastąpić już za trzy tygodnie, dwudziestego pierwszego grudnia.
*
Jeszcze śpiewając tę ostatnią zwrotkę, Bob przepycha się energicznie ku wyjściu. Nie pozwala sobie nawet na przeciągnięcie się, na rozprostowanie zbolałych kości. Dziś nie ma na to czasu. Kolacja też zaczeka. Niech tam! Trudno!
John czeka już pewnie na dziedzińcu. Nie tak łatwo jest go znaleźć. Obszerny dziedziniec fabryczny zawalony jest olbrzymimi belami wełny. Co chwila zajeżdżają nowe wozy z surowcem. Woźnice smagają konie, wpadają na siebie furgonami, klną, aż uszy puchną. Zwalają te bele na ziemię w bezładne kupy. Tłok robi się coraz większy. Robotnicy, którzy przenoszą bele do składów, nie mogą wybrnąć z tego labiryntu wozów i ludzi, potrącają się, kłócą... jak tu w tym wszystkim odszukać Johna?
Ale John sam się znajduje. Wyłazi spod jakiegoś wozu, mija drugi, rozpycha dwóch skaczących sobie do oczu woźniców i zbliża się do Boba.
— Dobry wieczór! Bardzo jesteś zmęczony?
— Dobry wieczór, panie Winders. Mogę iść z panem...
John roześmiał się i klepnął go mocno po ramieniu.
— Zuch! Ale nie myśl sobie, że to będzie taki mały spacerek. Musimy oblecieć dwadzieścia dwa mieszkania. Niektóre są dość daleko.
— Nie szkodzi. Dam sobie radę!
— No to idziemy. Oczy musisz mieć szeroko otwarte, Bob. Powinieneś wszystko dobrze zapamiętać. Na przyszły tydzień pójdziesz już sam.
Ruszyli w milczeniu. Po chwili John zapytał:
— Głodny jesteś?
— Żeby już prawdę powiedzieć, panie Winders...
John roześmiał się.
— No przecież...! Napracowałeś się. Matka nam kolację przygotuje, ale tymczasem warto coś niecoś przegryźć.
Wyciągnął z kieszeni spory kawał chleba, rozłamał go na dwie części i poczęstował Boba. Jedli obaj w milczeniu, nie zwalniając kroku.
Po kilku minutach marszu zatrzymali się przed drewniakiem Bartów.
— Tu wejdziemy do trzech mieszkań. Najpierw do Jamesów. Może będziemy mieli szczęście i zastaniemy samego tylko Jamesa, bo ta jego żona...
Wdrapali się po stromych ciemnych schodach na drugie piętro. Stanęli przed jakimiś drzwiami, zza których dochodził głośny, ostry głos kobiecy.
— Hm! — mruknął John z żalem — Jamesowa jest w domu. Szkoda! Ale trudno, musimy wejść.
Zapukał i nacisnął klamkę. Stanęli u progu małej, straszliwie zatłoczonej ludźmi izdebki. Przy stole siedział mężczyzna, którego Bob nieraz spotykał na dziedzińcu fabrycznym. To na pewno ten James. Koło niego wierciło się niecierpliwie troje małych dzieci. W głębi izby na rozesłanym już łóżku siedział bardzo stary człowiek i kołysał w rękach niemowlę. Pani James, bardzo chuda i bardzo wysoka kobieta, krząta się przy kuchni. Spogląda nieżyczliwie na Johna i Boba.
— Czego?
— Przyszliśmy... — rozpoczyna niepewnie John, ale pani James przerywa.
— Wiem, po coście przyszli! Od rana już na was czekam. Znowu chcecie wyłudzić od tego mojego głupca pieniądze? Dziady zatracone! Jak ci nie wstyd żebrać, Johnie Windersie? Spójrz, przyjrzyj się, komu ten nędzny grosz zabierasz. Popatrz na dzieci! Powiedz sam, czy nam wolno pieniądze wyrzucać na takie głupstwa?
James, który do tej chwili siedział przy stole ze spuszczoną głową, teraz podniósł się z miejsca.
— To nie są głupstwa, Marie. Tu chodzi właśnie o dzieci, o nas... tłumaczyłem ci już.
Maria James jest nieubłagana.
— Wynoś się stąd, ty głupcze! Wynoś się razem z tymi twoimi dziadami. Ja nie chcę mieć nic wspólnego z tym oszukaństwem! Nie masz litości nad własnymi dziećmi?
James wyszedł na schody razem z Johnem i Bobem. Wygrzebał z kieszeni dwa pensy i wsunął je w dłoń Johnowi, mrucząc pod nosem jakieś przeproszenia12.
Zeszli na dół, nic do siebie nie mówiąc. Dopiero na parterze John powiedział cicho:
— Jeszcze tu... do dwóch mieszkań. To nie jest miłe zajęcie, prawda, Bob? Ale ktoś to przecież musi robić...
*
W alkowie starego Henry’ego tak jest duszno od dymu tytoniowego, że Bob ledwie może oddychać. Zmęczony jest i oczy kleją mu się do snu. Chętnie poszedłby w ślady Henry’ego, który wyciągnął się na swoim łóżku i śpi w najlepsze, nie zwracając uwagi na głośną rozmowę ani na gryzący dym z czterech fajek. Ale Bob nie może sobie pozwolić na zaśnięcie. Musi słuchać uważnie rozmowy. Za tydzień otwarcie sklepu! Roboty jeszcze mnóstwo. Kłopotów cała masa...
A John wygląda, jakby się wcale tych kłopotów nie bał. Mówi głosem spokojnym o pieniądzach, o towarach, o lokalu. A więc: z udziałów wpłynęło tyle a tyle. Za komorne i urządzenie sklepu zapłacono tyle a tyle, a za resztę sprowadzi się towary. Niewiele ich będzie — na razie tylko mąka, kasza, chleb... ale to już trudno, pieniędzy jest bardzo mało. Tymczasem sklep będzie otwarty tylko wieczorami. Dyżurować w nim będą poszczególni udziałowcy — każdego wieczora inny. Mały Bob Sandert obiecał, że co wieczór przyjdzie pomagać w sklepie. On i do tej pory bardzo dzielnie pomagał przy zbiórce udziałów. Bob proponuje, żeby go w nagrodę uczynić jednym z członków kooperatywy. Nie włożył wprawdzie pieniędzy, ale włożył i jeszcze włoży dużo pracy.
Wszyscy zgadzają się, kiwają potakująco głowami. Bobowi aż senność przechodzi z wielkiej radości. John dawno mu już to obiecał, ale nie było pewne czy inni się zgodzą. No i zgodzili się! To świetnie...
Tymczasem John mówi dalej o tym sklepie, że trzeba coś zrobić, żeby ludzie ich poparli, kupowali u nich. Kooperatywa nie może udzielać kredytu, będzie miała mało towaru, ale za to sprzedawać się będzie w dobrych gatunkach i dawać się będzie uczciwą wagę. Trzeba coś zrobić, żeby jak najwięcej ludzi dowiedziało się o tym wszystkim. John spogląda wokoło dość bezradnie.
— Co zrobić? Radźcie.
Jakoś nic nikomu nie przychodzi do głowy. Spoglądają po sobie w milczeniu.
— No więc? Nikt nic nie może wymyślić?
— Ja wam poradzę!
Kowal Smith wypuścił z ust ogromny kłąb dymu i zamrugał wesoło oczami.
— Ja wam poradzę. Dawniej ogłaszano obwieszczenia królewskie w ten sposób, że taki specjalny urzędnik bił głośno w bęben, dopóki nie zbiegła się spora gromada ludzi. Wtedy dopiero czytał głośno obwieszczenie. Wy też zróbcie tak samo.
Zaciągnął się dymem i roześmiał się na głos.
— Bębna nie macie, co? To nic. I na to poradzę. Dam wam dużą sztabę żelazną i młotek. Tę sztabę zawiesicie gdziekolwiek na drucie i będziecie w nią dzwonić młotkiem. Hałas będzie pierwszorzędny! Nawet sto bębnów takiego rejwachu nie narobi jak ta sztuka. Zlecą się ludziska z całego Roczdelu. Wtedy ktoś z was, może ty Winders, wlezie na jakąś pakę i kropnie mowę, żeby ludziom do serca przemówić. No i co? Dobra rada?
John odpowiedział za wszystkich.
— Wyśmienita! Naprawdę wyśmienita! Tak właśnie zrobimy, jak radzicie, Smith. Porządny z was chłop! Wyśmiewacie się z nas, a jednak...
Kowal ryknął śmiechem na całe gardło.
— Właśnie dlatego, John, właśnie dlatego. Ja przecież pierwszy przylecę na twoją mowę i w ogóle na tę całą hecę. Przykrzy się człowiekowi ciągle śmiać samemu, a tak to będę się śmiał razem z całym miastem!
Tkacze pospuszczali głowy, a Bob pomyślał sobie, że jednak ten kowal Smith to nie jest dobry człowiek. Ojca i matkę by sprzedał, byleby tylko usłyszeć lub powiedzieć coś śmiesznego czy dowcipnego.
Ale John nie przejął się ani trochę.
— Niech i tak będzie Smith. Ale my zrobimy właśnie tak, jak nam poradziliście. I to już jutro wieczorem.
Tymczasem Bob też już zapomniał o kpinach kowala. Cały jest napełniony jedną myślą. A gdyby tak... to byłaby wspaniała zabawa... głupstwo! Wcale nie zabawa, tylko prawdziwa pożyteczna praca. A Bob ma taką ochotę!
— Panie Winders, niech pan pozwoli! Ja pójdę z wami. Ja będę dzwonił! Panie Winders! Niech pan pozwoli!
Huczący śmiech gromady mężczyzn napełnia całą alkowę. Stary Henry budzi się z twardego snu, siada na łóżku i patrzy wokoło nic nierozumiejącymi oczami. A kowal Smith aż się spłakał ze śmiechu. Rozciera łzy po policzkach i swoim zwykłym ruchem przyciąga Boba do siebie.
— Tak, Bob, tak! Ty... będziesz... roczdelskim dzwonnikiem!
*
Przez ciemne ulice, przez błotne rowy brnie pięciu ludzi. Prowadzi John Winders. Za nim, ociągając się, człapie James obciążony wiązką chrustu i dwaj inni tkacze z takimi samymi ciężarami. Na samym dopiero końcu wlecze się Bob pełen sprzecznych uczuć. Z nabożeństwem trzyma w ręku sztabę i młotek, ale ukradkiem rozgląda się, czy nie wyjrzy zza jakiegoś rogu roześmiana twarz kowala Smitha. Co to będzie? Co to będzie? A jeżeli John przestraszy się w ostatniej chwili, speszy się i nie będzie mógł z siebie ani słowa wydusić? Dopieroż by się ludziska śmieli!
Na rogu ulicy Żabiej tuż przy sklepie Horta John przystaje i przygląda się uważnie drzewom przydrożnym.
— Tu — powiada cichym, wzruszonym głosem. — Kładźcie ten chrust i od razu go podpalcie. Bob! Dawaj tę sztabę!
Wyjmuje sztabę z drżących rąk Boba i zawiesza ją na nisko zwisającym konarze. Tymczasem płomienie zaczęły już obejmować spory stos chrustu.
— Bob! Zaczynamy! Wal młotkiem z całej siły!
Bob doskoczył do sztaby. Zawrzała w nim wściekłość — sam nie wiedział, o co i na kogo jest taki zły. Walił w sztabę z rozmachem raz po razie. Hałas był rzeczywiście tak ogłuszający, że Bob przestał czuć i rozumieć, co się koło niego dzieje. Przestał bić młotkiem dopiero wtedy, kiedy go pan James siłą odciągnął od sztaby.
Oparł się plecami o drzewo i rozejrzał się wokoło. Chrust płonął już wielkim ogniem, oświetlając całą ulicę. O dwa kroki od Boba dwaj tkacze podnoszą na ramionach Johna. Dookoła pełno jest ludzi. Przez otwarte okna wyglądają zdziwione i przerażone straszliwym hałasem twarze. Drzwi od sklepu Horta otwarte są na oścież.
— Słuchajcie mnie ludzie! Mówię do was w imieniu dwudziestu ośmiu tkaczy roczdelskich, którzy zakładają robotniczy sklep kooperatywny. Słuchajcie mnie! Opowiem wam, na czym będzie polegało urządzenie tej kooperatywy i dlaczego ten sklep będzie zupełnie inny niż sklepy prywatnych właścicieli.
Z ust Johna płyną słowa przekonywujące13, wartkie, słuszne. Kiedy na chwilę przestaje mówić, aby zaczerpnąć oddechu, dwaj trzymający go tkacze i James krzyczą na całe gardło: — Słuchajcie! Słuchajcie! Słuchajcie!
Bob zasłuchał się w słowa Johna. Upajała go słuszność i rzetelność tych wielokrotnie już w czasie ostatnich tygodni słyszanych argumentów. Nie! takiemu przemówieniu nie można się oprzeć!
Bob śmiało rozgląda się po szerokim kole słuchaczów. No tak. Słuchają pilnie. Czerwony blask palącego się chrustu oświetla twarze skupione i poważne. Ale dalej... tam, za plecami pierwszego rzędu słuchających... tak! Bob nie myli się. Duża gromada ludzi otacza kowala Smitha. Tak, to on. Mówi coś do nich przyciszonym głosem. Śmieją się wszyscy. Och! Śmieją się coraz głośniej!
Uważne twarze z pierwszego rzędu stają się roztargnione, coraz częściej odwracają się w tamtą stronę, z której słychać coraz głośniejszy śmiech, z której padają coraz to rubaszniejsze żarty.
Rudy, przysadzisty O’Brien przedarł się prawie do samego Johna, zadarł głowę i przerwał mu bez ceremonii.
— Czego ty, Winders, tak górnie piejesz?
Potem skurczył się błazeńsko, obrócił się wokoło i zajęczał z udaną bezradnością:
— Powiedzcie mi, dobrzy ludzie, powiedzcie mi, bo nie rozumiem, kto tu kogo buja? Czy John Winders dwudziestu ośmiu tkaczy, czy ci tkacze Johna Windersa, a może to oni wszyscy razem chcą nas naciągnąć?
Głos Johna już ledwo słychać. Już prawie przygłuszył go ten gromadny śmiech.
— Słuchajcie ludzie — woła ostatkiem sił. — Otwieramy nasz sklep dwudziestego pierwszego grudnia o godzinie ósmej wieczorem. Przyjdźcie i poprzyjcie nasz wspólny wysiłek!
— A jakże — zapewnia O’Brien wśród ogólnego śmiechu. — Przyjdziemy. Na pewno przyjdziemy wszyscy! Będzie na co popatrzeć.
John zeskoczył już z ramion tkaczy i spokojnie odwiązuje sztabę. Bob, spocony mimo mrozu, myśli tylko o tym, jak by tu się z tego tłoku wydostać. Ale okazuje się, że na tym jeszcze nie koniec. W drzwiach sklepu staje gruby Joachim Hort i woła słodziutkim głosem.
— Hej, hej! Panie Winders! Skoro już zakłada pan własny sklep, to może zechce pan uregulować ten rachuneczek starszej pani Winders. Uzbierała się tam sumka niewielka, ale akurat mi się przyda, bo będę miał teraz konkurencję. O to samo i pana poproszę, panie James. A i u Boba Sanderta coś niecoś mi się należy. Jak konkurencja, to konkurencja!
*
Położyli się obok siebie na sienniku i nakryli się każdy swoją derką. John wtulił głowę w poduszkę i już zabierał się do spania, kiedy poczuł, że Bob trzęsie się jakoś dziwnie. Pochylił się nad nim i zapytał:
— Co ci to, Bob? Beczysz? Dlaczego?
— Tak się... nie udało — wyjąkał Bob.
John przysunął się do niego, objął go ramieniem i zaczął mu szeptać do ucha.
— Głupi jesteś! Przestań beczyć14, bo nie pójdziesz jutro dzwonić pod fabryką. Ty byś chciał, żeby wszystko od razu dobrze poszło. A przecież, chociaż Smith bruździł i ten O’Brien, to jednak byli i tacy, którzy wysłuchali wszystkiego z uwagą i poważnie. Ci już są nasi. I wiesz? — John zaśmiał się cicho. — Z jednej rzeczy jestem bardzo zadowolony.
— Z czego?
— Z tego, że gruby Hort był taki wściekły. To znaczy, że uderzyliśmy go
Uwagi (0)