Darmowe ebooki » Nowela » Przypadek - Stefan Grabiński (biblioteka darmowa online TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Przypadek - Stefan Grabiński (biblioteka darmowa online TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński



1 2 3 4
Idź do strony:
gdy ją żegnał w chwili odjazdu. Ta twarz jasna, otwarta, z dobrym, trochę smutnym uśmiechem na ustach, te oczy siwe, jakby zapatrzone w dal, dawały mu dużo do myślenia.

Skończenie piękny człowiek — przyznawał w duchu, chcąc być bezstronnym w sądzie o mężu kochanki. — No i przypuszczam też, dzielny człowiek. Może tylko dla niej trochę za stary; wygląda co najmniej na lat 45. Zresztą sprawia wrażenie gentlemana w całym tego słowa znaczeniu. Musi być do niej ogromnie przywiązany; wita ją zawsze tak serdecznie i tak mu na jej widok rozjaśniają się nagle te zamyślone oczy. Przypuszczam, że nie zgodziłby się tak łatwo na utratę Stachy. Może ona to przeczuwa i dlatego boi się stanowczego kroku?...

Lecz z tymi domysłami nie zdradzał się przed panią Łunińską, która w ogóle w ostatnich czasach coraz niechętniej mówiła o mężu, widocznie unikając rozmowy na temat swego z nim pożycia.

Aż zaszło coś, co mimo woli skierowało uwagę obojga w tę stronę. Było to 15 czerwca, niespełna półtora roku po zawarciu znajomości. Nie wiadomo dlaczego Zabrzeskiemu utkwiła ta data głęboko w pamięci.

Jechali od dwóch przeszło godzin w stronę Rudawy, jak zwykle izolowani od reszty podróżnych, rozkochani w sobie, szczęśliwi... W jakiejś chwili Stacha wysunęła mu się z objęć i zaczęła nasłuchiwać.

— Ktoś przeszedł korytarzem i zatrzymał się przed naszym coupé — szepnęła wskazując ruchem głowy oszklone drzwi, wiodące do przedziału.

— Zdawało ci się — uspokajał ją równie zniżonym głosem — a zresztą każdemu wolno zatrzymać się na korytarzu.

— Może nas podgląda?

— Daremny trud, drzwi są szczelnie zasłonięte.

— Muszę się przekonać, kto to taki.

I ostrożnie odsunąwszy rąbek firanki, wyjrzała przez szparę na korytarz. Lecz niemal w tejże chwili śmiertelnie blada cofnęła się od okna w głąb przedziału.

— Co tobie, Stasiu?

Nie odpowiadała czas dłuższy, utkwiwszy przerażone oczy w drzwi. W końcu, tuląc się drżąca do jego piersi, wyszeptała:

— Henek stoi w korytarzu.

— To niemożliwe; sam widziałem, jak w momencie odjazdu z Czerska mąż twój wchodził do biura stacyjnego. Śledziłem dobrze jego ruchy; gdyby był wskoczył w ostatniej chwili do pociągu, byłbym to niewątpliwie zauważył. Przywidziało ci się, Stacha.

— Nie, nie — upierała się — to on, na pewno on.

— A więc przekonam się naocznie; wyjdę i przypatrzę mu się dokładnie. Męża twego znam dobrze z widzenia i poznałbym go wszędzie na pierwszy rzut oka.

Zatrzymała go, chwytając kurczowo za ramię:

— Chcesz mnie zgubić?

— Dlaczego? Bądźże rozsądną, Stasiu! Przecież on mnie zupełnie nie zna; nigdy w życiu nie widział mej twarzy. No, puśćże mnie i nie bądź dzieckiem!

I łagodnie, choć stanowczo, oswobodziwszy rękę z jej nerwowego uścisku, wyszedł, zamykając za sobą szczelnie drzwi.

Na korytarzu spostrzegł przy jednym z okien mężczyznę, łudząco podobnego do Henryka Łunińskiego; te same rysy, te same zamyślone oczy; tylko strój jego zwyczajny, spacerowy wykluczał identyczność z mężem Stachy, który w chwili odejścia pociągu był w mundurze urzędnika kolejowego. Nieznajomy zdawał się nie zwracać nań najmniejszej uwagi. Na odgłos otwieranych drzwi nie drgnął i nie zmienił pozycji: stał wciąż, oparty ramieniem o ścianę wozu, i zapatrzony w przestrzeń poza oknem, palił spokojnie cygaro.

Zabrzeski postanowił zaczepić go. Wyjął z puzderka papieros i przystąpił do towarzysza podróży, zwrócił się doń z lekkim ukłonem:

— Czy nie mógłbym prosić szanownego pana o ogień?

Nieznajomy ocknął się z zamyślenia i spojrzał nań przytomnie.

— Służę panu — odpowiedział grzecznie, strzepując popiół z cygara.

I wtedy Zabrzeski ze zdumieniem stwierdził szczególną zmianę w wyrazie jego twarzy: przed nim stał w tej chwili zupełnie inny człowiek, który nie miał nic wspólnego z Łunińskim.

— Dziękuję — odparł, pokrywając zdumienie wymuszonym uśmiechem.

I zaciągnąwszy się parę razy dymem z papierosa, wrócił do Stachy. Zastał ją wtuloną w kąt przedziału z wyrazem śmiertelnego niepokoju w oczach.

— To jest stanowczo ktoś inny — uspokoił ją, wchodząc do wnętrza. — Zresztą, jeżeli nie wierzysz, popatrz sama spoza firanki. Ten człowiek wciąż jeszcze stoi na korytarzu.

Posłuchała z ociąganiem się i ostrożnie wyjrzała. Po chwili uspokojona zupełnie, zwróciła się z uśmiechem ulgi do kochanka:

— Masz słuszność. To jest ktoś inny. Jak ja mogłam w ogóle choćby przez chwilę wziąć go za Henka? Cha, cha, cha! Zabawne qui pro quo15!

— Przywidziało nam się obojgu. Głupstwo. Takie pomyłki zdarzają się nieraz.

I złączyli się w długim, przeciągłym pocałunku.

W miesiąc później w chwili wysiadania na stacji w Rudawie wydała pani Łunińska nagle okrzyk przerażenia. Wśród grupy pasażerów u stopnia wagonu powstało zamieszanie. Parę osób otoczyło przestraszoną kobietę, pytając o powód. Z głębi korytarza nadbiegł Zabrzeski, zapominając o zwykłych środkach ostrożności. W tej chwili wysunął się z gromadki podróżnych jakiś wytworny pan z walizką w ręku i z ukłonem zwrócił się do Stachy:

— Łaskawa pani czegoś się przelękła, nieprawdaż? Zapewne nerwowe wyczerpanie wskutek podróży? Może podać wody?...

I już chciał zawrócić ku dworcowi, by poprzeć czynem swą propozycję, gdy Łunińska energicznym ruchem ręki wstrzymała go od zamiaru:

— Dziękuję panu. Już przeszło. Chwilowy zawrót głowy. Dziękuję panu.

I rzuciwszy spojrzenie w stronę Zabrzeskiego, który właśnie w tej chwili ukazał się w drzwiach wagonu, odeszła spokojna już ku peronowi. Nieznajomy mężczyzna zgubił się gdzieś w tłumie pasażerów.

Gdy w tydzień potem Zabrzeski odprowadzał ukochaną do domu, dowiedział się, że przyczyną jej przestrachu było nagłe wyłonienie się z grupy podróżnych jakiejś męskiej twarzy, uderzająco podobnej do Łunińskiego. Lecz na szczęście trwało to tylko moment; gdy nieznajomy przemówił, przykre przywidzenie natychmiast się rozwiało.

— Rzecz szczególna — zauważył Zabrzeski po wysłuchaniu wyjaśnień Stachy. — Twarz tego pana obserwowałem bacznie, gdy do ciebie mówił, lecz w niczym nie przypominał mi twego męża.

— Masz rację; w chwili gdy usłyszałam dźwięk jego głosu, złudzenie prysło. Wiesz, mam wrażenie, że w twarzy jego zaszła w owej chwili momentalna przemiana, podobna do tej, o jakiej mi wspominałeś miesiąc temu — pamiętasz? — wtedy na korytarzu?

— Być może. W każdym razie dość dziwne powtórzenie. Lecz zdaje mi się — nie był to ten sam osobnik, w którym przywidział nam się twój mąż po raz pierwszy.

— O, nie! Na pewno nie. Tamten był znacznie wyższy. Zresztą twarze obu po zajściu metamorfozy były zupełnie różne.

— Tak, tak — tym dziwniejsza. To byli dwaj całkiem różni ludzie, którzy zapewne nic o sobie nie wiedzą. Hm... szczególne, szczególne...

Pan Kazimierz zamyślił się. Mimo wybuchów wesołości Stachy, nie mógł dnia tego opanować uporczywej zadumy, która wciąż przychodziła nań w ciągu rozmowy...

Od ostatniego zajścia upłynęły trzy tygodnie. Horyzont miłości wypogodził się i nastało złote, nagrzane słońcem południe. W któryś piękny, sierpniowy wieczór wracali znowu razem do Czerska. Stasia była dnia tego czulszą jeszcze i bardziej oddaną niż zwykle. Jakiś głęboki liryzm drgał w jej namiętnych słowach i wił się motywem przewodnim poprzez miłosne pieszczoty...

Na pożegnanie wręczyła mu swoją gabinetową fotografię, zdjętą16 przed paru dniami.

— Umyślnie ubrałam się w tę czarną dżetową suknię, w której tak mnie lubisz. Wyglądam w niej trochę po staroświecku, lecz że tak sobie życzyłeś...

Zamknął jej usta pocałunkiem.

— Dziękuję ci, Stacha, ty cudna, ty jedyna, ty moja pani nieporównana!...

W parę minut potem wysiadała już z pociągu. Na stacji, jak zwykle, czekał już mąż. Ukryty za ścianą wagonu, śledził Zabrzeski zazdrosnym okiem ich powitanie. Łuniński pocałował żonę w czoło, lecz zamiast podać jej ramię i odprowadzić do domu, wyjął z kieszeni jakiś papier i wskazując ręką w stronę Tulczyna, coś jej żywo tłumaczył. Na twarzy Stachy odbił się wyraz zdumienia i niepokoju; spojrzała parę razy ukradkiem w kierunku wagonu i usiłowała odwieść męża od jakiegoś zamiaru. Lecz słowa jej widocznie nie odniosły skutku, bo Łuniński potrząsał tylko głową w sposób przeczący i parę razy uderzył ręką po wydobytej z kieszeni plice papierów. W końcu, gdy już zaczęły naglić gwizdy konduktorskich świstawek, uścisnął raz jeszcze żonę i szybko zaczął zmierzać ku pociągowi.

Zabrzeski drgnął: przypadkiem czy naumyślnie skierował Łuniński swe kroki ku wagonowi, z którego przed chwilą wysiadła jego żona. Przyszła myśl chyża jak piorun.

— Wracaj do przedziału!

Spojrzał raz jeszcze w stronę Stachy, która z niepokojem obserwowała z peronu ruchy męża, po czym odsunął drzwi od swego coupé i wszedł do wnętrza w chwili, gdy tamten wskakiwał na stopień wozu. Równocześnie zabrzmiała trąbka i pociąg ruszył.

Zabrzeski wsparł się wygodnie o polstrowanie17 siedzenia i przymknął znużone powieki. Po jakimś czasie ktoś otworzył drzwi przedziału i wszedł.

To on! — zaświtała myśl pewna jak oczywistość.

Lecz nie otworzył oczu i udawał, że drzemie w dalszym ciągu. Słyszał tylko, jak ów ktoś zajął miejsce naprzeciw, jak wyjął papierośnicę i zapalił cygaro.

Zabawne spotkanie! — pomyślał, rozchylając lekko powieki, by przez wąską ich szparę stwierdzić słuszność domysłu. — Tak — to on. Cha, cha! Przed chwilą żona, teraz mąż. Niespodzianka!

Naprzeciw siedział istotnie Łuniński w mundurze inspektora kolejowego i palił cygaro, patrząc obojętnie przez okno.

Nie zwraca na mnie wcale uwagi — pomyślał Zabrzeski. — Ani nie przypuszcza, z kim jedzie.

Sytuacja wydała mu się arcykomiczną. Lecz wciąż jeszcze trzymał oczy przymknięte i głowę lekko odchyloną na wezgłowie, by go w tej pozycji lepiej obserwować spod opuszczonych rzęs.

Jaki on spokojny! — snuł dalsze ogniwo myśli. — Jak gdyby nigdy nic. Smutny, ale spokojny. Nie przeczuwa nic. A jednak — a jednak tamte dwa zdarzenia świadczyłyby o czymś wprost przeciwnym. To dwukrotne przywidzenie Stachy, z których jedno i mnie się udzieliło, nie wydaje mi się rzeczą przypadku. Kto wie, co się z nim w owych chwilach działo?... A to dzisiejsze przypadkowe z nim spotkanie wygląda mi na ciąg dalszy tamtych dwóch historii. Można tu wyczuć pewne jakby stopniowanie. Powiedziałbym, że Łuniński powoli, choć podświadomie zbliża się do odkrycia strasznej dla niego prawdy. Najpierw wysunął tylko, niby macki, myśl swą udręczoną — szukał i znalazł — lecz nie zaczepił: zachował się biernie; nie popatrzył żonie w oczy tam — na korytarzu. To mu oczywiście nie wystarczyło. Więc zaatakował ją wprost powtórnie na stacji w Rudawie, u stopni wagonu w osobie tego nieznajomego pana z walizką... A dziś — jedzie ze mną w tym samym przedziale. Ciekawe, co z tego wyniknie!...

I otworzył oczy. Łuniński patrzył wciąż przez szybę na przesuwające się za nią pola, obrzeżone hen, hen, na krańcach modrzejącą linią lasów. Zdawał się głęboko zamyślony, bo przestał nawet podnosić ku ustom cygaro, na którego końcu wykwitł tymczasem gruby grzyb popiołu. Zabrzeskiego zdjęła nagle szalona chęć zaczepienia tego człowieka pod jakimkolwiek pozorem. Chciał koniecznie zamienić z nim słów parę i poznać cel jego niespodzianej podróży. Wyjął więc papieros, włożył w usta i zaczął udawać, że szuka na próżno zapałek. Tamten nie zwracał na to żadnej uwagi, zatopiony w obserwacji krajobrazu. Wtedy postanowił zaatakować go wprost. Powstał i z grzecznym ukłonem zapytał:

— Czy nie mógłbym prosić szanownego pana o ogień?

Łuniński oderwał oczy od szyby i spojrzał uważnie na towarzysza podróży.

— Proszę — odparł po chwili, podając mu cygaro.

— Dziękuję i przepraszam za przerwanie toku rozmyślań.

Tamten uśmiechnął się blado i zmarszczył czoło, jakby coś sobie przypominając.

— Rzecz szczególna — odpowiedział z namysłem — mam wrażenie, żeśmy się już raz gdzieś w życiu widzieli.

Zabrzeski zdziwił się:

— Prawdziwie, nie mogę sobie przypomnieć.

— Hm... i moje wspomnienie jest mętne i jakby zatarte. Zdaje mi się, że niedawno ktoś do pana bardzo podobny w zupełnie ten sam sposób, i to w pociągu, „pożyczał” sobie ode mnie „ognia”. Sytuacja obecna wydaje mi się dosłownym powtórzeniem jakiejś innej, którą raz już przeżyłem, i to jakby niedawno.

Zabrzeski nie spuszczał zeń oczu.

— Może we śnie widział pan twarz podobną do mojej. Zdarza się nieraz, że takie senne pierwobrazy powtarzają się względnie realizują potem na jawie.

— Być może — przyznał Łuniński wpatrując się uważnie w rysy rywala — być może, że śniłem...

— Nie jest też wykluczone zjawisko tzw. „fałszywego rozpoznania”, obserwowane dość często u osób wrażliwych i hipernerwowych. „Powtórzenie sytuacji” w tych wypadkach jest pozorne i wynika z intensywności przeżycia, które momentalnie przesuwa się w perspektywę przeszłości i rejestruje na ekranie pamięci jako rzecz dawno już przeżyta.

— Nie sądzę — rzekł Łuniński — przynajmniej w tym wypadku. Tu chyba nie można mówić o intensywności przeżycia, tak w istocie swej błahego.

— Ma pan rację. Więc...

— Więc chyba śniłem... Hm... to dziwne jednak, po co i dlaczego? Co nas obu może łączyć ze sobą?

Zabrzeski pochylił się, by ukryć uśmiech, który przewinął mu się po wargach.

— Zresztą można czasem śnić i na jawie — wtrącił niby od niechcenia.

— Na jawie? Nie rozumiem. Chyba użył pan tego wyrażenia w znaczeniu przenośnym?

— Bynajmniej. Miałem na myśli pewien specjalny stan psychiczny na pograniczu między snem a jawą.

Łuniński poruszył się niespokojnie. Jego smutne siwe oczy spoczęły na Zabrzeskim z wyrazem zdumienia i ukrytego lęku.

— W każdym razie musiałby to być jakiś stan anormalny? — zapytał z wahaniem.

— Niewątpliwie. Wywołać go może zbytnie nasilenie myśli lub nadzwyczajne napięcie uczuciowe.

W tej chwili pociąg, który w ciągu ostatnich słów rozmowy zwolnił biegu, zatrzymał się przed stacją.

— Tulczyn! — przesiąkł spoza okna głos konduktora. — Tulczyn!...

Zabrzeski odruchowo zerwał się z miejsca i sięgnął po walizkę. Był u celu podróży. Tutaj zwykle wysiadał, by po spędzeniu nocy w nędznym, prowincjonalnym hoteliku wrócić nazajutrz rannym pociągiem do domu.

— Pan już wysiada? — zapytał Łuniński.

— Właściwie jestem na miejscu; mam bilet do Tulczyna.

Zawahał się. Ogarnęło go niezdecydowanie. Przyszła nagle myśl, że gdy teraz wysiądzie, „spotkanie” nie będzie miało właściwie żadnego „sensu”. Rozumiał, że jeżeli teraz usunie się z drogi, całe to zdarzenie zapowiadające się tak interesująco spełznie na niczym i „zrobi fiasko”. W momencie rozstrzygającym zrodziła się demoniczna chętka, by nie dopuścić do zbanalizowania nastręczonej przez dziwny przypadek sytuacji. Zresztą nie chciał „uciekać”. Jego duma nie pozwalała na to. Zdjął kapelusz, umieścił walizkę z powrotem w siatce i zajmując poprzednie miejsce, oświadczył spokojnie zdumionemu trochę jego ruchami inspektorowi:

— Zmieniłem zamiar i jadę do stacji końcowej na tej linii. W tej chwili przypomniałem sobie właśnie, że muszę być jeszcze w tym tygodniu we Wrębach.

— Ach, tak — przyznał rację tamten — oczywiście należy wyzyskać sposobność, jeśli się już jest na tej przestrzeni. Musi pan tylko zgłosić dopłatę konduktorowi.

— Drobnostka. Zresztą — dodał

1 2 3 4
Idź do strony:

Darmowe książki «Przypadek - Stefan Grabiński (biblioteka darmowa online TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz