Silny Samson - Eliza Orzeszkowa (biblioteka hybrydowa .txt) 📖
Nowela, w której Eliza Orzeszkowa rozprawia się ze stereotypem Żyda, a dzięki sprytnym zabiegom jego pozorne wady przedstawia jako zalety.
Samson, wbrew temu stereotypowi, nie ma pojęcia o biznesie i wielkich pieniądzach. Pochodzi z ubogiej rodziny, ale udało mu się osiągnąć wiele dzięki temu, że przywiązywał dużą wagę do swojej edukacji i wciąż zdobywał wiedzę na temat religii i tradycji żydowskich. Stał się uczonym teologiem i metafizykiem, czym zdobył szacunek i uznanie ludzi. Samson wraz z rodziną wiedzie szczęśliwe życie, ale jego wykształcenie nie pozwala na to, by dobrze zarabiać. Na szczęście towarzyszy mu przedsiębiorcza żona, która swoim zachowaniem potwierdza, że kobiety mogą na równi z mężczyznami troszczyć się o majątek rodziny, i dba o dobre imię męża. Bohater wydaje się być oderwany od rzeczywistości, ale czy tak jest naprawdę? Aby dowiedzieć się, w czym tkwi siła Samsona, przeczytajcie nowelę Elizy Orzeszkowej.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Silny Samson - Eliza Orzeszkowa (biblioteka hybrydowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Enoch, Mendele i Lejzorek, będą uczonymi, Liba i Esterka wyjdą za mąż za uczonych.
I nie była to nawet prosta nadzieja, ale pewność która, zupełnie uspakajając Szymszela co do przyszłéj doli jego dzieci, dawała mu w dodatku uszczęśliwiający przedsmak chronicznéj i bezwyjątkowéj w rodzinie jego uczoności.
Trzeciém i najwyższém może źródłem szczęścia była dla Szymszela — praca. Tak. Próżniakiem on nie był wcale, jak o tém mógł-by mniemać ktoś, powierzchownie na rzeczy patrzący. Ja, która często bywam w sklepiku Cipy i ztamtąd spoglądam w głąb’ sąsiedniéj izby, na własne oczy widuję nieraz Szymszela, tak, ale to tak zapracowanego, że mu aż pot kroplisty występuje na zbladłe od znużenia czoło, krwiste plamy rumieńców występują na policzki, obrosłe czarnym włosem, a wargi drgają nerwowo od wzruszeń, doznawanych w walce z trudnościami zadania. Szymszel pracuje z całego serca, z całéj duszy i ze wszystkich sił swoich, lecz cóż za pyszne, wspaniałe nagrody otrzymuje w zamian za wysilenia swoje! Jakich odkryć dokonywa! Jak głębokie a ważne rozwiązuje zagadki! Jakie cudowne miewa złudzenia!
Raz naprzykład udało mu się odkryć, że w Kedaszim, czyli w księdze piątéj Talmudu, traktującéj o ofiarach, znajduje się wymienione imię zwierzęcia pewnego, które, jako nieczyste, nie mogło być składaném w ofierze Panu, a o jakiém-to imieniu dotąd jeszcze nikt nie wiedział. I teraz także, z odkrytego w księdze Kedaszim imienia tego, nikt a nikt nie domyślił się, jakie mianowicie zwierzę ma ono oznaczać, niemniéj przecież odkrycie to dostarczyło samemu Szymszelowi rozkoszy, będącéj zwykłym udziałem wynalazców, a w gminie całéj stało się prawdziwym ewenementem. Jakże!... małą to rzeczą było dowiedziéć się, że zwierzę jakiéś, niewiadomo jakie właściwie, ale takie a takie imię noszące, nie mogło być, według prawa, składaném Panu w ofierze, w świątyni zburzonéj przed dwoma tysiącami lat?
Innym znowu razem, Szymszel ujrzał rzecz nadzwyczajną. Było to w nocy. Cipa spała, dzieci spały, ale on nie spał i przy lampie, o długim, kopcącym kominie, nad książką siedząc, pracował. Pracował długo i niezwalczony sen ogarniać go już zaczynał, gdy nagle, podniosłszy oczy z nad księgi, wyprostował się, pobladł śmiertelnie, rozwarł usta i oczy szeroko, i tak już w na-pół przerażonéj, a na-pół zachwyconéj postawie pozostał. Nie dziw, bo oto co ujrzał w téj chwili.
Za oknem, przed którém siedział, wisiała gruba ciemność nocy. Na czarném jéj tle, przed oderwanemi od księgi, krwią nabiegłemi oczyma Szymszela, błysnęła naprzód długa, złota pręga, potem rozszerzała się zwolna, rozdzielała się na pręgi drobniejsze, aż rozwinęła się w drabinę złotą, któréj szczyt dotykał niebios, ciężkich jesiennemi chmurami, a podstawa wspierała się o zroszone deszczem kamienie podwórka. Dokoła ciemność panowała czarna, a na tle jéj promieniały szczeble téj drabiny złotéj, z których na każdym stał anioł. Aniołowie to byli różni. Szymszel rozpoznawał ich z kolei, niby istoty, których nigdy wprawdzie dotąd nie widział oko w oko, ale których portrety widywał nieraz na kartach czytanych ksiąg. Tam, u samego dołu drabiny, wspierając ją potężnemi barkami swemi, stał Sar-ha-Olam, archanioł wiedzy. „Niedarmo w Hagadzie nosi on tytuł książęcia świata” — pomyślał Szymszel, bo szkarłatna opona opływała olbrzymią postać jego, a na głowie swéj dźwigał koronę, złożoną z liter misternie zwikłanych, a pałających na podobieństwo promieni tych, które strzelają ku niebu z męczeńskich stosów. Zresztą duch to był dumny i z chłodném obliczem, otaczały go mgły srebrzyste, o których Szymszel domyślił się, że były wyłanianemi przez ducha myślami. Mgły te, srebrnemi pasmami odrywając się od łona anioła wiedzy, ulatywały w otaczające go ciemności i, gdy zdawały się walczyć z niemi w przestrzeni, Sar-ha-Olam patrzył na walki te wielkiém, spokojném, przejrzystém okiem, a płomienne litery, splatające koronę jego, układały się w wyraz „zwyciężę!”
Powyżéj wznosili się aniołowie inni, różni, mniejsi i więksi, bardziéj i mniéj promieniści. Szymszel poznawał ich wszystkich, każdego zwąc po imieniu. „Oto jest anioł Metatron — mówił sobie w duchu — Bądź pochwalony, aniele Metatronie, który strzeżesz Izraela jako źrenicy w oku swojém i biedną jego głowę osłaniasz skrzydłami swemi.” Skrzydła anioła Metatrona śnieżyście białe są i tak jak tałesy, płaszcze owe, w których modlą się synowie Izraela, obramowane ciemnemi szlakami. Znak to żałoby, w który Przedwieczny przyodział Metatrona, gdy lud, nad którym obrońcą i stróżem on stoi, stracił ojczyznę.
— A oto jest anioł Uryel z jedenastu towarzyszami, którzy rządzą dwunastu miesiącami w roku. A oto aniołowie wichru i ognia... wyglądają jako tęczowe tumany, lecz barwy ich bledną co chwila... rozpraszają się oni, znikają, i ztamtąd, kędy stali, leci już tylko dźwięk jakby struny, pękającéj z długim żałośnym poświstem... A oto... bądź pochwalony, o Sandalfonie, aniele modlitwy!
Tak; u szczytu drabiny złotéj, któréj podnóże wspiera archanioł wiedzy, o potężnych ramionach, w płaszczu szkarłatnym i koronie z hieroglifów splecionéj, stoi anioł modlitwy, wysmukły i biały, z włosem złocistym, uwieńczonym cierniami, z głową łagodnym ruchem tak przechyloną ku ziemi, jak gdyby wiecznie wsłuchywał się w lecące od niéj szmery.
Szymszel patrzy na Sandalfona wzrokiem śmielszym daleko, niż spoglądał na innych aniołów. Po ustach jego wije się nawet uśmiech przyjacielskiego porozumienia. Anioł-powiernik to i anioł-przyjaciel ludzi. W dłoniach jego pełno kwiatów. Zmieniają się one wciąż... coraz to inne są, a on je wciąż splata w wieńce niezmiernéj długości.
— Wiem — myśli Szymszel — są to modlitwy ludzkie, które z nad ziemi płyną, płyną, płyną ku Jehowie, a Sandalfon chwyta je w przelocie, w kwiaty przemienia, w wieńce uplata i ściele Przedwiecznemu pod stopy. Przedwieczny pozna już tam, czyje to są i jakie błagania.
Sandalfon, zbierając wszystkie modlitwy ludzkie, czuje snadź w sobie wielki smutek i litość, bo oko jego goreje łzą ogromną, tak błyszczącą, jak najpiękniejszy brylant. Szymszel patrzy na tę łzę i myśli: „Bądź pochwalony, aniele Sandalfonie, za to, że taką litość czujesz nad ludźmi!” A powiedziawszy to, zaczyna przyglądać się kwiatom, płynącym z dłoni Sandalfona, jak długa barwna wstęga, i nadziwić się piękności ich nie może. Szkarłatne kielichy wyrastają w oczach jego do wielkości takiéj, że okienko, przez które patrzy na nie, pomieścić ich nie może; róże, białe jak śnieg, błyszczą srebrnemi łzami, na krwawych łodygach wyrastają liście czarne z żałobą białych rąbków, błękitne gwiazdy sypią z siebie deszcz złotych iskier, żółte tulipany wyglądają jak dzwony ogniste z wielkiemi sercami, kołacącemi w nich mocno i porosłemi ciemnym piołunem. Szymszel patrzy na wszystkie te cudowności, do ust jego przylgnął uśmiech zachwycenia, głowę z podziwu wielkiego przechyla w obie strony, a ręce mimowolnym ruchem podnosi w górę.
Nagle, złota drabina i napełniający ją aniołowie, srebrzyste łzy Sar-ha Olama, walczące z ciemnościami, i przecudowne kwiaty Sandalfona — bledną, zlewają się w tuman niewyraźny, tu i owdzie centkowany jeszcze złotem i purpurą, aż znikają całkiem. Szymszel ciężką ręką przeciera powieki i smętnym wzrokiem spogląda dokoła.
Przed nim na stole, z wązkiego kominka dogasającéj lampki wymyka się dym brudny, cuchnący; dokoła niego, na łóżkach, kufrze i na ziemi pod piecem szemrzą senne oddechy i chrapania, z pod pierzyny odzywa się kaszel Liby, kot głośno mruczy, śpiąc obok skurczonego w kącie Enocha; za oknem dnieje, lecz grube chmury zasłaniają niebo, a duże mętne krople deszczu spadają z nich na brudne kamienie podwórka, po którém przelatują długie jęki i pogwizdy wiatru.
Szymszel powstał, przywdział tałes, opasał czoło rzemieniem z tefilą i, wznosząc w górę obie ręce, dziękował Bogu za to, że dał mu, niby drugiemu Jakóbowi, ujrzéć żywemi oczyma anioły swe — i za to, że uczynił go tak bardzo, tak bardzo szczęśliwym...
Szymszel był tém szczęśliwszy, że głębokich a licznych uciech jego nie mąciła żadna troska, żadna boleść, których tyle doświadczają wszyscy, nieobcy uczuciom, noszącym nazwy: humanitaryzm, filantropia, dbałość o sprawy ogółu i t. d. Uczuć tych Szymszel nietylko nie doświadczał, ale nie wiedział nawet, że istnieją na ziemi. Oprócz nauki, któréj oddawał się, dzieci, które kochał, i żony, dla któréj doświadczał uczucia pobłażliwego, jakby litośnego przywiązania — nic na szerokim świecie nie obchodziło go w stopniu najmniejszym.
Ze społeczeństwem, otaczającém szczupły ten krąg, śród którego upływało mu życie, nie miał nigdy stosunków żadnych. Ani znał go, ani znać chciał. Mowy jego nie rozumiał. Nienawiści dla niego żadnéj nie miał i miéć nie mógł, bo nie istniało ono dla niego. Nie myślał o niém nigdy. Co się zaś tyczy społeczeństwa tego, z którém wiązała go jedność pochodzenia, wiary i mowy, czuł dla niego życzliwość, która przecież utrapień, ni trosk nie sprawiała mu żadnych. Chętnie otwierał przed niém skarby wiedzy swojéj. Zresztą nie wdawał się w żadne sprawy i nie łamał sobie głowy nad dodatniemi lub ujemnemi warunkami zbiorowego jego bytu. Jeżeli kiedykolwiek o uszy jego obiło się westchnienie: „źle jest z nami, ” — odpowiadał; „tak Bóg chce,” a jeżeli westchnienie to przybierało formę zapytania: „co będzie z nami?” — mawiał: „tak będzie, jak Bóg zechce,” przyczém wspominał sobie proroctwa o przyjściu Mesyasza, proroctwa, które w mniemaniu jego spełnić się muszą niewątpliwie, i uśmiechał się na-pół tajemniczo, na-pół rozkosznie.
Spokój jego był tak niezmąconym, jak zupełném i głębokiém było zadowolenie z samego siebie, jak wielorakiém i żywo uczuwaném było jego szczęście.
Jedyne zmartwienie, którego doświadczał od czasu do czasu, sprawiała mu znoszona niegdyś przez żydów niewola babilońska. Myśląc lub czytając o niéj, stawał się smutnym, zamyślał się i przyciszonym głosem nucił pieśń o rzekach Babilonu i ziemi wygnania. Martwiło go téż niekiedy zburzenie świątyni jerozolimskiéj. Cesarza rzymskiego, Tytusa, który tego dokonał, nienawidził z całego serca, namiętnie, zjadliwie. Była to jedyna nienawiść, którą nosił w swém sercu. Częściéj jednak, niż nienawiści téj, oddawał się żalowi. Niekiedy, czytając historyą o oblężeniu Jerozolimy przez wojska rzymskie i o wszystkiém, co nastąpiło potém, brał głowę w obie dłonie, jęczał i płakał.
Czarność przecież chwil takich stokrotnie wynagradzaną mu bywała różowością wielu innych. Jak naprzykład rozpływał się cały z rozkoszy na widok bogactw i chwały króla Salomona! jak głośno wyśpiewywał i podskakiwał radośnie, wraz ze śpiewającym i tańczącym przed arką przymierza, królem Dawidem! Jak dumnie tryumfował z Machabeuszem! Jak gorąco radowało go piérwsze po klęsce zgromadzenie się izraelskiego Sanhedrynu, i jak żywy, gorliwy brał udział w staczanych w Sanhedrynie dyskusyach, i jak pysznym był z tego, że brał w nich udział!
Godzinami całemi siadywał u nóg rabbi Gamaliela, z rabbi Jehudą toczył delikatne lecz wytrwałe spory, z rabbi Akibą przyjaźnił się czule, serdecznie i kochał go, a uwielbiał bez granic.
Tak, wśród rzadkich zmartwień a ustawicznych uciech, płynęło życie uczonemu małżonkowi niestrudzonéj Cipy, aż do wypadku pewnego, który najniespodzianiéj w świecie zmącił spokojny i błogi bieg jego żywota.
*
Jeżeli ktokolwiek z państwa był w Ongrodzie, znać musi zaułek ów, który od tak zwanego bulwaru prowadzi ku nieznanym i niezbadanym, bardzo jednak obszernym, choć niezmiernie ciasnym, głębinom dzielnicy żydowskiéj.
Mój Boże! jak ja się wstydzę tego, że muszę państwa prowadzić w miejsce, które nazywa się zaułkiem. Lecz cóż mam czynić?
Powieściopisarz jest jak podróżnik. Mało znane, lub całkiem dzikie miejscowości, pociągają go ku sobie najżywiéj. Kto więc z państwa posiada instynkta podróżnicze, niech idzie za mną w ten zaułek, którego obie strony zabudowane są z początku ślepemi ścianami wysokich kamienic, ale potém zniżają się i ukazują same tylko niziuchne, drewniane i licho pobielane domki, o trzech, dwóch, albo i jedném oknie.
Oto domek, w którym mieszka Rebe Szymszel ze swoją rodziną. Ma on ze strony zaułka dwa okna i drzwi, raczéj drzwiczki, wyniesione nad poziom dwoma schodkami. Okna nie należą do Szymszelowego mieszkania: mieszka za niemi Icko blacharz, wraz z siedmiu innemi osobami, rodzinę jego składajacemi, ale drzwiczki prowadzą właśnie do sklepiku Cipy.
Przykro mi bardzo, że koło sklepiku tego przechodzić musimy, bo ulatują z niego wonie świec, mydła, masła i śledzi, zlewające się w aglomerat niezbyt przyjemny dla powonienia. Są to przecież rzeczy realne, prozaiczne, których nie sposób ominąć przy podróżowaniu po krainach rzeczywistości. I głąb’ sklepiku wygląda téż bardzo realnie i prozaicznie, możemy przecież nie przyglądać się mu wcale, bo oto brama od podwórka, na które wejść musimy, ażeby módz nawiedzić Szymszelowe mieszkanie.
Zmrok wieczorny zapada.
Jednak, przy ostatkach światłości dziennéj, dostrzegamy w głębi podwórka, nad domkiem o dwóch oknach, który naprzeciw bramy stoi, zawieszoną w powietrzu — rękę olbrzymich rozmiarów. Ręka ta tak wielka, jak dwadzieścia zwykłych rąk ludzkich razem wziętych, pomarańczową ma barwę i najwyraźniéj wisi w powietrzu... Cóż-by to było? czary jakieś albo guślarskie maszynerye, dokonywające się w nienawistnych i zbrodniczych celach? Wszak wszystkiego spodziewać się można w brudném tém siedlisku ciemnego żydowstwa!
Nie drżyjcie państwo i nie zabierajcie się do odwrotu. Ręka ta, wisząca w powietrzu, nie ma w sobie żadnych nadnaturalnych celów ni właściwości. Jest to rzecz bardzo prosta: szyld, wymalowany dla rękawicznika jakiegoś i wywieszony na powietrze, w celu wysuszenia wielkiego tego plastra farby.
W domku, naprzeciw bramy stojącym, mieszka Mowsza, malarz ścian i szyldów. Prawdziwy to dobroczyńca Szymszelowych dzieci: szczególniéj Esterki i Mendelka. Sprawia on im ustawiczne a radosne niespodzianki i uciechy. Raz widzą one przed domkiem jego wiszącą rękę olbrzymią, to znów but cały czerwony z żółtą podeszwą, to różowe suknie, szeroko rozpięte na tle błękitném, albo kocze i kabryolety, których lazurowe pudła wspierają się na purpurowych kołach.
Przed cudownemi temi obrazami Esterka staje częstokroć godzinami całemi, z palcem, utopionym w koralowych ustach, i oczyma, wzniesionemi w górę, a Mendele zapomina się wobec nich do takiego nawet stopnia, że przysiada na kamieniach i głowę w niemym zachwycie tak wysoko podnosi, iż mała jarmułka spada mu z ogromnych włosów,
Uwagi (0)