Powiastki cmentarne - Bolesław Prus (biblioteka na zamówienie .txt) 📖
Trzech prawników spotkało się w ogrodzie pewnej cukierni, by porozmawiać o różnych sprawach niezwiązanych z codzienną pracą.
Okazało się, że mają w zanadrzu bardzo ciekawe opowieści o uczuciach, a także wspomnienia z młodości i… straszne historie. Wygłoszeniu tych ostatnich sprzyjały zwłaszcza kolejne szklaneczki ponczu wypijane przez mężczyzn. Wynurzywszy się z kodeksów i uciekłszy od sądów, panowie opowiadają sobie historie o młodzieńczych popisach na cmentarzu, tajemniczych kobietach w szpitalu oraz samobójcach nękanych przez demony przeszłości.
Nowela Bolesława Prusa Powiastki cmentarne to interesujące dzieło w klimacie strasznych historii opowiadanych nocą w blasku dogasającego ogniska. Powiastki cmentarne zostały po raz pierwszy opublikowane w 1875 roku w „Kurierze Warszawskim”. Przytaczne historie pokazują jednak problemy, z którymi mierzyli się ludzie XIX wieku — ale czy rzeczywiście byli tak bardzo inni niż my?
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Powiastki cmentarne - Bolesław Prus (biblioteka na zamówienie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Pojmujecie, szanowni koledzy, że widok ten nie mógł mnie natchnąć dobrymi przeczuciami. Grajcarek boleści wświdrowywał mi się coraz głębiej w serce, puls bił prędzej, niż zwykle, słowem, czułem się bardzo nieszczęśliwy.
Nie pytałem już nikogo o Marię, lecz machinalnie skierowałem się do trupiarni.
Budynek, do którego zmierzałem, dzielił się na dwie części: jedna była składem zmarłych, druga mieszkaniem żyjących. Oba te lokale miały sień wspólną, odgradzała zaś je tylko ściana.
Będąc już o kilkanaście kroków od budowli, usłyszałem jakiś hałas. To stróż wyprawiał chrzciny, na które zeszło się kilka przychylnych mu osób.
—„Pij-no, Kasperek! — mówił ktoś grubym ochrypłym głosem. — Tak się delikatnie bierzesz do szkła, jakbyś był z rysztokracji.
—„Ignaś! Ignasiu! Nie przymuszaj nikogo, bo to niepięknie.”
„Inny nie ma takiej głowy, jak ty, a po drugie wódka przecież nie twoja...” — odezwał się głos kobiecy.
—„Wszystko moje, co w brzuchu!...” — wykrzyknął pierwszy, a potem zaśpiewał:
”Jakże ja se gorzaliny w gębę naleje, To aże mi, panie tego, oczko zbieleje!”
Huczny śmiech stał się nagrodą mniej trzeźwego, niż wesołego śpiewaka.
Pchnąłem drzwi boczne i wszedłem do trupiarni.
Przybita do ściany, kopciła się tutaj lampka nafciana, której zapomniano zagasić. Przy jej niepewnym światełku dostrzegłem kilka tapczanów, na których owinięci w białe prześcieradła spoczywali umarli.
Choć drzwi i okna okryte były szronem, z sufitu jednak spływały duże krople wilgoci. Zdawało się, że to są łzy, które nad ludzką nędzą wylewa ten dom okrutny.
Trupy leżały, jak los zdarzył. Na ramieniu jakiegoś silnego mężczyzny z wyszczerzonymi zębami opierała się głowa dziecka, niby pogrążonego we śnie głębokim. Za nimi, na prawym boku, spoczywał jakiś młody blondyn, z rękami skurczonymi tak, jakby chciał okręcić się całunem i w ten sposób zabezpieczyć od przejmującego zimna...
W samym rogu leżała Maria...
Na ten widok dziwne opanowało mnie uczucie. Pierzchnął strach, wzburzenie i odraza, a miejsce ich zajęła głęboka obojętność. Siadłem u jej nóg, spokojnie patrzałem na wpółotwarte usta i bez dreszczu ucałowałem wyprężoną i chłodną jej rękę... Gdyby wtedy młody blondyn uniósł się ze swej twardej pościeli, aby mi zrobić miejsce, wówczas bez obawy i wstrętu ległbym między nimi na tym ohydnym tapczanie...
W tej chwili ze szpitalnego kancelisty stałem się bohaterem jakiejś tragedii bez tytułu i aktów, której za scenę służyła dusza moja. Wtedy to po raz pierwszy w życiu najciemniejsze zakątki mego wnętrza rozświetliła jakaś złowroga błyskawica, przy której dostrzegłem, że nawet kamienie umieją płakać, a trupy śmiać się, że ten świat w gruncie rzeczy jest inny zupełnie, niż mi się dotychczas wydawał, i że całe życie nasze jest bardzo ciężkim, ale i bardzo głupim brzemieniem.
Ach! Szanowni koledzy, czuję, że mówiąc to, muszę się wam bardzo zabawnym wydawać, lecz taki to już mój temperament. Przy gorącym ponczu, a zresztą i bez niego, spada na mnie niekiedy jakiś duch z tej izby ponurej, który mnie unosi — dokąd?... Nie wiem, ale w każdym razie gdzieś bardzo wysoko.
Smutne te dumania przerwał mi nagle głos mówiący:
—„A poświeć-no Michał, bo się coś tam tłucze po sieni...”
„Zaświeć, matlu, zaświeć,
Bo w komorze niedźwiedź...”
— zaśpiewał wesoły biesiadnik, nazywany Ignasiem.
Jednocześnie otworzyły się drzwi i ujrzałem stróża z gośćmi.
Biesiadnicy na mój widok chcieli uciekać, myśląc zapewne, że jestem nieboszczykiem; na szczęście pohamował ich stróż.
— „To pan!... A pan tu co robi?...” — zapytał dozorca zmarłych.
—„Przyszedłem zobaczyć tę biedną dziewczynę” — odparłem wskazując Marię.
Goście, oglądając się na wszystkie strony, weszli do trupiarni.
Nagle jeden z nich zawołał:
—„O! ...A toż to moja wychowanka!... Widzieliście wy?...”
—„Ta o?...” — spytał stróż.
—„Ona sama, ona! Bez mała już rok, jak ode mnie uciekła... Naszukałem się jej co niemiara i nie znalazłem, a teraz nie szukałem i znalazłem. Słyszane to rzeczy?”
—„Iii... nic jej ta nie będzie!” — mruknął gospodarz.
—„Chodźcie, marudy, chodźcie do izby, bo zimno!” — zawołała stróżowa.
W parę minut później pan Ignacy pił za zdrowie znalezionej przez siebie wychowanki.
W takich okolicznościach widziałem po raz ostatni Marię i miałem honor zrobić znajomość z jej szanownym opiekunem.
— O czym to ja chciałem panom powiedzieć?... — z kolei brał głos mecenas.
Po tych słowach zamyślił się, utarł nos i znowu się zamyślił.
— Aha!... Nie... i to nie!... Czy uważacie, panowie, bo ja sprawdziłem na sobie, że powietrze wieczorne oddziaływa na pamięć w sposób bardzo szkodliwy?...
— To prędzej poncz! — mruknął adwokat, patrząc w ziemię.
— Ale cóż znowu, panie dobrodzieju! — oburzył się patron. — Przecież nie wypiliśmy go zbyt... zbyt... Jakby tu, panie dobrodzieju, powiedzieć!
— Rozumie się! — poparł go mecenas.
— Sądzę, że najlepiej będzie sprawdzić — rzekł adwokat. — Chłopcze! Ile się od nas należy?...
— Za trzydzieści trzy szklanki ponczu i dwa syfony wody...
— Co? Co?... — wykrzyknęli patron z mecenasem. — Po ileż to wypada na jednego?...
— Po jedenaście.
Nastała chwila milczenia.
— Ja, panie dobrodzieju, nie mogłem wypić jedenastu szklanek — rzekł patron — lecz swoje zapłacę.
— Ja także nie, jednak zapłacę — powtórzył mecenas.
— No, mniejsza o to! — odezwał się adwokat. — Widocznie jeden z nas wypił za siebie i dwu pozostałych, co zresztą nie przeszkadza nam wysłuchać opowiadania szanownego kolegi.
— Kiedy bo... takeście mi głowę zamącili, że doprawdy nie pamiętam...
— Miałeś mecenas, panie dobrodzieju, mówić o Stefanie.
— No tak! Ale oprócz tego miałem na myśli jeszcze jedną kwestię bardzo ważną, powiem nawet palącą, o której literalnie zapomniałem!
— Znajdzie się później — przerwał adwokat — a teraz słuchamy zakończenia o Stefanie.
— Ha! Powiem o nim, choć ta przeklęta kwestia nie da mi spokojności! Hum! Hum!
Otóż tedy pewnego dnia umarł mój szkolny kolega, a następnie radca Chapandrowicz, ten sam, co to niegdyś konkurował o pannę Wierciszewską z Kurzychstopek, a potem, z powodu nagniotków, przez całe życie nosił sukienne kamasze.
Otóż tedy, kiedy umarł, jego brat wyprawił mu świetny pogrzeb, a potem odezwał się bardzo rozsądnie: — „Moi panowie! Ponieważ w domu ś.p. nieboszczyka nie znajdziemy nawet szklanki wody, ja zaś sam stoję w hotelu, proszę więc was, najszczerszych przyjaciół zmarłego, dziś wieczorem do Stępka, a jutro na nabożeństwo do kaplicy cmentarnej...
Ach!... Co też ja miałem panom powiedzieć?... Szczególniejsza rzecz na honor! Mam taką pamięć lokalną... No, ale mniejsza!...”
Poszliśmy sobie tedy wieczorem do poczciwego Antka, na drugi dzień na cmentarz, wysłuchaliśmy nabożeństwa, no a ponieważ Chapandrowicz młodszy nie znał Powązek, więc odprowadziliśmy go i naturalnie pocieszali po tak dotkliwej stracie.
Szlachcic rozruszał się bardzo prędko. Tu podziwiał armatę na grobie, tam znowyu katakumby, ale najwięcej zaciekawiły go studnie i baranki. —„Co to za baranki?... Po co te baranki?...” — pytał nas, a my naturalnie wytłumaczyliśmy mu, że matki na grobach dzieci składają zabawki, na jaką którą z nich stać.
Piękny ten zwyczaj mnie samego rozrzewnił. Wyznam panom, że i ja mam duszę poetyczną, powiem nawet, że ten dowód przywiązania rozczulił mnie niezwykle...
Na honor!... Ta sama myśl, którą wam miałem zakomunikować, w tej chwili przemknęła mi przez głowę. Gdybym choć parę minut... Ale mniejsza o to!
Byłem więc, jak powiadam, rozrzewniony. Cmentarz ma swoje powaby. Te na przykład drzewa i kwiaty, te ławki, na których żywi siadają, aby rozmyślać o umarłych, są bardzo przemawiające do duszy. A weźmyż teraz dzieci bawiące się, lub strudzonych robotników, spoczywających między grobami; wszystko to jest bardzo poetyczne!
Idziemy w ten sposób z alei do alei, od grobu do grobu, gdy wtem pod krzyżem między drzewami spotykamy klęczącego człowieka...
Człowiek... klęczący... pod krzyżem... między drzewami?... Zastanowiło mnie to! ... Zbliżamy się, klęczy. Wołamy — klęczy... Młodszy Chapandrowicz, jako najbardziej zdeterminowany, podchodzi bliżej, dotyka się człowieka, klęczącego pod krzyżem, i... cofa się w tył z okrzykiem.
Człowiek był powieszony!
Nogi jego były zgięte, a kolana znajdowały się w odległości pół cala od ziemi. Ręce zwieszały się po obu stronach ciała: lewa w odległości dwóch cali od krzyża, prawa w odległości arszyna34 do akacji. Na twarzy denata znajdowały się sine plamy, na szyi zaś mocno zaciśnięty pasek, którego górny koniec był przywiązany do ramienia krzyża.
Pierwszym naszym zadaniem wobec podobnego wypadku było uwiadomić właściwe władze. Jakoż pobiegliśmy ku rogatce. W bramce jednak cmentarza młody Chapandrowicz zauważył, że należało by dopomóc nieszczęśliwemu. Uderzeni trafnością jego zdania, wróciliśmy na powrót i przekonaliśmy się, że denat był jeszcze ciepły. Zdjąwszy go zatem, przy pomocy robotników, ułożyliśmy go na sąsiednim grobie, lecz ponieważ żaden z nas nie wiedział, jakim sposobem należy ratować wisielców, pobiegliśmy więc po lekarza.
Gdy lekarz przyszedł, znaleźliśmy już na miejscu właściwy sąd... Od niego dowiedzieliśmy się, że denat już nie żyje, że śmierć nastąpiła przez powieszenie na pasku, że prawdopodobnie nieboszczyk był samobójcą, i że się nazywał Stefan...
— Co? Stefan? — wykrzyknął do najwyższego stopnia zdziwiony patron.
— Stefan! Pański kolega... To samo nazwisko — rzekł mecenas.
— Ale ja, panie dobrodzieju, nazwiska nie mówiłem, mówić nie mogłem! — wołał prawie zrozpaczony patron.
— Upewniam pana, że to on sam! — twierdził mecenas.
— Nieszczęście, panie dobrodzieju.
— Sąd Boży! — wtrącił adwokat. — Prawie przysiągłbym, że się powiesił na krzyżu Marii.
— Tak jest! Na krzyżu Marii! — potwierdził mecenas. — Pijaków i bezbożników zawsze spotyka los podobny.
— Pijaków! — jęknął patron. — Wybaczcie, panie dobrodzieju, ale muszę już iść do domu.
— Proponowałbym, abyś kolega do końca wysłuchał historii — zawołał adwokat.
— Historia już skończona — rzekł mecenas — ale ta druga kwestia, o której zapomniałem...
— Czy istotnie jest tak ważna?
— Dałbym na honor piętnaście rubli na ubogich, gdybym ją mógł sobie przypomnieć; no, ale kiedy panowie śpieszycie się...
Nastąpiły bardzo czułe pożegnania, w ciągu których mecenas na próżno chciał sobie przypomnieć swoją ważną kwestię, a patron ciężko wzdychał. Potem mecenas poszedł w jedną stronę, jego zaś koledzy w drugą.
Upłynęło kilkanaście sekund, gdy nagle od strony Saskiego Placu rozległ się okrzyk:
— Panie adwokacie! Panie patronie!... Zaczekajcie! Zaczekajcie!...
Zmęczony mecenas przebiegł jak jeleń obok cukierni, doganiając kolegów, którzy zatrzymali się zdumieni.
— Co za pamięć! Co za pamięć!... Teraz dopiero przypomniałem sobie, com miał wam zakomunikować — mówił mecenas.
— No cóż takiego?...
— Kiedy adwokat skończył opowiadanie o Marii, przypomniałem sobie, że mam bardziej ważną sprawę i że z powodu braku czasu nie będę wam mógł dokończyć historii o Stefanie...
— Tylko to?... — zapytał adwokat.
— To tylko... Dobranoc!
— No, a jakże będzie z piętnastu rublami, które miałeś kolega dać na ubogich w razie przypomnienia sobie kwestii?
— Ehe! To tylko była ozdoba stylowa! — odparł z najpiękniejszym uśmiechem mecenas. — Do zobaczenia!
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Los, który interesuje się widocznie piśmiennictwem, zdarzył, że siedząc przy drugim stoliku w cukierni, wysłuchałem opowiadań jurystów. Zainteresowały mnie one w wysokim stopniu; a ponieważ ze szczegółów tych chciałem zrobić przynajmniej trzytomową powieść, postanowiłem więc od osób poinformowanych zasięgnąć dokładniejszych objaśnień. W tym celu, wystarawszy się o stosowne rekomendacje, poszedłem naprzód do mecenasa.
— Czy pan mecenas dobrodziej nie raczyłbyś mi dać objaśnień o samobójcy Stefanie, który się powiesił na cmentarzu?
— O Stefanie?... Ja wiem tylko o samobójcy, który się powiesił po pogrzebie Chapandrowicza starszego. No, ale ten nazywał się Franciszek...
— Aha! Bardzo dziękuję panu mecenasowi.
— Powiesił się na własnym pasku, w przystępie melancholii, dnia...
Udałem się z kolei do adwokata, myśląc, że dzięki przemianie Stefana we Franciszka, powieść moja zredukuje się do dwu tomów.
— Czy nie mógłbyś mi pan mecenas dobrodziej — rzekłem z kolei do adwokata — udzielić bliższych informacji o Marii, która zmarła w szpitalu?...
— Mówiono mi już o tym — odparł adwokat — żeś pan słyszał moje opowiadanie. Otóż resztę szczegółów zostawiam pańskiej twórczości, ja bowiem, przy moich zajęciach...
— Więc postać Marii?...
— Jest płodem mojej własnej fantazji. Prawda, że piękna postać?... Odstąpię ją panu, z prośbą, abyś wymienił w książce i moje także nazwisko.
— Dobrze, panie mecenasie.
— Oprócz tego, racz pan podać mój adres z dodatkiem, że interesantów przyjmuję od 10 do 12, i że głównie powodzi mi się w regulowaniu działów, tudzież w sprawach rozwodowych.
Wyszedłem zgryziony, powieść moja bowiem zmniejszyła się o całe dwa tomy. Pozostał mi tylko patron, udałem się więc do niego.
— Czy pan mecenas dobrodziej nie raczyłbyś mi...
— Wiem już, wiem! — krzyknął przerażony. — Na rany Boskie, nie dotykaj pan tej głupiej sprawy!... Stefan nigdy w szynku nie grywał, nigdy pijakiem nie był, nigdy się nie wieszał, nigdy rubli na loterię nie puszczał!... To kompletnie bogaty chłopak i mój osobisty przyjaciel!... Panie literacie! — ciągnął dalej obrońca. — Ja was wszystkich, panie dobrodzieju, bardzo szanuję, ale... nie opisujcie tej historii, bo przez nią mogę stracić najprzyzwoitszego klienta, który mi dostarcza mnóstwa spraw i po książęcemu płaci...
Wybiegłem znękany.
1. werenda — dziś popr.: weranda. [przypis edytorski]
2. ogon — tren, pas materiału ciągnący się za suknią po ziemi. [przypis edytorski]
3. dyszkant — wysoki głos chłopięcy. [przypis edytorski]
4. poncz — gorący napój alkoholowy z herbatą. [przypis edytorski]
5. patron — prawnik nadzorujący pracę aplikanta. [przypis edytorski]
6. firmament (z łac.) — sklepienie niebieskie. [przypis edytorski]
7. jurysta (daw.) — prawnik. [przypis edytorski]
Uwagi (0)