Kiedy u nas o zmroku... - Eliza Orzeszkowa (codzienne czytanie książek .TXT) 📖
Przypadkowe spotkanie na cmentarzu prowadzi do dziwnej znajomości. Lekko senne opowiadanie o aniołach, emigracji, śmierci i… w sumie nie wiadomo czym.
Los rzuca bohatera do obcego kraju. W obcym mieście rozrywkę znajduje w długich spacerach. Podczas jednego z takich spacerów trafia na cmentarz, gdzie odbywa pełną niedomówień rozmowę z przypadkowo spotkaną nieznajomą pochyloną nad grobem. Kilka miesięcy później spotyka tę samą damę na hucznym balu. Niestety, dla czytelnika niewiele z tego wszystkiego wynika. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kiedy u nas o zmroku... - Eliza Orzeszkowa (codzienne czytanie książek .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Kiedy u nas o zmroku...
Powolnym ruchem twarz ku mnie obróciła, po ustach jej przewinął się uśmiech, w oczach zaświeciły łzy i głosem, dźwięk dzwonu naśladującym, dokończyła:
— Dzę-dzę! dzę-dzę!
Wyciągnęła do mnie rękę.
— Dziękuję za pomoc i za chwilę... takiej rozmowy. Nie spodziewałam się już... takiej rozmowy z nikim. Dziękuję i dobranoc.
Z głębokim ukłonem rzekłem:
— Jestem ofiarą niesprawiedliwości. Powiedziałem pani o sobie wszystko: jak się nazywam i czem się na tym świecie trudnię, a wzamian nie wiem nic...
Zmieszała się widocznie: może przyszło jej na myśl, że za wiele powiedziała... Namyślała się chwilę, potem rzekła:
— Na co panu wiedzieć: kto jestem i jak się nazywam? Może nie spotkamy się z sobą już nigdy. I wie pan? wolałabym, abyśmy się już nigdy nie spotkali.
— Niezbyt pochlebne dla mnie życzenie...
— Owszem, pochlebne. Czy pan nie zauważył, że wszystko na świecie, im bliżej poznawane, tem mniej piękne. Może jutrzenka i tęcza wydają się nam tak pięknemi dlatego, że są od nas tak dalekie. To nasze dziwne spotkanie było, jak strofa, przybłąkana z pieśni... Niechże więc pozostanie...
— Strofą samotną... — dokończyłem.
— Samotną i od pospolitych piosenek daleką. Dobranoc panu! Dziękuję — za strofę i życzę szczęścia.
Lekkim, zgrabnym, wytwornym swym chodem uczyniła kilka kroków i, raz jeszcze twarz ku mnie zwracając, zawołała:
— Z całego serca życzę!
Wśród drzew zniknęła. Pragnąłem, lecz nie śmiałem iść za nią. Może zresztą miała słuszność. Wszystko na świecie, im bliżej poznane, tem mniej piękne. W mieście, posiadającem kilkaset tysięcy mieszkańców, spotkać się po raz drugi nie łatwo. Niechże więc strofa pozostanie samotną — i od pospolitych piosenek daleką.
Ciemniało. Wśród spalonego stepu, w bukiecie drzew i krzyżów, zmrok gasił na czarnym marmurze grobowca krwistą czerwoność gwoździków i begonij.
Miesiące upłynęły. Powoli odbywał się proces stapiania się mego z otoczeniem, odbywał się jednak — i zaczynałem znajdować w tutejszem życiu swojem to taki, to inny urok. Powodzenie w zajęciach fachowych, trochę złota w kieszeni, trochę pochwał, głaszczących miłość własną jakieś oczy kobiece, nie słonecznym wprawdzie, ale fosforycznym blaskiem jaśniejące... Obecność kamienia na dnie piersi uczuwałem coraz rzadziej, błąkałem się coraz rzadziej, a potem i zupełnie błąkać się przestałem, do czego przyczyniła się zima ostra, z bardzo silnymi mrozami. Jeżeli zrazu wracałem jeszcze do przyzwyczajenia tego, to tylko wśród tłumnych i hucznych zebrań towarzyskich, których dość długo polubić nie mogłem. Miałem snadź w naturze swojej coś śmiesznie idyllicznego, czy pasterskiego, co mi te zbiorowiska ludzi obcych i po części nawet nielubiących się nawzajem — czyniły czemś fałszywem i niemiłem. Nie tańczyłem i w karty nie grałem, więc z początku na tych wielkich świetnych zebraniach tułałem się z jednego salonu do innego, od jednej osoby do innej, krótsze lub dłuższe stacye odbywałem w różnych drzwiach i framugach, przy różnych stolikach, przed zdobiącymi ściany obrazami, nudziłem się wściekle i byłem pastwą myśli, których nawet opowiedzieć nie mogę, bo wstydzę się ich, jako nierozsądnych. Wkrótce jednak powiedziałem sobie, że tak zawsze być nie może, że raz przecie trzeba stać się zupełnie podobnym do wszystkich i spróbowałem grać w winta. Nie święci garnki lepią. Poszło z tem odrazu nieźle, a im dalej, tem lepiej. Więc i na zabawach rozmaitych przestałem błąkać się, bawiąc się często wcale dobrze, tem bardziej, że nierzadko zdarzało się i porozmawiać bardzo przyjemnie z jaką ładną i miłą damą, albo z jakim biegłym i wymownym politykiem lub fachowcem. Bywałem zaś na różnych zebraniach takich: wieczorach, rautach, balach, dość często, bo tak wypadało, bo tak pozycya w świecie i interesy moje nakazywały, bo nakoniec i wint pociągał coraz więcej.
Raz znalazłem się na balu w domu jednego z najwyższych, może nawet najwyższego dostojnika tego miasta i, oczekując na złożenie się partyi wintowej, przyjemnie spędzałem czas na rozmowach z kilku bardzo grzecznemi i dowcipnemi damami, gdy nagle spostrzegłem coś, co mię bardzo żywo zajęło. Znajdowałem się w sali do tańca, obszernej i rzęsiście oświetlonej. Muzyka grzmiała, tańce tylko co się były rozpoczęły, gdy tuż przedemną przesunęła się w walcu kobieta, za którą wiodłem wzrokiem tak długo, dopóki tylko mogłem, to jest, dopóki nie zniknęła w tłumie tańczących. Możnaby powiedzieć, że nie była to kobieta, tylko jakiś kwiat wysmukły, białością olśniewający, a płomieniem owinięty. Później dowiedziałem się, że barwa, którą miała jej suknia, nazywa się flamme, ale wtedy, nie wiedząc jeszcze o tej nazwie, pomyślałem: płomień! Oprócz sukni koloru flamme, miała włosy ognisto-rude i na głęboko obnażonych, alabastrowo białych ramionach roziskrzoną tęczę brylantowego naszyjnika. U szczytu wysoko upiętych włosów ognisto-rudych jaśniał przeczystą bielą wielki kwiat orchidei, drugi taki sam tkwił u płomiennego stanika. Sama wyglądała na orchideę delikatną a przepyszną, wysmukłym kielichem dobywającą się z ogni złotych i tęczowych. Twarzy tej kobiety nie mogłem przypatrzyć się dokładnie, lecz uderzyła mię jakiemś przypomnieniem, podobieństwem; po chwili wiedziałem już — jakiem — i uczułem się zdziwionym.
Dziwne podobieństwo — myślałem — i przez tłum tańczących nie bez trudności dążyłem ku punktowi, na którym zniknęła mi z oczu. Idąc, myślałem ciągle: dziwne podobieństwo! — a oczyma szukałem sukni koloru flamme i śnieżnej orchidei w ognistych włosach. Właśnie z powodu tej sukni i tych włosów można było z łatwością wyróżnić ją z pomiędzy mnóstwa kobiet.
Zmęczona tańcem, szybko poruszała wachlarzem ze strusich piór, białych i osypanych złotemi iskrami. Te złote iskry na wachlarzu, w ruch wprawione, tworzyły dokoła jej twarzy mgiełkę ognistą; światło kinkietu płynęło w jedwabnych draperyach sukni ognistemi strugami; w naszyjniku, kołysanym przez przyśpieszony oddech, błyskały tęczowe ognie; wśród białej twarzy oczy, jak dwa wielkie szafiry, iskrzyły się pod rudemi brwiami. Niepodobna było wątpić, że bawiła się wybornie. Kilku młodych mężczyzn otaczało ją rozgadanem, roześmianem i widocznie uwielbiającem kołem. Byli to zapewne kandydaci do tańca, kolei swej oczekujący, a tymczasem z wlepionemi w nią oczyma bawiący ją na wyścigi rozmową, która pobudzała ją do śmiechu. Odpowiadała, mówiła, śmiała się.
W gwarze muzyki i rozmów nie słyszałem dźwięku jej głosu — i tylko patrząc na nią zdaleka, rozważałem w myśli: podobna czy niepodobna? Raz zdawało mi się, że tak, drugi raz — że nie. Najprzód — daleko młodsza. Tamta była prawie trzydziestoletnią, a ta, jeżeli ma lat dwadzieścia trzy — cztery, to już najwyżej. Następnie: włosy, cera... Przy jakimś ruchu, który uczyniła głową, aż posunąłem się o parę kroków bliżej: Ona! A potem zaśmiałem się z samego siebie: Gdzież tam! Trochę tylko podobieństwa w rysach i wzrost ten sam, a zresztą zupełnie inny nawet rodzaj, zupełnie inny typ. Po chwili, gdy opuściwszy na kolana wachlarz, z chwilowem zamyśleniem spojrzała wprost przed siebie, wykrzyknąłem w myśli: jakież zadziwiające podobieństwo!
Ktoś ze znajomych mężczyzn stanął przy mnie i zauważył:
— Przypatruje się pan naszej pani Celinie! Piękna kobieta! Może najpiękniejsza w tem zebraniu. A jaka wesoła! Bardzo miła i wesoła. Oryginalnie też ubrana. Ale ona zawsze coś oryginalnego wymyślić musi. Bardzo wesoła i oryginalna!
Zapytałem o nazwisko. Wymienił je i dodał:
— To żona pańskiego rodaka, a naszego Cycerona. Czy słyszałeś pan jego oskarżające mowy? Co za krasomówstwo! A jaka logika, argumentacya i kwiecistość. Nadewszystko kwiecistość! Bardzo zdolny i przyjemny człowiek. Gładki i przyjemny. Idzie też prędko w górę i pójdzie jeszcze wyżej, o pójdzie! Nasza pani Celina wkrótce najpewniej w stolicy jaśnieć będzie!
— Czy mogę prosić pana o przedstawienie mię?...
— Ależ i owszem, i owszem! Jestem przecież ich znajomym, bywam u nich... Mnóstwo osób u nich bywa... dom bardzo przyjemny i wesoły... bardzo wesoły! Tylko, że w tej chwili pani Celina wstaje do tańca... zaczekajmy trochę!
Gdy kładła rękę na ramieniu tancerza swego, wzrok jej wypadkiem spotkał się z moim wzrokiem; było to tylko mgnienie oka, po którem uniósł ją wir tańca, lecz w mojej głowie rozległ się znowu wykrzyk: Ona! Po chwili przecież z rzetelną dla samego siebie pogardą ramionami wzruszyłem. Tańczyła z wielką gracyą i zarazem z takiem oddaniem się przyjemności tańczenia, z tak pełnem i widocznem uczuciem tej przyjemności, że mogłaby służyć malarzowi za model do muzy tańca. Ta muza tańca i tamta muza melancholii! Przytem te włosy ogniste, ta cera śnieżnej orchidei... Jednak, gdy po ukończeniu tańca usiadła i znowu roztoczyła dokoła twarzy ognistą mgiełkę swojego wachlarza, przypomniałem znajomemu memu daną mi obietnicę.
— Podobała się panu? co? No, nic dziwnego, nic dziwnego. Piękna kobieta, interesująca, i cała nasza młodzież głowy za nią traci...
Po chwili kłanialiśmy się przed nią obaj, i towarzysz mój wymieniał moje imię i nazwisko. Kiedy uprzejmie skinęła mi głową i na twarzy mej zatrzymała oczy, od wesołości i tańca roziskrzone, pomyślałem: inne, zupełnie inne! Szafirowe wprawdzie i pod długą powieką, ale brwi, rzęsy, wyraz — zupełnie inne! Tak medytując, sterczałem przed nią parę minut oniemiały, z miną najpewniej niemądrą i śmieszną, bo z uśmiechem, przewijającym się po karminowych ustach, zapytała:
— Pan dawno bawi w naszem mieście?
Brzmienie głosu jej usłyszawszy, usiadłem obok niej na niezajętem krześle z szybkością tak piorunową, że towarzysz mój odwrócił się i odszedł, aby ukryć parsknięcie śmiechem; ja zaś, na zapytanie nowej znajomej nie odpowiadając, ze wzburzonego serca nie zapytałem, lecz właściwie wykrzyknąłem:
— Czyśmy się z panią nigdy dotąd nie spotkali?
Zaśmiała się szczerze, srebrnie.
— Jak się pan dziwnie o to pyta! Tak jakoś impetycznie i razem uroczyście! Może pan jest spirytystą i przypomina sobie spotkanie się nasze w istnieniach poprzedzających?
Śmiała się szczerze i — ślicznie, ale ten głos, ten głos, którym mówiła, przypominał mi krótką, lecz tak dobrze znaną i zapamiętaną strofę... więc bystro patrząc jej w oczy, odparłem:
— O istnieniach innych nie myślałem, lecz chwilami wydaje mi się, żeśmy się raz spotkali z sobą na innym świecie.
— A na której z planet? — zapytała.
Po chwili namysłu odpowiedziałem:
— Na polach Elizejskich.
— W Paryżu? — zawołała, i z tak zabawnym wyrazem zaciekawienia szeroko otworzyła oczy, taka przytem dziecinna swawola przebiegła jej po oczach, ustach i całej ruchliwej, delikatnej, śnieżnie białej twarzy, że sam szczerze się roześmiałem.
— Chciej pani przebaczyć oryginalność tego początku rozmowy mojej z panią. Spowodowała ją najdziwniejsza w świecie omyłka...
— Wziął mnie pan za kogoś innego?
— Za kogoś zupełnie innego...
— Czy jestem tak bardzo do tego kogoś podobną?
— Wcale nie... bardzo... podobieństwo to, jak fata morgana, zjawia się i znika...
— A pan ma wielką chęć pochwycić je i utrwalić?
— Wielką, ale to niepodobna...
— Bardzo żałuję. Gdzież były te pola Elizejskie, na których pan spotkał moje drugie ja?
Stało się ze mną w tej chwili niewiadomo co. Oburzyłem się na samą myśl mówienia tu i z tą rudą kobietą, o tem... polu, z którego jakby powiał na mnie dech gorący i smutny.
— Trudnoby mi było w tej chwili o tem pani opowiedzieć...
— Czy rzecz tak zawikłana?...
— Nie: ale chwila tak różna od obecnej...
Wzruszyła ramionami.
— Życie jest splecione z tak różnych od siebie chwil...
Tu, jeden z najświetniejszych w tem mieście młodzieńców, cały iskrzący się od czerwieni i złota munduru, złożył przed nią głęboki ukłon. Wstała, zlekka, lecz uprzejmie skinęła ku mnie głową i, opasana ramieniem tancerza, płomienność sukni swej i śnieżność swych ramion w wirze walca zmieszała z czerwienią i złotem jego ubrania.
Wstałem także i, uwiadomiony o przybyciu partnera niecierpliwie oczekiwanego, poszedłem grać w winta. Partya była interesująca, gorliwość moja w grze neoficka, więc wielka, bawiłem się wyśmienicie, o pani Celinie przez dobre parę godzin ani razu nie pomyślałem. Po paru godzinach jednak traf przywiódł mię znowu do sali, w której tańczono. Atmosfera balowa rozgrzała się i roziskrzyła; muzyka zdawała się grać huczniej i skoczniej niż wprzódy, ruchy tancerzy były żywsze, rozmowy u ścian głośniejsze, oczy silniej błyszczały, nad tłumem strojnych ubrań, pięknych głów, obnażonych ramion zdawała się unosić w powietrzu leciuchna mgiełka, złożona z pyłków, porwanych z ziemi, i woni rozwianych przez suknie. W mgiełce tej paliła się, jak płomień, suknia koloru ognistego i dobywało się z niej, jak kwiat przedziwnie biały, popiersie pięknej kobiety. Wkrótce znalazłem się w jej pobliżu. Była słońcem, otoczonem przez mnóstwo satelitów. Powodzenie jej przez te parę godzin wzrosło do rozmiarów prawie bajecznych i wprawiało ją to widocznie w humor rozkoszny. Pływała w atmosferze hołdów, jak ryba w wodzie. W sposobie mówienia jej, śmiania się i poruszania było teraz coś prawie gorączkowego. Zdawało się, że zabawa, ze wszystkiemi właściwościami swemi, wydobywa z niej na jaw pierwiastek, którego ognistość jej sukni i włosów mogła być symbolem. Stawała się coraz różowszą na twarzy i żywszą w ruchach, coraz podobniejszą zresztą do całego gatunku kobiet, który i na tym balu także miał sporo przedstawicielek. Piękniejsza tylko od wielu, była jedną z wielu, kokietka hołdów niesyta, z płynącą na dnie lawą wzruszeń erotycznych. Jak mogłem choć na chwilę przypuszczać?... Wtem ujrzałem tego znajomego mego, który mię jej przedstawiał, i wnet wsunąłem mu rękę pod ramię.
— Czy pani Celina niema tu w tem mieście starszej siostry?
— Nic nie słyszałem o jej siostrze. Miała matkę...
— Matkę? — wykrzyknąłem.
Uwagi (0)