Gloria victis (tom opowiadań) - Eliza Orzeszkowa (co czytać przed snem txt) 📖
Gloria victis to zbiór opowiadań Elizy Orzeszkowej, zawierający osiem nowel: Oni, Oficer, Hekuba, Bóg wie kto, Gloria victis, Dziwna historia, Śmierć domu i Panna Róża. Pierwsze wydanie z 1910 roku zawierało tylko pięć pierwszych tytułów. Wszystkie utwory odnoszą się do wydarzeń roku 1863 — powstania styczniowego. Orzeszkowa ukazuje w nich nie suche fakty historyczne, ale emocjonalną relację, bogatą w opisy zarówno bohaterstwa, jak i cierpienia. To także głęboka refleksja autorki nad sensem wojny, walki i śmierci na polu bitwy.
Eliza Orzeszkowa to jedna z najsłynniejszych pisarek epoki pozytywizmu. W swoich dziełach realizowała postulaty epoki takie jak praca u podstaw, asymilacja Żydów, emancypacja kobiet, ale także podejmowała tematykę patriotyczną, głównie związaną z powstaniem styczniowym.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Gloria victis (tom opowiadań) - Eliza Orzeszkowa (co czytać przed snem txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Pod czułym, wesołym i razem bystrym, świdrującym spojrzeniem czarnych, świecących oczek rumieniła się Ina, ale zarazem czuła nieopisaną błogość. Czuła, że jest przez tę kobietę lubiona, podziwiana, uwielbiana. Z cichym też uśmieszkiem szepnęła:
— Nikt jeszcze nie oświadczył się o mnie i narzeczonego nie mam. Osiemnaście lat dopiero zeszłej zimy skończyłam.
— Toż to młodość! Boże mój! Jaka to śliczna rzecz taka pierwsza, ranna (wczesna) młodość! Wy, Ino Julianówno, jesteście jak kwiat, co jeszcze niezupełnie z puczka (pąka) się rozwinął... Ale zawszeż jak to być może, abyście żenicha, przepraszam... narzeczonego jeszcze nie mieli? Was już od matki porwać byli powinni... Wy już powinni być niewiestą (narzeczoną) albo i żoną jakiego polskiego pana, wielkiego pana... bo wam trzeba w złocie chodzić, karetami jeździć, na wielkim świecie błyszczeć... Jakim sposobem stało się, że tak nie jest jeszcze? Powiedzcie?
Inka z cicha i z wdziękiem wielkim historię okolicy swej w latach ostatnich opowiadać zaczęła. Żałoba narodowa od lat dwóch... tańców ani innych wesołych zebrań żadnych nie bywało. A potem wszyscy coraz więcej zajęci być poczęli rzeczami poważnymi, publicznymi i nikt o zabawach ani różnych... takich rzeczach wcale nie myślał...
Helena Iwanówna z politowaniem żałosnym i razem wzgardliwym głową wstrząsać zaczęła.
— O miatieżu (o buncie) myśleli... do miatieża przygotowywali się... do nieszczęścia swego... do zguby swojej...
I zaczęła ubolewać nad nierozwagą, nad szaleństwem tych, którzy głowami swymi mur przebić próbowali, którzy z motyką na wojnę przeciwko słońcu wybrali się, którzy zdrowe szyje dobrowolnie pod ostry miecz wyciągali, bo Rosja to mur, to słońce, to miecz... a oni co? Wariacja jakaś chyba do nich przystąpiła! I po co? O co? Za co?
Ina nieśmiało szepnęła:
— Za ojczyznę!
— Zostawcie! (dajcie pokój), Ino Julianówno! — zaśmiała się Helena Iwanówna. — Wy taka młodziutka, powtarzacie, coście słyszeli... wierzycie w to, w co wam wierzyć przykazano, a tymczasem na szerokim świecie, którego nie znacie...
Mówić zaczęła o tym, że na szerokim świecie wszyscy rozumni ludzie od dawna już w takie predrazsudki (przesądy) wierzyć przestali. Ziemia wszędzie jest jednakowa i słońce jednakowe i człowiek szczęśliwy albo nieszczęśliwy być może tak samo w jednym kraju jak i w innym. Ot, na przykład matka jej: Polką urodziła się, za ruskiego poszła i cóż jej złego stało się? Nic wcale. Naprzeciw(przeciwnie). Wesoło sobie życie przeżyła i ją, córkę swoją, przed śmiercią dobrze za mąż wydała. Albo kniaź Borys Elpidorowicz. Przecież ojciec jego Czerkiesem był i za młodu nawet do zbuntowanych należał, razem z Szamilem przeciwko Rosji wojował, ale potem do rozumu przyszedł, wiarę ruską przyjął, na ruskiej ożenił się, wielkim generałem został i ot, syn jego o czerkiestwie swoim już i zapomniał! Takich ludzi na świecie pełno jest i to są rozumni ludzie. Bo jeżeli nawet i dopuszczać (przypuszczać) pojęcie ojczyzny, to przecież do wielkiej, silnej, szczęśliwej przyjemniej i wygodniej jest należeć niż do małej, słabej, upokorzonej (podbitej). Trzeba tylko rozum mieć, a zaraz pokaże się, że wszystkie te predrazsudki to tylko męki różne ludziom zadają, a czasem nawet i zgubę im przynoszą, jak teraz na przykład tym, którzy ten bezrozumny miatież podnieśli...
Mówiła z przejęciem się, z zapałem. Znać było, że we wszystko, co mówi, bardzo szczerze i bardzo naiwnie wierzy. Małe, białe piórka trzęsąc się nad jej kapeluszem słowom jej potakiwać się zdawały. A Ina w milczeniu, nie potakując i nie zaprzeczając, słuchała. Zaprzeczać odwagi by może nie miała, bo Helena Iwanówna wydawała się jej kobietą rozumną i świat dobrze znającą, ale i chęci nie czuła, bo słowa słyszane zgodnie jakoś odpowiadały temu, o czym przelotne, lękliwe i niejasne myśli przez własną jej głowę przelatywały. Milczała i ze smutnie pochyloną twarzą oskubywała listki z zerwanej przedtem gałązki krzewu. Aż na zatrudnionych tą robotą drobnych jej rękach spoczęła pulchna, białą rękawiczką ociągnięta dłoń Heleny Iwanówny.
— Czego wy taka smutna, Ino Julianówno! Wam do twarzy z tym smutkiem, ale mnie was żal i ja by chciała pocieszyć was, rozweselić! I kniaź zauważył, że u was wyraz twarzy taki smutny czasem, smutny. Wczoraj on do mnie mówił: „Ona, Heleno Iwanówno, z tym swoim smutkiem tak wygląda, jak angieł (anioł), któremu do nieba ulecieć chce się... Ale ja by zobaczyć żądał, jak ona śmieje się... Mnie ciekawość bierze zobaczyć, jak ona wygląda, kiedy ją wesołość opanuje, kiedy szczęście na twarzy jej zaświeci”. Nu, to wy, Ino Julianówno jak kiedy jego spotkacie, uśmiechnijcie się, wesoło uśmiechnijcie się... on taki szczęśliwy będzie... Ale co to? Widzicie? Jakie to przysłowie polskie... moja matka często je powtarzała... O wilku mowa, a wilk...
Umilkła i rozpromieniona z uśmiechem szerokim ku nadchodzącemu kniaziowi przyjacielsko i porozumiewawczo głową wstrząsać zaczęła.
Wśród drzew małego parku w świetnym mundurze, wyprostowany, wysoki, zgrabny, iskrzący się i błyszczący, szedł krokiem swoim równym, silnym, z lekka srebrem ostrogi brzęczącym i w pobliżu dwóch kobiet na ławce siedzących znalazł się, rękę ku czołu w ukłonie wojskowym podniósł. Ale na Helenę Iwanównę, którą ukłonem tym witał, nie patrzył. Spod brwi kruczych czarne jego spojrzenie w twarzy Iny utkwione było z takim wyrazem, jakby ją nim przebić, spalić lub wchłonąć w siebie pragnął.
A ona z oczyma ku niemu podniesionymi, z łuną rumieńca na twarzy uśmiechnęła się. Uśmiech to był figlarny trochę i rzewny, trochę nieśmiały i zalotny. Jemu zaś na twarz sprowadził błyskawicę radości, w której zajaśniała, zadrgała i rozbłysła wzajemnym uśmiechem koralowych warg. Nie zatrzymał się jednak, kroku nawet nie zwolnił, poszedł dalej i wkrótce za drzewami zniknął.
Helena Iwanówna, cała jakaś roześmiana, rozedrgana, szeptała:
— Dlatego nie zatrzymał się i przy nas nie usiadł, że jemu nie wypada. Na takim wysokim postie (stanowisku) znajduje się, że ostrożny być musi i na każdy swój krok zważający. Ale przeszedł tędy, to tylko dlatego, ażeby na was spojrzeć. Jemu tędy droga nigdzie nie prowadzi, tylko słyszał ode mnie, że wy tu o tej porze... Ale czego wy tak pobledliście, gołąbko? Czego wy taka staliście się bledziutka? Serduszko widać zabiło mocno? Co? Powiedzcie szczerze. Ja nikomu nie powiem... Polki skryte są, wiem o tym, i dumne... one o lubieniu swoim niełatwo mówią... ale wy inna niż wszystkie... młodziutka, szczera, taka prosta... powiedzcie, zabiło mocno serduszko? Podoba się wam nasz kniaź krasowiec, co? Co?
Ina rzeczywiście pobladła tak, jakby krew wszystka do serca jej zbiegła. Z twarzą pochyloną i piersią szybko dyszącą odszepnęła:
— Tak. Bardzo!
A Helena Iwanówna, nisko ku niej pochylona, mówić zaczęła, że cóż w tym dziwnego, że to takie proste, naturalne i nawet śliczne, poetyczne, wzruszające. Oboje młodzi, piękni! On, choć młody, taką karierę już zrobił, tak wysoko stanął i stanie wyżej jeszcze, bo tu, w miasteczku tym i w tym kraju nie zostanie długo, nie! Lada tydzień, lada dzień może otrzyma wezwanie do stolicy na stanowisko wyższe... A jaki dobry! Dopóty starał się, prosił, pisał, dopóki i dla męża Heleny Iwanówny miejsca wyższego i znowu u boku swego nie otrzymał. I oni więc oboje razem z nim do stolicy wyjadą lada dzień, lada tydzień, czego zresztą Helena Iwanówna bardzo pragnie, bo tu żyć niewesoło. Co za porównanie z życiem w takim Petersburgu! Nu, ale jej pora do domu powracać...
Wstała z ławki.
— Ach! Jak mnie trudno rozstawać się z wami! Nu, polubiłaż ja was! Ot, wiecie co? Chodźcie wy do mnie! Odwiedźcie mnie! Zaprowadzę was do mieszkania swego! Chodźcie, duszeńka, gołąbka!
Serdecznie, mocno ręce Iny w swoich ściskała, w oczy jej czule patrząc.
Nigdy może niczego Ina nie pragnęła tak gorąco jak pójść z tą kobietą i słuchać ją mówiącą o jej piękności i... o kniaziu. Jednak wahała się.
— Nie wiem doprawdy... bo gdyby mama dowiedziała się... gdyby znajomi...
Śmiechem znowu wesołym i trochę urągliwym wybuchła Helena Iwanówna.
— Matki boicie się! Tego, co znajomi o was powiedzą! Głupost’, broście (porzućcie) wy te głupości, Ino Julianówno! U was, Polaków, predrazsudok propast’! Jak zaczniecie: A Pan Bóg? A ojczyzna? A matka i ojciec? A grzech? A ksiondz? A ludzie? To człowiek w tym całe swoje szczęście utopić może! Broście to wszystko! Chodźcie do mnie! Pokażę wam dwie suknie, które mi mąż w siurpryz (niespodzianka) z Petersburga sprowadził. Nikogo teraz nie będzie u mnie. We dwie sobie pogadamy. Czekolady filiżankę wypijecie. Chodźcie!
Ina ruchem nagłym, z oczyma nagle roziskrzonymi, ramię na szyję jej zarzuciła i miękkimi swymi, kocimi ruchami; cała przytulając się do niej, zaszeptała:
— Pani dla mnie taka jest dobra, dobra! Nikt dla mnie tak dobrym nie jest jak pani! U nas wszyscy czym innym zajęci i ja zawsze sama jedna... sama jedna... marzę... tęsknię... I mnie nikt nie rozumie... Pani jedna mnie zrozumiała... Z panią tak miło, tak wesoło, przyjemnie. Pójdę! Niech już tam sobie, co chce, będzie! Pójdę z panią! Chodźmy!
Prawdę mówiła Inie Helena Iwanówna, że lada dzień lub tydzień kniaź na stanowisko wojskowe inne mianowany i do stolicy państwa wezwany miał zostać.
Niewiele dni minęło, odkąd Ina po raz pierwszy nową znajomą swą odwiedziła, gdy po miasteczku rozbiegła się wieść, że kniaź bardzo wkrótce ma je opuścić, a na urzędzie, przez niego dotąd sprawianym, zastąpi go ktoś inny.
I wnet nad myślą, wyobraźnią, nadziejami i obawami mnóstwa ludzi potężnie zapanował krótki wyraz: kto?
W momentach głębokich skłóceń, burzliwych zbałwanień uczuć i spraw ludzkich, gdy spomiędzy nich znika spokojna postać prawa, a z mieczami zapędliwymi w czerwonych rękach zawisają nad nimi gniew i zemsta, wagi niezmiernej nabiera ręka oręż gniewu i zemsty dzierżąca.
Bywają wówczas ręce więcej albo mniej czerwone; takie, które zabijają, i takie, które tylko ranią, takie, które wytaczają morza łez i krwi, i takie, spod których wylewają się tylko ich strumienie.
I bywają również na ziemi takie momenty i miejsca, w których rany srogie miast śmiertelnych, strumienie łez i krwi miast ich morza — wydają się szczęściem.
Spomiędzy czerwonych rąk, które teraz nad krajem tym zawisły, ręka kniazia nie była najczerwieńsza. Była ona od wielu innych mniej zacięta i mściwa.
Może dlatego, że płynęła w niej krew ludu niedawno jeszcze wolnego i wolność swą miłującego albo że kierowało nią serce w stronę radości życia całe przechylone, jej tylko namiętnie pożądające, a we wszystkim innym widzące jedynie drogi, które do niej wiodły.
Nie była to już wiosna, lecz był to już prawie schyłek lata. Była to pora odlotów nadziei, nalotów klęsk.
Mury gmachu więziennego rozsadzała liczba mieszkańców coraz wzbierająca, więc przelewano ją do budynków innych, licznych, bagnetami zbrojnych straży najeżonych. Deszcz wyroków spadał na dachy tych budynków i wyprowadzał spod nich ludzi na Sybir, do katorgi, na szubienicę. Padał deszcz ten spod rąk sędziów. Tutaj sędzią najwyższym był dotąd kniaź, a teraz...
Kto? Jaki? Co zmiana przyniesie?
Dla tłumu głów osiwiałych i głów niewieścich, które się tu dokoła więzień zbiegły, była to zagadka ociekająca krwią. I było to widmo czegoś niewiadomego, na którym serca i wyobraźnie upatrywały mniej albo więcej gęste plamy krwi. Serca drżały, wyobraźnie bujały po polach grozy.
Pani Teresa miała dotąd nadzieję, że chłopcy oddani jej zostaną. Kniaź był dla niej uprzejmy, coraz więcej nawet uprzejmy, a przy tym roztargniony, czymś dalekim zajęty.
— Śledztwo jeszcze nie skończone — mówił — bądźcie cierpliwi; gdy śledztwo skończone będzie, zobaczymy, co z waszymi małymi gierojami robić...
I zaraz o czym innym bardzo widocznie myśleć zaczynał. Nie przywiązywał do postępku dzieci tych wagi zbyt wielkiej...
„Może sam braci młodszych, małych jeszcze ma — myślała pani Teresa — albo po prostu serce dobre. Czemuż by nie? W każdym narodzie zdarzają się ludzie źli i ludzie dobrzy...”
A teraz ten nowy jakiś przyjedzie... przed samym wyrokiem właśnie. Jakiś człowiek nowy, niewiadomy, nieznany, obcy, może nienawidzący, może okrutny wyrok na Janka i Olka wydawać będzie.
W głowie jej się od myśli tej mąciło i żądło bólu tak w serce kłuło, piekło, że nigdzie długo ustać ani usiedzieć nie mogąc, prędzej jeszcze niż zwykle od znajomych do znajomych biegała po wiadomości, po rady.
Wiadomości? Jakież? Nikt jeszcze nic nie wiedział. A rady? Jedna tylko była: czekać cierpliwie.
Pani Teresa w gniew wpadała.
— Także rada! Cierpliwa mam być, kiedy mi dzieci w oczach nikną!
Istotnie, do nieruchomości i zamknięcia więziennego, do napełniającego cele więzienne wiecznego zmroku nienawykli chłopcy w oczach nikli, na kształt kwiatów powietrza i słońca pozbawionych więdli. Obaj już teraz byli w turmie, ale nie razem. Widywać się nawet im nie pozwolono. Śledztwo skończone jeszcze nie było. Świadków wezwano: Teleżuka, żonę jego, włościan ze wsi najbliżej z Leszczynką sąsiadującej. Wśród ogromnego nawału spraw żadnej rychło załatwić nie było podobna.
Janek tymczasem coraz głębiej pogrążał się w tej melancholii dziwnej, w którą czasem nieszczęśliwe dzieci zapadają. Zdawać się może wtedy, że drobne duszyczki ich kołyszą się nad otchłanią, której ciemności przejrzeć nie umieją i znad której odlecieć nie mogą. Raz w przystępie rozczulenia zwierzył się matce.
— Mnie ciągle i ciągle chodzą po głowie myśli,
Uwagi (0)