Godzina - Stefan Żeromski (darmowe biblioteki online TXT) 📖
Pewien młodzieniec czeka na amputację chorej ręki. Gdy siedzi przed szpitalem, zauważa go jedna z szarytek, która przypomina mu, że mimo zbliżającej się operacji, nie był w kościele.
Mężczyzna stwierdza, że przecież jest w kościele, a potem wdaje się z siostrą w rozmowę. Po opowieści o wiernym psie, który towarzyszył mu w trudnych chwilach i zginął, próbując dogonić swojego odjeżdżającego pana, staje się jasne, że młodzieniec nie ma nikogo bliskiego i nie wierzy w ludzką dobroć…
Stefan Żeromski jest jednym z najsłynniejszych polskich twórców przełomu XIX i XX wieku. W swoich utworach często podejmował tematykę patriotyczną i nie stronił od trudnych tematów społecznych.
- Autor: Stefan Żeromski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Godzina - Stefan Żeromski (darmowe biblioteki online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski
Serce pańskie prosi się o modlitwę, a myśli nisko błądzą...
MŁODZIENIECWczoraj byłem tu w nocy, po burzy. Nie zauważyła siostra, żem wyszedł. Co chwila trzaskał jeszcze piorun i ziemia pod nim drżała, jak łono dziewicze, pierwszy raz wydane wszechmocy miłosnej. Kasztany nasiąkły deszczem, a kwiaty ich przeraźliwym ogniem błyskawic. Za każdym strzałem, gdy rozstępowały się czarne niebiosa, ukazując morze ogniste, widać było wszystkie drzewa kasztanowe i wszystkie ich kwiaty wylękłe. Zdawało się, że na te konary i liście w owej chwili dopiero zstąpiły z niebios kwiaty, niby płomienne języki. Kiedy wszedłem pod sklepienia szerokiej ulicy, spadały na mnie od chwili do chwili nagłe gromady kropel, jak wybuchy łez wieczności, łez wszystkich nocy i dni od początku świata, zalewały mi twarz, wyciągnięte ręce, wzniesione oczy. Drzewa wtedy wzdychały z ciemności, ku mnie i ku niebu. Czułem głęboki ból, czy głębokie szczęście, ale nie moje własne, nie ułomne, nie ludzkie, lecz kwiatowe, listne, drzewne. Jakgdyby niewidzialny dajmonion unosił się dokoła mej głowy i strącał na moje czoło krople wody żywej, stwarzającej przemienienie.
Wracałem na salę po ciemku. Była już późna noc. W korytarzach wstrętny zaduch, otwarte drzwi do sal były czeluściami pełnemi łkań i westchnień. Przy świetle lampki, gdzieś w końcu błyszczącej, widziałem kubły z watą i gazą, oderwaną z ran, które zostawili znużeni posługacze!
SIOSTRAŻal mi pana.
MŁODZIENIECTego nie trzeba mówić nikomu. Ja lękam się czyjejkolwiek litości, jak choroby zakaźnej. Tępiłem w sobie zdawna tkliwą litość, a teraz w czwórnasób pracuję, żeby się zsychać w głębi, jak ścięte drzewo, żeby wszystkie wzruszenia z zewnątrz, od ludzi wychodzące, — morem wygubić. Wyglądam, kiedy w mej duszy wszystka głucha męczarnia zgaśnie, niby ognisko wśród dziewiczego lasu, zadeptane nogami, zalane przez niewiadomą mi przyszłą ulewę; kiedy nareszcie przestanę zwodzić walkę na całe bary, na całe piersi i wszystko serce, walkę Jakóba z Aniołem. Wtedy dopiero zbudzi się z martwych własne moje serce. Przeminą grube ciemności i wzejdzie pierwszy nów! Nie ukaże się wówczas nic już takiego na ziemi, coby mię mogło przerazić. Nieszczęsny duch, który błądził po wyniosłych pagórkach, nie będzie już leżał bezwładny, jak dzika sarna ze skręconym karkiem i nogami, złamanemi w zuchwałych skokach, umierając w samotności, w uporze wiecznym, w głębi milczenia wystygłych gór, nad otchłanią.
SIOSTRAZłe marzenie jest taką samą tyranią i rozpustą duszy, jak handel ludźmi, albo bicie dzieci przez dorosłych i silnych.
MŁODZIENIECBicie dzieci przez dorosłych i silnych... Tak! tak! Opowiem...
Największą katuszę sprawia nie ciężar jarzma, lecz widok, jak je ktoś dźwiga. Ten widok w sobie zniszczyć, ten widok, który zatruł sobą żyły i kości, napełnił piersi i czaszkę, stał się czemś nieodłącznem, jak chore płuca, i przemienił się w serce. Cóż jest noszenie jarzma? Chrystus niósł na barkach krzyż swój, mówiąc: „Nie nade mną płaczcie, lecz nad sobą i nad dziećmi waszemi”. A ci, co nad Nim płakali, ciągnęli w trudzie jarzma swoje. Jakże świętymi są te słowa idącego na śmierć! Spojenia jarzma można rozerwać jednej chwili, ale widok Chrystusa dźwigającego swój własny krzyż na górę Kalwaryi...
Wyłuszczę teraz sprawę najbardziej istotną, którą widziałem za krótkich dni mego życia. Onego czasu szedłem chodnikiem wielkiej stolicy. Byłem po miejsku obumarły, niosłem w sobie serce bez horyzontu, bez wschodu i zachodu, bez obrazu nieba, podobne do drzewa skarlałego w miejskim dziedzińcu. Tłumy biegły w jedną i drugą stronę; lśniące pojazdy mknęły z szybkością. Mijałem wspaniałe wystawy sklepów i poprzeczne ulice z temsamem znieczuleniem, co ludzi biegnących. Aż oto w sąsiedztwie pewnej bramy zwróciło moją uwagę zbiegowisko. Stróż domu trzymał coś ciekawego. Kiedy, rozsunąwszy koło widzów, stanąłem u rdzenia sprawy, ujrzałem siedmioletnią dziewczynkę, która niosła na ręku dziesięciomiesięcznego chłopczyka. Włosy jej były czesane przed wieloma laty, bo coś w rodzaju warkoczów pozlepiało się w tłuste kołtuny; łachman, którym była okręcona wzorem piastunek, rozłaził się na plecach, ukazując łopatki, wytężone od ciężaru. Spódnica była w strzępach, nogi bose... Pierwsze, prędko uskutecznione badanie i zeznania świadków okazały, że to jakaś wyrodna matka przysłała dwoje swych dzieci, aby budziły obrzydzenie, oraz litość widokiem nędzy i żebrały. Ale szczwana już w swem rzemiośle dziewucha nie chciała wymienić adresu matki tak występnej.
SIOSTRAMatki tak występnej...
MŁODZIENIECProwadzono ją tedy w celu powzięcia bliższych wyjaśnień. Dla zabicia czasu szedłem i ja wraz z grupą ciekawych. Szliśmy bardzo długo, rozlicznemi ulicami, to też orszak zeszczuplał wkrótce do liczby paru osób. Jakiś emeryt, jakaś dewotka w niemodnej salopie... Stróż mocno trzymał pauperzycę za kark w przewidywaniu ucieczki. Ten i ów z obywateli przystanął na chodniku, obejrzał gromadkę i szedł dalej. Tkliwsze osoby pytały o coś, ale, nie otrzymawszy odpowiedzi, z westchnieniem szły dalej. Było to w marcu, padał śnieg okrągłemi grudkami na rdzawe błoto, wiał z ulic srogi wiatr. Idąc krokiem ospałym człowieka-obywatela, miałem przed oczyma zaniedbane dziecko, zepsute już tak dalece, że musiało być tresowanym wspólnikiem występku. Pieniądze, miedziane wyrazy świętej litości, chwytało sprawnym, niewolniczym ruchem wyćwiczonej małpy. Stopy tej łotrzycy nie unosiły się wcale ze wspaniałego chodnika, lecz zdzierały jego chropowatość podeszwami prędko, prędko, prędko. Były to nogi czerwone, chude, śmieszne, jak skoki zająca, a wykrzywione w stopach od siebie, jak u jamników. Posuwanie się brzegiem trotuaru, zbudowanego dla ludzi ucywilizowanych, tego brudu sprawiało efekt jadowitych ukąszeń, zostawiało w uszach, w ramionach, na piersiach, w stopach i w całem ciele pewien rodzaj zadzierzystych żądeł. Ciężar małego chłopaka, który siedział na lewej ręce siostry, przywiązany szmaciskiem na cały dzień, wykrzywiał korpus jej ciała. Czerwona ręka niemowlęcia kurczowym ruchem trzymała się za szyję dziewczyny. Była to prawica, uzbrojona w palce, które już umiały trzymać się mocno życia całemi godzinami, bez ruchu, szemrania i wytchnienia. Była to ręka dziesięciomiesięcznego człowieka, który już wdział ludzkie jarzmo. Głowa jego zwracała się w naszą stronę, w stronę czułych widzów. Gołe łopatki, wzdrygające się co chwila wskutek podrzucania ciężaru, nogi, odsłonione aż do bioder, chłostał wiatr i smagał bat śniegu. Szliśmy coraz prędzej.
Na pytania, czemu wzbrania się opisać ulicę i lokal swej matki, badana w urzędzie świadczyła, że tego nie powie, bo ją za takie rzeczy biją w domu „po mordzie”. Wobec tego...
SIOSTRABoże, bądź miłościw nam grzesznym...
MŁODZIENIECZłe marzenia są tyranią i rozpustą duszy! Oto jest dobre marzenie: bez sił, na darmo, w paroksyzmie myśleć o dniach i pracach tych dwojga; myśleć o ich przebudzeniach ze snu i o pierwszem spojrzeniu na okalające mury; myśleć o ich snach, któremi chłodny mrok zasłania to życie, kiedy się kończy dzień. Myśleć o matce ich! Widzieć twarz tej najbardziej występnej, oczy szelmy, zamazane łzami, kadłub, ociekający śluzem chorób, suche, w głupich pracach oszalałe ręce. Pozwalać, żeby, nie otwierając drzwi, wchodziły do naszego domu te przywidzenia, żeby deptały nasz sen szelestem chorych nóg po wspaniałym chodniku... Zezwolić, żeby w spazmach boleści rzucały się do naszych nóg, wołając o ratunek, żeby kamieniały przed naszą duszą te ciężkie, bezsilne, okrutne głowy i waliły się na jej piersi, jak marmury grobowe.
SIOSTRAKruk opuszcza dzieci swe i odlata. Bóg im wtedy strawę gotuje, tułającym się po gnieździe tam i sam, gdy matka ich, w dalekich polach zabita, nie wraca. Z gnoju ich gniazda rodzą się motyle, przylatują na skrzydłach aż do ich dziobów otwartych i za pokarm im służą.
Młodzieniec, gdy sam został, zapomina o rozmowie, która się toczyła, jakby w niej uczestniczył przed piętnastoma laty. Głowa jego znowu zwisła na dłoń zdrowej ręki. Dokładne wyobrażenie o tem, co się ma odbyć za chwilę, płuca, zda się, z piersi mu wyrwało. Lodowaty dech owionął twarz i posępny dreszcz uderzył go w ciemię czaszki.
Zwolna i ta świadomość ciągnącego momentu minęła. Szło wspomnienie. Błędne wspomnienie. Niby rozwiewne i upuszczone skrzydła chmur, co śladem burzy ciągną się bez sił przez leśne gąszcze na reglach, płynęła dusza, znękana wśród dzikiej wichury. Płynęła bez wiedzy i sił do okolicy bardzo dalekiej.
Oto idzie sam w łąkach rozległych. Z prawej strony ma nizinę przyrzeczną, z lewej suche, wzniesione niwy. Zwilgła ziemia kwiecistego smugu ugina się pod nogą. Tu i owdzie zdąża przez ścieżkę szlak mrówczy, który zapewne istniał już wówczas, gdy ta wydeptana dróżka łączyła ludzi, czczących przed wieloma wiekami święte dęby na wzgórzach, gdzie teraz chwieje się zboże. Jedyną, bardzo uderzającą w oczy nowością jest w tem miejscu brunatne, świeżo wyrzucone kretowisko. Naokół ścielą się wilgotne trawy, jedne ostre, jak żywe noże, inne tak misterne, wątłe i wyzute ze znamion siły, jak kaprysy cierpienia. Zbryzgane pienistą, ostrą żółcią dzwonków, puszyste od liliowej babki, powleczone rdzawemi kępy smółek i centuryi, albo rzekami koniczyny — wyrywają z piersi zmarłe westchnienia. Spływa przed oczy mnóstwo kwiatuszków bezimiennych, bladożółtych albo naiwnie błękitnych, jakby je chłop wymyślił. Tu i owdzie stoją na pustych łodygach, które, podobno, zdradliwy sok zawierają, puszki, ulatujące z najlżejszym wiatrem, jakgdyby szczęście człowieka. Gdzieindziej tkwią na samej ścieżce źdźbła zboża, wyrosłe z ziarn, zgubionych przez rękę siewcy, które, choć padły w środku drogi, nie zostały zdeptane przez idących.
Z lewej strony kołysze się łan żyta. Ledwie się wykłosiło i barwę liliowej stali przybrało w upałach. Kłosy stoją jeszcze ku górze, obwieszone mnóstwem kwiatu. Słychać tylko świergolenie skowronków i gdzieś daleko, daleko na pylnej, piaszczystej drodze turkot rozeschniętego woza. Z martwych wzgórków, jakby dymem owianych przez mietlicę, z pomiędzy drzewin kaliny i wilczego łyka, gdzie między zielenią szczerzą się ku słońcu stosy głazów, wyrzuconych z roli, płynie woń ziół, niosąca w sobie całe dnie, tygodnie, miesiące, lata młodości... Wzgardzony oset opala tam w słońcu kwiaty o barwie zorzy porannej, która, zlitowawszy się nad jego niedolą, zostawiła w nim odbicie swoje. Kolczasta gałąź dzikiej jeżyny mokra od rosy, obciążona czarnym owocem, wysuwa się z gąszczów, niby drapieżna ręka, czyhająca na młode życie...
Zwiał wiatr z dalekiej strony tę samotnię, ukazał najlichszy szczegół, sennie spoczywający w przezroczystem oddaleniu.
Ta ścieżka prowadziła do miejsc miłości, do samotnych kwiatów między dzikiemi krzewami, które obwijał leśny chmiel. Na mgnienie oka wrócił się z przeszłości wszystek kształt życia bez wczoraj i bez jutra, zawisł, bujając się, niby błękitny motyl nad łanem. Ukazały się oczy, płonące od uczuć pod arkadami brwi, jakoby ognie święte u ołtarza bóstwa. Wróciła się nieskończoność wzruszenia, zachwyt, co leży na sercu, a nie da się wymówić, wyśpiewać, ani wyjęczeć. Stanęło słońce, tamten wiatr jeszcze raz ucałował rozżarzone usta — kwiatu łąk i ciche zboża wstrzymały żywot swój, żeby serce mogło odetchnąć powietrzem jutrzni życia i napić się z tego źródła wieczności. Ale nim jeden moment upłynął, zadrżała w sercu psalmodya wiatru bieżącej godziny. Ozwał się w szumie liści jakgdyby głos ukryty, głos złego dnia, który nadszedł. I cały świat szczęścia zdruzgotany został przez senny jego szmer.
Gdzież się podziało szczęście, gdzież się podziało?
W cóż się obróciło zaczarowanie jednej istoty w drugą istotę?
Gdzież są słowa wyznań, gdzież są te prawdy czyste i proste, na które czekała wieczność? Gdzież się podziały uśmiechy i westchnienia wznioślejsze, niż słońce, księżyc i gwiazdy? Jakimże sposobem przestało istnieć to, co było bardziej rzeczywiste, niż trwałość gleby, morza i gór, bardziej ważne, niż byt wszystkiego, co jest do końca świata?
Jakby odpowiedź wzniosły się z głębi ducha wyziewy grobu. Towarzystwo zdruzgotanej ręki i żal wstrząsający raz za razem, napełnił ciało. Młodzieniec przytulił do siebie rękę, którą miał stracić za chwilę, i drżącemi wargami szeptał do niej puste dźwięki miłosne, wyzute z dawnego znaczenia. Oczy, zapuszczone w czarną ziemię, ujrzały dzieło straszliwe, którego świętokradzko dotknęły się były lekkie i strojne słowa. W dalekiem podglebiu taiła się sprawa, krew lodem ścinająca. Korzenie wzdęte od żywych, pulsujących soków, ruchliwe białe nici miękko obejmowały w dziedzińcu śmierci zgniłą głowę tego, co zasnął.
A na ten widok wszystka władza opuszcza ręce i głowę. Bezsilne palce próżnię dokoła siebie znalazły, zamiast podpory. Na ciemię głowy zwalił się ciężar skał. Przed oczy falami spłynęła i osiadła sfera mroku i wśród boleści przelatującej dzień cofnął od nich zwolna wylękłą swoją białość. Wyszły z łona ciemności nieprzeliczone szeregi krzyżów żółtych o równem ramieniu i przestrzeń napełniły. Myśli rozpierzchły się, upadły i obróciły w proch. Wtedy zetknęła się z czołem, z ustami i piersią wiadomość, krócej trwająca, niż jeden jęk, o czemś innem, innem nad wszelkie ludzkie wyrazy, o łonie chmury płynącej, o zdarzeniu, co za chwilę przez jeden błysk źrenicy trwać będzie. Krew żył runie w bramę zdradziecko zatrzaśniętą i bezwładne
Uwagi (0)