Dzwonnik roczdelski - Bolesław Piach (biblioteka polska .TXT) 📖
W swojej nowelce Dzwonnik roczdelski Bolesław Piach opowiada o pierwszej kooperatywie spożywczej, którą w 1844 roku powołali do życia tkacze z Rochdale, jednego z głównych wówczas ośrodków przemysłu włókienniczego na terenie Wielkiej Brytanii. Jednak najważniejszym tematem nowelki jest praca dzieci, którą Piach pokazuje na przykładzie losów dwunastoletniego Boba Sandersa, tytułowego dzwonnika.
Nadciąga zima i Bob, zatrudniony w roczdelskiej fabryce, musi poszukać sobie lokum, które pozwoli mu przetrwać najgorsze mrozy. Zarobki Boba nie wystarczają na życie — trzeba bardzo oszczędzać na jedzeniu, żeby zapłacić za miejsce we wspólnym łóżku z innym tkaczem, dorosłym już Johnem Windersem. Na szczęście Bob dobrze trafił, John bowiem okazuje się człowiekiem nie tylko życzliwym, ale i przedsiębiorczym — chce, by robotnicy z Rochdale założyli sklep spółdzielczy, w którym po rozsądnych cenach będą mogli kupować żywność — świeżą i dobrej jakości…
- Autor: Bolesław Piach
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzwonnik roczdelski - Bolesław Piach (biblioteka polska .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Piach
Dźwignął się ciężko z zydla, ale Bob powstrzymał go.
— Nie, panie Hort. Jeżeli pan łaskaw, wolałbym teraz nie płacić. Mam wydatki. W przyszłym tygodniu, jeżeli pan łaskaw, panie Hort...
Hort opuścił się z powrotem na zydel i uśmiechnął się życzliwie.
— Cóż, mogę poczekać. Ja zawsze mogę poczekać. Z ciebie jest i tak nie najgorszy płatnik, Bob, tylko że mało kupujesz. Skąpisz sobie, a to niedobrze, bardzo niedobrze. Młody przecież jesteś, no nie? Czym mogę ci teraz służyć?
— Funt chleba, panie Hort.
— I nic więcej? Sam tylko chleb?
— Muszę oszczędzać, panie Hort. Płacę teraz za komorne.
— A! To rozsądnie z twojej strony, to bardzo rozsądnie! Może jednak choć kawałeczek słoniny? Nie można się przecież głodzić!
Ale Bob jest stanowczy.
— Tylko chleb, jeżeli pan łaskaw.
Za chwilę już z małym pakuneczkiem pod pachą brnie przez błoto w stronę mieszkania pani Winders.
*
Już od samego progu zorientował się, że Henry powrócił. Zza zielonej kotary dochodzą głosy rozmowy: głęboki, basowy głos bezrobotnego tkacza i drugi głos matowy, znajomy... tak, to na pewno kowal Smith.
Pani Winders też już wróciła i z hałasem przesuwa garnki na kuchni. Sylwia z zawziętą miną skacze dokoła stołu na jednej nodze. Bob, który jest w tych sprawach doświadczony, mógłby przysiąc, że ona sobie postanowiła, iż coś pomyślnego zdarzy się, jeżeli uda się jej ileś tam razy na jednej nodze okrążyć stół. Na widok Boba nie przerywa skakania. Woła tylko zdyszanym głosem:
— Pan Smith pytał o ciebie. Jest w alkowie u pana Henry’ego. Idź tam do nich!
Bob zerka na pakuneczek, który trzyma pod pachą. Prawdę mówiąc, już czas najwyższy na kolację. Czy ta rozmowa nie potrwa zbyt długo? Smith, jak się rozgada... oho! A Bob jest porządnie głodny. No, trudno. Trzeba tam jednak zaraz iść. Kowalowi lepiej się nie narażać. A ten dziwak Henry? Czy znów będzie krzyczał i przeklinał?
Kładzie swój chleb na rogu stołu i ociągając się, niepewnym krokiem zbliża się do alkowy. Uchyla ostrożnie zasłonę i mówi bardzo cicho, o wiele ciszej, niż miał zamiar powiedzieć:
— Dobry wieczór panom...
To było powiedziane naprawdę cicho, ale tamci usłyszeli go jednak. Starzec utkwił w nim surowe spojrzenie zaczerwienionych, łzawiących oczu, a kowal Smith kiwnął na powitanie głową i uśmiechnął się życzliwie.
— W sklepie byłeś, co? Mówiła mi Sylwia. U Horta, prawda?
— Tak, panie Smith.
— No, no! Już niedługo będziesz u niego kupował!
Bob zdziwił się.
— Dlaczego?
Stary Henry zachichotał grubym głosem i zakasłał się tak, że znowu posiniał na twarzy. Potem, nie przestając się śmiać, mruknął:
— Zapytaj o to Johna Windersa, smyku. On każdemu chętnie tłumaczy. I nie tylko on. Karolowi Howardowi10 głupstwo strzeliło do głowy, a od tego kilkudziesięciu dorosłych tkaczy też dostało bzika. Taki szczeniak jak ty też będzie się pewnie zachwycał tym głupstwem...
Bob nic z tego wszystkiego nie rozumie. O jakich tkaczach mowa i dlaczego mają bzika? Jakim znowu głupstwem ma się on, Bob, zachwycać? Lepiej się za bardzo nie dopytywać, a zresztą przecież sam Henry powiedział, że John wszystko chętnie wytłumaczy. Tylko dlaczego ten stary znów się złości? Wpakował siwą bródkę do ust, gryzie ją z wściekłością i zanosi się długim kaszlem... Za chwilę zacznie przeklinać...
Ale kowal Smith przyciąga Boba do siebie, otacza go silnym ramieniem i Bob od razu przestaje się bać. Słucha uważnie rozmowy.
— Nie takie znowu głustwo, Henry, nie takie znowu głupstwo. Sama rzecz jest niegłupia. Ja dlatego się z tego wszystkiego śmieję, że taka rzecz nie może się udać. Ludzie są na to za głupi i za bardzo myślą tylko o sobie. Niedawno czytałem, że już siedemdziesiąt lat temu ktoś chciał takie coś zorganizować, ale ludzie go wyśmieli i tyle było z tego! Tak pewnie będzie i tym razem, więc można sobie z tego kpić. Inna sprawa, że gdyby im się udało, to potem oni śmieliby się z nas wszystkich. I mieliby rację!
Henry zaśmiał się grubo, nieprzyjemnie.
— To ma im się udać?! Ty myślisz, że tkaczom może się udać cośkolwiek? Czy mnie się udało? Albo innym... Pokaż mi takiego tkacza, który by nie cierpiał biedy! Żadnemu się jeszcze nie udało! Nikomu! Nigdy! Nic!
— No, ja nie o tym mówię. To co innego... tu chodzi o wspólny wysiłek.
Starego aż poderwało z miejsca. Wyprostował się ogromny, głową sięgający prawie sufitu, i wołał na całe gardło:
— Wspólny wysiłek! Wspólny wysiłek! Nie wstyd ci, Smith, że takie bzdury wygadujesz? Mogę ci tu zaraz opowiedzieć o takim „wspólnym wysiłku”, który podjęliśmy my, starzy tkacze londyńscy, wtedy, kiedy ty byłeś jeszcze smykiem, a tego roczdelskiego „tkacza” Boba wcale jeszcze na świecie nie było. Mieszkałem wtedy w Londynie, w północnej dzielnicy miasta. Siedzieliśmy w jednej izbie w trójkę z żoną i synem. Syn miał już wtedy dziewiętnaście lat i pracował w fabryce jako tkacz. Posłuchaj, Smith, posłuchaj! Ludzie dokoła się dziwili, że taki młody chłopak jest już prawdziwym tkaczem. Nie brano wtedy do roboty bachorów. Cóż by fabryka z nimi poczęła? Ja zresztą też nie chodziłem do fabryki na robotę. Miałem w izbie własny warsztat tkacki. Pracowaliśmy na nim razem z żoną. Fabryka nie mogła nadążyć zamówieniom z całego świata i oddawała część roboty takim jak my, chałupnikom. Nie przelewało się u nas, możesz mi wierzyć, ale żyliśmy jakoś. Głodu nie cierpiało się...
— Kiedy usłyszeliśmy, że fabryka sprowadza maszyny tkackie, które same będą tkały, wzruszyliśmy tylko ramionami. To nas nie dotyczy — tak sobie wówczas myśleliśmy. Jeżeli tkaczom fabrycznym lżej będzie pracować przy tych nowomodnych warsztatach, to ich szczęście, ale nie wierzyliśmy, żeby takie coś mogło wydać równie dobrą tkaninę jak prawdziwe, żywe ręce tkacza. Ślepi byliśmy! Ślepi głupcy! Prędko przestaliśmy wzruszać ramionami. Fabrykę zamknięto, a nam przestano wydawać robotę do domów. Niech tam! Nie martwiliśmy się za bardzo. Robotnikom mówiono, że za parę tygodni fabryka znów ruszy, już teraz z tymi maszynami. Zacisnęliśmy zęby i postanowiliśmy przeczekać. Ciężko było tak siedzieć bez zarobku, ale z biedą znaliśmy się dobrze nie od roku. Jak to tkacze...
Henry zatrzymał się. Targnął nim silny kaszel, więc usiadł z powrotem na swoim łóżku i ujął głowę w obie dłonie.
Bob przycisnął się mocniej do kowala. Jest tak, jak przewidywał. Dobrze i ciekawie będzie mieszkać u tych Windersów.
Tymczasem starzec wydyszał się i ciągnął swoje opowiadanie już spokojniejszym i cichszym głosem.
— Przeczekaliśmy jakoś. W fabryce ogłoszono, że przyjmuje się robotników, że robota na miasto, chałupnikom, wcale nie będzie wydawana. Niech tam! Pogodziliśmy się i z tym. Zdawało nam się ciągle, że jeżeli w fabryce chcą teraz robić wszystko, to będą musieli przyjąć wielu nowych robotników. W ten sposób i chałupnicy znaleźliby pracę. Poszliśmy więc do fabryki wszyscy, z rodzinami... Reszty chyba się domyślacie, bo wiecie przecież, jak teraz jest. Przyjęli małą garstkę prawdziwych, rzetelnych tkaczy, trochę starych kobiet i... dzieci, całą masę dzieci! Powiedzieli nam, że więcej nie potrzebują. I okazało się, że naprawdę więcej nie potrzebowali. Moja żona miała szczęście, dostała robotę. Przez jeden dzień z jednym małym chłopcem-pomocnikiem utkała więcej niż my przedtem na naszym warsztacie w dwa miesiące. A to, co zarabiała...? Jak myślicie? Nie zarabiała nawet czwartej części tego, co przedtem. A nas było ciągle troje. A dokoła nas było tysiące bezrobotnych rodzin. Zaczęliśmy się zmawiać ze sobą. Postanowiliśmy, słuchaj uważnie Smith!, zrobić ten, jak ty tu mówisz, wspólny wysiłek. Rozumieliśmy przecież wszyscy, że te maszyny winne są naszej nędzy! Trzeba zniszczyć maszyny, a będziemy mieli znowu pracę, to było jasne i proste...
Stary zamyślił się. Myśli długo. Wydaje się, że już nie podejmie przerwanego opowiadania. Tymczasem Bob aż dygoce z chęci dowiedzenia się, co było dalej, co zrobili londyńscy tkacze. Wreszcie nie może już się powstrzymać.
— A co było dalej, panie Henry?
— Co było dalej, pytasz? Ano poszliśmy całą kupą, wszyscy dorośli tkacze... z żelaznymi drągami... poszliśmy na fabrykę!
Stary zachichotał.
— Kruche są te nowomodne maszyny. Kruche i delikatne. Łatwo się rozlatywały w drobne kawałki. Mieliśmy swoją krzepę w łapach, londyńscy tkacze! Tylko że to nic nam nie pomogło. Ilu zostało zabitych w walce... ilu poginęło w więzieniach... tego nie policzysz, smyku. Sprowadzono nowe maszyny, jeszcze lepsze, jeszcze szybsze... przyjęto do pracy takich jak ty bachorów, a starzy tkacze rozeszli się po świecie szukać kawałka chleba. Ja tu zawędrowałem. Zgubiłem po drodze żonę, syna... słabsi byli ode mnie, nie wytrzymali. A teraz grzebię się w roczdelskich śmietnikach. Ech!
Bob pomyślał sobie, że jednak Henry ma swoje powody do przeklinania i złoszczenia się. Tyle nieszczęść go spotkało... Nawet Smith spoważniał, nie uśmiecha się. Mówi głosem poważnym, bez drwin.
— To wszystko, coście powiedzieli, Henry, to nic nowego. Wiem o tym i pamiętam te czasy. Nie tylko w Londynie przecież... w całej Anglii tkacze ruszyli się i poszli z drągami na maszyny. I, wiecie, po mojemu to było wielkie głupstwo. Ludzie w rozpaczy nie wiedzieli, co robią. Cóż tu maszyny zawiniły? Nie gniewajcie się, Henry, ale maszyna to dobra rzecz — oszczędza ludzką pracę. A że ludzie jej głupio używają, to już, darujcie, wina ludzi. Ja jestem kowal, ale nie mam pretensji do tego spryciarza, który wymyślił miech i kowadło. Pewnie gdyby teraz ktoś wymyślił taką maszynę, która by sama konie podkuwała, to straciłbym kawałek chleba, ale maszyna byłaby dobra. Świat, uważacie, idzie naprzód. Mądre łby myślą, jakby tu zrobić coś takiego, żeby się ludziska tak nie męczyli, no i wymyślają różne rzeczy. Tylko że to wszystko potem dostaje się do rąk ludzi złych i głupich, więc tak wychodzi, że bieda jeszcze się powiększa. Ale to są ludzie winni, a nie maszyny.
Henry chciał coś ostro odpowiedzieć, nawet już usta otworzył, ale w tej chwili w izbie rozległy się ciężkie kroki, zieloną zasłonę odgarnął ktoś energicznie i u wejścia do alkowy stanął John z kilkoma jeszcze mężczyznami. Mrugnął okiem do Boba.
— Dobry wieczór. Mówiła mi matka, żeś ty, Bob, jeszcze kolacji nie jadł. Więc uciekaj stąd, zjedz i idź spać, bo już późno. Jutro przed świtem cię obudzę, mam z tobą o czymś do pogadania. My tu sobie jeszcze trochę u was posiedzimy, Henry. Pozwolicie? Chcemy się naradzić w tamtej sprawie... Siedźcie i wy, Smith. Mądra głowa zawsze się przyda. Tylko nie kpijcie sobie z nas. To naprawdę poważna sprawa!
Jedną wadę ma to mieszkanie u Windersów: do fabryki jest stąd dość daleko. Przynajmniej dwadzieścia minut szybkiego marszu. Ale Bob nie narzeka. Dziś jest mu to nawet na rękę. Tyle spraw ma jeszcze do przemyślenia! Musi się dobrze zastanowić na tym wszystkim, o czym mu dziś od samego świtu opowiadał John Winders.
O! To są nie byle jakie sprawy!!
Bob nadziwić się nie może, że taka prosta rzecz nie przychodzi sama każdemu człowiekowi do głowy, że dopiero trzeba ją ludziom tłumaczyć, prosić ich, żeby raczyli wysłuchać... A przecież to właśnie idzie o ich dobro!
Więc jak to John tłumaczył?
Zaczęło się od sklepu grubego Joachima Horta. On tu przyjechał przed dwudziestu laty i założył sobie maleńki sklepik. Teraz ma już dwa własne domy, duży sklep i podobno wiele, wiele pieniędzy. Skąd się to bogactwo wzięło? Hort po prostu, tak samo jak i inni sklepikarze, kupował towary u hurtownika i sprzedawał je rodzinom roczdelskim po cenie oczywiście wyższej niż ta, którą zapłacił. Tak robi każdy właściciel sklepu. Ale Hortowi udało się, bo niedaleko od jego sklepu powstała wielka fabryka, dokoła której zgromadziło się wiele robotniczych rodzin. Wszyscy kupowali u Horta, tak że z tej różnicy pomiędzy ceną, którą płacił za towary, a ceną, za którą je sprzedawał, Hort mógł już nie tylko dobrze żyć, ale także wzbogacił się bardzo.
Te bogactwa składają się więc z drobnych groszy, które biedni ludzie przepłacali całe lata za chleb, za kaszę, za mąkę. Oba domy Horta zostały zbudowane za pieniądze, które tkacze mu płacili nie za towary, bo towary przecież kosztowały Horta mniej, tylko za to, że mogą te towary u niego kupić, za to, że nie mogą kupić od razu u tego, który ten towar robi, bo hurtownik czy rolnik sprzedaje w dużych ilościach i trzeba by do niego bardzo daleko chodzić czy nawet jechać...
Bob musi aż przystanąć, tak go dziwi głupota tego całego urządzenia. A przecież sposób na to jest taki prosty! John mu dziś nad ranem wszystko doskonale wytłumaczył.
Gdyby tkacze roczdelscy złożyli się i założyli własny wspólny sklep, to nie musieliby przepłacać tych towarów. Kupowaliby wszystko od razu na miejscu: mąkę w młynie, warzywa u rolnika... Za każdy kupiony w swoim własnym sklepie towar dostawaliby karteczkę, a co roku sklep zwracałby kupującym nadwyżkę, którą sobie Joachim Hort chowa do kieszeni. Im kto więcej w czasie roku zakupi, tym więcej dostanie pieniędzy. Zamiast bogacić grubego Horta, tkacze oszczędzaliby, mieliby lepsze, lżejsze życie. Postanowili więc, że założą taki sklep!
Ach! Jaka szkoda, że Bob musi już pędem biec do fabryki, że już jest tak późno! Pomyślałby jeszcze nad tym, co można zrobić, żeby ludzie nie byli tacy głupi i uparci. Przecież John mówił, że organizacja tego sklepu idzie jak z kamienia, że ludzie wyśmiewają się z Karola Howarda i z całego jego pomysłu. Nawet Smith, choć taki niby mądry, śmieje
Uwagi (0)