Darmowe ebooki » Nowela » Feta w Coqueville - Emil Zola (biblioteka w sieci .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Feta w Coqueville - Emil Zola (biblioteka w sieci .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Emil Zola



1 2 3 4 5 6
Idź do strony:
zaś musiała być bardzo smakowitą, bo z rozbitej beczułki wypito ją co do kropli, z jaki litr najwyżej wylał się na dno barki i zmięszał się tam z wodą morską.

— O! świńtuch jeden!... — wykrzyknęła Rougetowa brutalnie, przestając szlochać na widok pijanego męża.

— A co?... Piękny połów! — ozwał się La Queue, udając okropne obrzydzenie.

— Do dyabła — odparł polowy — rybak łowi, co mu się trafi. Złapali w każdym razie przynajmniej beczułkę, kiedy wasza barka i tego nie złapała.

Wójt zamilkł z urażoną miną. Tymczasem Coqueville podniosło wrzawę jarmarczną. Teraz zrozumiano wszystko. Gdy barka ma we łbie, tańczy i zatacza się jak pijany człowiek; ta zaś miała dosłownie pełen likieru brzuch. A! szelma! szelma jedna!... Obijała się tam i sam po morzu zupełnie jak pijak, co nie może do domu trafić. I Coqueville śmiało się nad barką do rozpuku a jednocześnie było zgorszone, bo to, co się Mahéom wydawało bez granic śmiesznem, Flocheowie uznali za ohydę. Otoczono zwartem kołem „Wieloryba”, szyje się wyciągały, wytrzeszczały oczy, każdy chciał na własne oczy zobaczyć trzech zuchów, śpiących z rozpromienionemi minami w całkowitej nieświadomości, jaki się ku nim ze wszystkich stron tłumek nachyla. Klątwy i śmiechy nie dochodziły wcale ich uszu. Rouget nie słyszał wrzasków żony, wyrzucającej mu, że wszystko wypił. Fouasse nie czuł wcale kopania, jakiem braterska noga obmacywała mu w tej chwili boki. Co się tyczy Delfina, ten uroczo nad wyraz wyglądał w swem opilstwie z wyrazem zachwytu na rozczerwienionej twarzy, pośród kędziorów złocistych. Margot, podniósłszy się z swego miejsca, patrzyła na małego z surową miną, milcząc.

— Trzeba ich położyć spać! — ktoś zawołał.

Właśnie w tej chwili Delfin otworzył oczy i powiódł wzrokiem oczarowania po ludziach, którzy poczęli go zewsząd zarzucać pytaniami, z natarczywością, uciążliwą trochę dla jego zachwianej inteligencyi, był bowiem jeszcze pijaniuteńki.

— No... niby co?... — mamrotał. — Nieduża beczułka... ryb nie było... takeśmy... takeśmy chapsli tę beczułeczkę...

Nie umiał wybrnąć poza to. Co słowo dorzucał z prostotą:

— Bardzo było dobre.

— Ale co? co było w beczułce?... — pytali go rozciekawieni.

— Czy ja wiem... Dobre było i koniec.

Coquevillacy zapłonęli żądzą dowiedzenia się, co zawierała beczułka. Wyciągając, jak tylko się dało najdalej, nosy, węszyli z wszystkich sił. Orzeczono jednomyślnie, że płyn rozlany pachnie likierem, nikt jednak nie miał odwagi rozstrzygnąć: jakim. Wtedy polowy, który się chełpił, że pił w życiu wszystko, co tylko człowiek pić może, oznajmił, że pójdzie rzecz zbadać osobiście, poczem zaczerpnął poważnie w dłoń z zagłębienia na dnie barki nieco wypełniającej je cieczy. Tłum umilkł w jednej chwili. Czekano. Lecz strażnik, chlipnąwszy jeden łyczek, pokręcił głową, jakby na znak, że jeszcze nie wie. Skosztował po raz drugi, coraz mocniej zafrasowany, z miną zdziwioną i niespokojną, lecz musiał w końcu oświadczyć:

— Nie wiem... To zabawne!... Żeby się nie zmieszało z wodą morską, wiedziałbym na pewno... Słowo daję, bardzo zabawne...

Ludzie spojrzeli po sobie. Zdumienie ogarnęło wszystkich, że nawet polowy nie ma odwagi wydać stanowczej opinii. I Coqueville patrzyło z coraz większym respektem na małą wypróżnioną beczułkę.

— Bardzo było dobre — wysapał jeszcze raz Delfin, jakby się chciał natrząsać z ludzi.

Poczem wskazawszy na morze szerokim gestem, dodał bełkotliwie:

— Jeżeli chcecie, jest tam tego więcej... Widziałem!... Beczułki... beczułki... beczułki...

I zaczął się kołysać, niby w takt piosenki, posyłając Margosi spojrzenie słodyczy pełne. W tej chwili dopiero ją spostrzegł. Wściekła nań, zrobiła ręką ruch taki, jakby mu wymierzała policzek, lecz nawet nie zmróżył oczu, czekając z czułą miną chlaśnięcia.

Tymczasem ksiądz Radiguet, zaintrygowany jak wszyscy nieznanym przysmakiem, umoczył także palec w barce i oblizał. I on jednak pokręcił tylko głową tymże co i polowy sposobem; nie, nie znał tego stanowczo, rzecz dziwna. Zgodzono się wszakże na jedno: beczułka musiała pochodzić z rozbitego statku, który widziano w niedzielę wieczorem miotany przez burzę. Angielskie statki, ładowne likierem i szlachetnemi winami, zawijały dość często do Grandportu.

Powoli dzień bladł i ludzie poczęli się do domów rozchodzić w ciemnościach. Tylko jeden La Queue pozostał w miejscu zaprzątnięty, opanowany myślą, której nie wyjawiał przed nikim. Przystanąwszy, wsłuchiwał się po raz ostatni w pijackie majaczenie Delfina, który, niesiony do wsi, śpiewnie powtarzał:

— Beczułki... beczułki... beczułki... Jeżeli chcecie, jest ich tam podostatkiem.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
III

Przez noc pogoda zmieniła się zupełnie. Gdy się nazajutrz Coqueville zbudziło ze snu, słońce świeciło jasno, morze rozciągało się w dal taflą bez zmarszczki, jak jedna olbrzymia sztuka zielonego atłasu. Powietrze było przytem ciepłe owem łagodnem ciepłem pogody jesiennej.

Pierwszy z całej wsi opuścił posłanie La Queue, jeszcze otumaniony całą treścią snów swoich tej nocy. Długo rozglądał się po morzu, na lewo, na prawo. Nakoniec oświadczył z posępną miną, że trzeba jednak zadosyć uczynić żądaniom pana Mouchel. Poczem wyruszył nie tracąc czasu do przystani z Tupainem i Brisemottem, zagroziwszy Margosi, że ją kijem w boki połaskocze, jeżeli się nie zachowa statecznie. W chwili gdy „Zefir” wypływał na morze, wójt na widok „Wieloryba” kołyszącego się ciężko na uwięzi uśmiechnął się i zawołał:

— No! co już dzisiaj, to figa dla was z tego!... Można śmiało zgasić świeczkę... ci pankowie w najlepsze chrapią...

Skoro zaś tylko „Zefir” znalazł się na pełnem morzu, La Queue zapuścił sieci. Następnie pospieszył zajrzeć do swych specyalnych więcierzy, w jakie najłatwiej łowić pewne gatunki raków oraz barweny. Lecz mimo, że morze było spokojne, w żadnym z więcierzy nic nie znalazł; w ostatnim jakby na urągowisko, złowiła się mała makrela, którą wyrzucił z furyą w morze. Prawdziwy pech. Trafiały się czasem całe tygodnie takie, w których ryba unikała formalnie Coqueville i to jakby na złość właśnie wtenczas, kiedy pan Mouchel objawiał najwyższe pragnienie kupna. Kiedy w godzinę potem La Quene pościągał sieci — nic w nich nie znalazł więcej prócz kłębka alg. Natenczas zaklął siarczyście, zacisnąwszy pięści, tem bardziej rozwścieklony, że ocean, pogodny, leniwy i senny, leżał podobny obrusowi z zczerniałego srebra pod niebem przeczyście błękitnem. Bez najlżejszego nawet kołysania ślizgał się zefir po falach powoli, słodko. La Queue postanowił wrócić do domu po powtórnem zaciągnięciu sieci. Po południu przypłynie się zajrzeć. Bluźniąc niebu i patronom i słowa miotając bezbożne, dał hasło do powrotu.

Tymczasem Rouget, Fouasse i Delfin spali ciągle. Nie można się ich było dobudzić aż w godzinie śniadania. Nic sobie z dnia wczorajszego nie mogli przypomnieć, zachowawszy to jedno w pamięci, że się raczyli czemś wybornem, czego nie znali zupełnie. Po południu, kiedy wszyscy trzej zeszli się w porcie, polowy próbował z nich coś wyciągnąć, teraz, kiedy byli znowu przy zdrowych zmysłach. Przypominało to — mówili — jakby gorzałkę z smażoną lukrecyą, albo też jeszcze prędzej rum, słodzony i przepalany. Mówili w ogóle tak i owak. Kierując się według ich określeń, polowy zdobył pewne poszlaki, że tu się miało do czynienia z ratafią, nie byłby jednak przysiągł na to. Dnia tego Rouget i obaj jego ludzie nie czuli się dosyć na siłach, aby wyruszyć na połów. Wiedzieli zresztą, że La Queue wyprawiał się zrana nadaremnie, umówili się zatem poczekać do jutra z odwiedzeniem założonych więcierzy. Rozsiadłszy się na głazach w trójkę, patrzyli na postępujący przypływ zgarbieni, z lepkością w ustach, na pół śpiący.

Naraz Delfin się ocknął. Wskoczywszy na głaz utkwił oczy w dal i zawołał:

— Spojrzcieno... O, tam!....

— Co takiego? — odrzekł Rouget, leniwie przeciągając kości.

— Beczka!

W mgnieniu oka Rouget i Fouasse byli na nogach a oczy ich, błysnąwszy pożądliwością, poczęły łakomie przeszukiwać widnokręg.

— Gdzie, chłopcze?... Gdzie jaka beczka?... — powtarzał Rouget z mocnem wzruszeniem.

— Tam... na lewo... ten czarny punkt.

Tamci nie mogli nic dostrzedz. Wtem Rouget zaklął:

— Prawda! Jak Boga kocham!...

Spostrzegł istotnie beczkę, wielką jak soczewica, na wodzie jasnej od skośnego rzutu promieni zachodzącego słońca. Na łeb na szyję pobiegł do „Wieloryba”, za nim Delfin i Fouasse, młócąc piętami po żwirze, na którym stopy ich ślizgały się w pośpiechu.

„Wieloryb” wypływał właśnie z portu, gdy po wsi gruchnęła wieść, że na morzu widać beczkę. Kobiety i dzieci puściły się w też pędy ku brzegowi z krzykiem:

— Beczka! beczka!...

— Widzicie ją?... Prąd ją niesie do Grandportu.

— Aha!... Na lewo!... Beczka!... Pójdźcież tu prędko!...

I całe Coqueville runęło po pochyłości skał, dziatwa koziołkując po drodze, kobiety uginając oburącz spodnice, by prędzej stanąć na dole. Wkrótce też, tak jak wczoraj, wieś cała znalazła się na wybrzeżu.

Margot pojawiła się także z innymi, zaraz jednak wróciła do domu, by powiadomić ojca, który kłócił się właśnie o coś, jak zwykle, z strażnikiem. Cały blady wrzeszczał do polowego:

— Dajcie mi święty pokój!... To Rouget tu was na kark przysłał, żeby mi zabierać czas. A co do tamtego — nie będzie jej miał, ja to powiadam.

Na widok „Wieloryba”, o trzysta metrów od brzegu, całą siłą wioseł zdążającego ku czarnemu punkcikowi, kołyszącemu się na wodzie w oddali, wściekłość wójta zdwoiła się. I pchnąwszy coprędzej Tupaina i Brisemotea ku „Zefirowi”, wypłynął również w parę sekund z portu, powtarzając raz po raz zaciekle:

— Nie! nie dostaną jej!... Żebym tak pękł, nie dostaną!

Wówczas roztoczył się przed Coquevillakami spektakl nielada: wściekły wyścig „Zefira” z „Wielorybem”.

Kiedy „Wieloryb” spostrzegł, że barka wójta wypływa z przystani, ocenił natychmiast niebezpieczeństwo, pomknął tedy co sił. Miał on już z jakie czterysta metrów na swoją korzyść, szanse jednak były w gruncie rzeczy pomimo to równe, „Zefir” bowiem był lżejszy i szybszy. Toteż na brzegu liczono bardziej na jego zwycięstwo. Maheowie i Flocheowie uformowali na brzegu instynktownie dwie grupy, śledząc z roznamiętnieniem przebieg walki, ci i tamci obstając przy szansach wygranej dla swego statku. Zrazu „Wieloryb” miał ciągle pierwszeństwo, lecz skoro się „Zefir” rozpędził, widać było wyraźnie, jak tamtę barkę dogania. Zdobywając się na ostatni wysiłek, zdołał „Wieloryb” zachować przez czas jakiś dotychczasowy dystans. Lecz potem znów zaczął go tracić, bo „Zefir” go dopędzał z nadzwyczajną szybkością. Od tej chwili stało się rzeczą oczywistą, że obie barki zrównają się w pobliżu beczki a ostateczne zwycięstwo stanie się zależnem od okoliczności, od lada drobnego błędu.

— „Wieloryb!” „Wieloryb!” — krzyczały Mahé-y.

Umilkli jednak. W chwili bowiem, kiedy „Wieloryb” dosięgał prawie beczki, „Zefir” przepłynął mu zręcznym manewrem popod sam nos i odepchnął beczkę w lewo, gdzie ją La Queue, jak na harpun, złowił uderzeniem bosaka.

— „Zefir!” „Zefir!” — krzyknęli teraz Floche’owie.

A ponieważ polowy bąknął coś o podstępie, zaczęto sobie ciskać grube słowa. Margot klaskała w ręce, proboszcz, przybywszy z brewiarzem pod pachą, zrobił uwagę, pełną głębi, która uciszyła naraz wszystkich i zasmuciła jednocześnie.

— Wypiją pewno wszystko, co do kropli, i ci także, szepnął z wyrazem melancholii.

Na morzu, między „Zefirem” i „Wielorybem” wybuchła gwałtowna sprzeczka. Rouget począł traktować wójta od złodziei a ten mu cisnął nawzajem w oczy, że jest niedojdą. Porwali się nawet obaj do wioseł, aby się niemi uczęstować i niewiele brakowało, a byłaby z tego wynikła formalna bitwa morska. Naznaczyli sobie jednak na lądzie spotkanie, pokazując sobie pięści i grożąc, że jeden drugiemu kiszki wypruje, skoro się tylko zejdą.

— A to kanalia!... — zrzędził Rouget. — Beczka jest znacznie większa niż ta wczorajsza. A przytem żółta... Musi w niej być coś pysznego...

Poczem dodał zgryziony:

— Zajrzyjmy chociaż w więcierze... Może się ułowiło trochę raków...

I „Wieloryb” odpłynął ciężko, kierując się ku cyplowi z lewej.

W „Zefirze” tymczasem La Queue musiał się aż rozgniewać, by pohamować atak Tupaina i Brisemott’a na ułowioną beczkę. Bosak bowiem, przeciąwszy jednę z obręczy, sprawił, że przez szparę wśród klepek sączył się z beczki płyn pąsowy, którego obaj rybacy poczęli próbować chciwie końcami palców i którzy znaleźli wybornym. Możnaby śmiało wypić po szklance. Ale La Queue się sprzeciwił. Przechyliwszy beczkę, tak, aby nie ciekła, oświadczył, że pierwszy, co się poważy ją oblizywać, będzie miał z nim do czynienia. Na lądzie — rzecz inna.

— Zatem pójdziemy wydobyć więcierze? — zapytał posępnie Tupain.

— Zaraz, zaraz; nie spieszy się z tem — wójt odparł.

I jego dusza także pieściła się z oczyma z baryłką. Czuł w członkach jakieś słodkie omdlenie, zbierała go gwałtowna ochota zaraz wracać, aby skosztować... Co go tam teraz obchodziły więcierze?!...

Tak i ozwał się też po chwili, uległszy:

— E... to chyba wracajmy... Późno już... Zajrzymy do więcierzy jutro.

Zaniechali połowu. Wtem wójt zobaczył drugą beczkę, trochę mniejszą od tamtej, po swojej prawej, która płynęła sztorcem, kręcąc się w wodzie koło własnej osi, jak bąk. Cios to był ostateczny dla sieci i więcierzy. Nie było o nich mowy więcej. „Zefir” oddał się cały łowieniu baryłki, którą powiodło mu się zresztą schwycić z wszelką łatwością.

W tymże czasie zbliżona przygoda zdarzyła się „Wielorybowi”. Kiedy Rouget znalazł między założonymi więcierzami pięć zupełnie pustych, Delfin, ciągle na czatach, zawołał, że coś na wodzie dostrzega. Nie wyglądało to jednak na beczkę, bo na nią było za długie.

— Kawałek belki — orzekł Fouasse.

Rouget jednak, puściwszy szósty więcierz, którego nawet nie dobył całkiem z wody, pospieszył w tamtę stronę i rzekł:

— Trzeba obejrzeć na każdy sposób.

W miarę podpływania zdawało im się, że rozpoznają deskę, to znów skrzynię a wreszcie

1 2 3 4 5 6
Idź do strony:

Darmowe książki «Feta w Coqueville - Emil Zola (biblioteka w sieci .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz