Michałko - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka dla dzieci TXT) 📖
Michałko, przezywany durnym, przenosi się do Warszawy. Ma nadzieję na pracę i lepsze życie. Zostaje zatrudniony na budowie, zakochuje się. Nic jednak nie układa się po jego myśli, życie w mieście odbiega od jego wyobrażeń, nie rozumie zachowania napotykanych ludzi. Pewnego dnia na budowie dochodzi do wypadku. Michałko jest przerażony…
Bolesław Prus (właściwie Aleksander Głowacki) był świetnym obserwatorem, co znalazło odzwierciedlenie w jego twórczości — nikt tak jak on nie opisywał nastrojów i mechanizmów społecznych. Współpracował z wieloma gazetami, m.in. „Niwą” i „Tygodnikiem Ilustrowanym”, a ukazujące się w „Kurierze Warszawskim”, opisujące życie miasta, „Kroniki” cieszyły się dużą popularnością. Brał udział w licznych inicjatywach społecznych i oświatowych.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Michałko - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka dla dzieci TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Widząc taką troskliwość chłopa, ów zły czeladnik drwił sobie i pokazywał go innym. Inni się także śmieli i krzyczeli na Michałka z góry:
— Na, głupi, na!...
Raz, w południe, odwołał czeladnik dziewkę na bok, czegoś od niej chciał, nawet poturbował ją mocniej, niż zwykle. Po tej rozmowie, spłakana, przyszła do Michałka, pytając: czy nie ma pożyczyć jej dwudziestu groszy?
Czegóżby on dla nie miał! Więc prędko rozwiązał węzełek, gdzie były pieniądze, przywiezione jeszcze ze stacji, i dał jej żądaną sumę.
Dziewucha odniosła dwadzieścia groszy czeladnikowi, i od tej pory nie było prawie dnia, ażeby jej chłop nie pożyczał na wieczne oddanie. A kiedy zapytał raz nieśmiało:
— Na co ty dajesz pieniądze temu piekielnikowi?
— A bo już tak! — odparła.
Jednego dnia czeladnik pokłócił się z pisarzem i rzucił robotę. Nie dosyć, że sam rzucił, ale jeszcze kazał dziewczynie, jakby jakiej słudze, zrobić to samo — i iść za nim.
Dziewczyna zawahała się. Lecz, gdy pisarz pogroził, że jeżeli nie dotrzyma do wieczora, to nie zapłaci jej za cały tydzień, wzięła się znowu do cegieł. Prostemu człowiekowi miły jest przecie grosz, jeszcze zapracowany tak krwawo.
Czeladnik wpadł w złość.
— Idziesz, psia wiaro — krzyczał — czy nie idziesz?
— Jakże pójdę, kiedy mi nie chcą zapłacić? Dobrze by było za tego rubla spódniczynę sobie przynajmniej kupić!...
— No! — wrzasnął czeladnik — to teraz że mi się na oczy nie pokazuj, progu nie przestąp, bo cię na śmierć zabiję!...
I poszedł ku miastu.
Wieczorem, jak zwykle, mularze rozbiegli się. W nowym domu został na nocleg Michałko i — dziewucha.
— Nie idziesz? — spytał ją chłop zdziwiony.
— Dokądże pójdę, kiedy powiedział, że mnie wygna!...
Teraz dopiero Michałko zaczął się czegoś domyślać.
— Toś ty z nim siedziała? — rzekł z odcieniem żalu w głosie.
— A juźci — szepnęła zawstydzona.
— I jemuś wszystek swój zarobek oddawała, choć cię bijał?...
— A ino...
— Po cóżeś ty tak paskudnie robiła?...
— Bom go lubiła — odparła cicho dziewka, kryjąc się między słupy rusztowań.
Chłopu stało się tak, jakby go kto nożem kolnął8. Nie darmo ludzie śmieli się z niego!...
Michałko przysunął się do dziewki.
— Ale teraz nie będziesz go lubić? — zapytał.
— Nie! — odparła i zaczęła rzewnie płakać.
— Ino mnie będziesz lubić?
— Tak.
— Ja cię nie będę rozbijał, ani twoich pieniędzy zabierał.
— Juźci prawda!
— Ze mną będzie ci ładniej...
Dziewucha nie odpowiedziała nic, tylko płakała jeszcze mocniej i trzęsła się.
Noc była chłodna i wilgotna.
— Zimno ci? — spytał chłop.
Posadził ją na kupie cegieł, szlochającą. Zdjął parciankę i otulił dziewuchę, a sam został w jednej koszuli.
— Nie płacz!... Nie płacz! — mówił. — Tylko jedną noc przesiedzisz tak. Masz przecie rubla, to jutro wynajmiemy za niego stancję, a spódniczynę ja sam kupię ci za swoje. Ino nie płacz...
Ale dziewucha nie zważała na to, co mówił Michałko. Podniosła głowę i słuchała. Zdawało jej się, że z ulicy dolatuje odgłos znajomych kroków.
Stąpanie zbliżało się. Jednocześnie ktoś zaczął gwizdać i wołać:
— Chodź do domu... Ty!... Gdzie tam jesteś?
— Tu jestem — zawołała dziewucha, zrywając się.
Wybiegła na ulicę, gdzie stał czeladnik.
— Tu jestem! — powtórzyła.
— A pieniądze masz? — spytał czeladnik.
— Mam! O tu... Naści! — rzekła, podając mu rubla.
Czeladnik schował rubla do kieszeni. Potem chwycił dziewkę za włosy i zaczął ją bić, mówiąc:
— A na drugi raz słuchaj się, bo cię za próg nie puszczę...
Rublem się nie wykupisz... A słuchaj!... A słuchaj! — powtarzał, okładając ją pięściami.
— O dla Boga!... — wołała dziewka.
— A słuchaj!... A słuchaj, co ci każę...
Nagle puścił dziewuchę, czując, że go ujęła za kark potężna ręka. Z trudnością odwrócił głowę i zobaczył roziskrzone oczy Michałka.
Czeladnik był chwat Mazur, więc grzebnął Michałka pięścią w łeb, aż mu w uszach zadzwoniło. Ale chłop nie popuścił mu karku. Owszem, ścisnął jeszcze lepiej.
— A uduś mnie, ty złodziejski portrecie... to zobaczysz! — stęknął chrapliwym głosem czeladnik.
— To jej nie bij! — rzekł chłop.
— Nie będę — mruknął i wysadził język.
Michałek otworzył garść, a czeladnik aż się zatoczył. Złapał kilka razy powietrza, a potem przemówił:
— Kiedy nie chce, żebym ją bił, to niech za mną nie chodzi. Lubi mnie, to i owszem, ale ja biję, bo mam taki obyczaj!... Co mi po dziewce, żeby jej walić nie można?... Niech idzie na złamanie karku!
— To pójdzie... Wielka rzecz! — odparł chłop.
Ale dziewucha złapała go za ręce.
— Daj ty już spokój — mówiła do Michałka, drżąc i ściskając go. — Nie mieszaj się między nas...
Chłop oniemiał.
— A ty chodź do domu — rzekła do czeladnika, biorąc go pod ramię. — Co cię tam ma kto poniewierać na ulicy...
Czeladnik wyrwał się jej i rzekł ze śmiechem:
— Idź sobie do niego! On cię nie będzie bił... On ci przecie pieniądze dawał...
— Iii!... Daj mi tam spokój... — ofuknęła dziewucha i poszła naprzód.
— Widzisz, z babą trzeba jak z psem!... — rzekł czeladnik, wskazując dziewuchę.
— Wal ją, a ona za tobą w ogień pójdzie...
I zniknął. Tylko w ciszy nocnej rozlegał się jego śmiech złośliwy.
Chłop stał, spoglądał za nimi, przysłuchiwał się. Następnie wrócił między rusztowania i patrzał na to miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała dziewucha.
W głowie czuł zamęt, a piersiami nie mógł tchu złapać. Ledwie co powiedziała mu, że tylko jego będzie lubiła — i zaraz odeszła. Dopiero co — on był tak szczęśliwy, tak było tu dobrze z żyjącą istotą, jeszcze z dziewuchą, a teraz — jak pusto i smutno!
Dlaczego ona odeszła?... Jużci dlatego, że taka jej wola, tak jej się podobało!... Cóż on na to poradzi, chociaż jest dobry i silny?... Instynktownie szanował jej przywiązanie do czeladnika, nie gniewał się, że daną mu obietnicę złamała, nie myślał narzucać gwałtem swoich uczuć. Ale pomimo to, tak mu było żal jej, tak było żal...
Wyżartymi przez wapno rękoma otarł oczy i podniósł swoją parciankę, rozrzuconą na stosie cegieł i jeszcze jakby ciepłą. Wyszedł znowu na ulicę, postał tam.
Nic nie widać, tylko wśród mgły połyskują czerwone ogniki latarń.
Wrócił między chłodne mury i legł na ziemi. Ale zamiast spać, wzdychał ciężko, samotny, tęskniący do swojej dziewuchy.
Do swojej, bo ona przecie sama powiedziała mu, że tylko jego będzie lubiła.
Nazajutrz wziął się chłop, jak zwykle, do roboty.
Ale szła mu niesporo9. Był znużony, a i ten budynek jakoś mu obmierzł. Gdzie stąpił, czego się dotknął, na co spojrzał, wszystko przypominało mu dziewuchę i gorzki zawód. Ludzie także kpili z niego i wołali:
— A co, głupi Michałku, prawda, że drogie dziewki w Warszawie?
Drogie, bo drogie! Chłop wydał na swoją wszystkie oszczędności, przymierał z głodu, nic sobie nie sprawił, nie miał z niej żadnej pociechy, i jeszcze go tak brzydko opuściła.
Źle mu tu było, wstyd. Więc gdy usłyszał, że w Warszawie lepiej płacą pomocnikom mularskim, wybrał się tam, pierwszy raz.
Szedł za jednym czeladnikiem, który obiecał zaprowadzić go na ulicę, gdzie najwięcej stawiają domów.
Wybrali się wczesnym rankiem i tęgi kawał czasu sunęli się do Wisły. Chłop, kiedy zobaczył most, aż gębę otworzył. Na tę chwilę i dziewucha wywietrzała mu z głowy.
Przy budce strażniczej zawahał się.
— Co ci to? — spytał ów czeladnik.
— Nie wiem, panie, czy mnie tędy puszczą? — odparł Michałko.
— Głupiś! — zgromił go czeladnik. — Jakby cię kto zaczepił, to mu powiesz, że idziesz ze mną!
— Jużci prawda — pomyślał chłop i dziwił się, że mu taka odpowiedź pierwej nie przyszła do głowy.
Potem dziwił się łazienkom i berlinkom10, że nie tonęły na wodzie, choć wielkie, a potem nie mógł dać wiary, że cały most był z czystego żelaza.
— Musi w tym być jakieś złodziejstwo — mówił do siebie. — Tyle żelaza, to chyba na świecie nie ma!...
Tak sobie szli, czeladnik i Michałko, jeden za drugim, przez most, przez Nowy Zjazd, przez ulice. Koło Zamku chłop zdjął czapkę i przeżegnał się, myśląc, że to kościół. Przed Bernardynami mało go omnibus11 nie rozjechał. Przed figurą Matki Boskiej, obok Dobroczynności, chciał uklęknąć i mówić pacierz, tak, że ledwie odciągnął go czeladnik.
Na ulicach hałas, powozów szeregi, ludzi tłum. Michałko jednym ustępował z drogi, na innych wpadał i aż bladł ze strachu, żeby go nie wyprali. W końcu w głowie mu się na szczęt zamąciło — i zgubił czeladnika.
— Panie!... Panie! — począł krzyczeć zrozpaczony i pędem biegł przez ulicę.
Któs go zatrzymał, mówiąc:
— Cicho ty sobaka12!... Tu krzyczeć nie wolno!
— A bo mi mój pan zginął!
— Jaki pan?
— Czeladnik mularski.
— O to pan!... A gdzież tobie potrzeba?
— Tam, gdzie dom murują...
— Jaki dom?
— Taki... z cegły — odparł chłop.
— Ot głupi!... No, to i tutaj dom murują... I tam i tu!
— Kiedy nie widzę...
Wzięto go za ramię i zaczęto pokazywać.
— O patrz! Tu jeden dom budują... Tu drugi...
— Aha! Ha! — rzekł Michałko i poszedł do tego drugiego, bo nie trzeba było przebiegać przez ulicę.
Dobrawszy się na miejsce, zapytał o czeladnika. Tu go jednak nie znalazł, więc wskazano mu inny dom. Ale i tam o czeladniku Nastazym nie słyszano; musiał przeto chłop iść dalej.
Tym sposobem obiegł kilka ulic i obejrzał kilkanaście rozpoczętych budowli, pytając w duchu: gdzie mieszkają ci ludzie, co im dopiero teraz domy murują?
Stopniowo oddalał się od środka miasta. Gwar uliczny słabnął, przechodnie ukazywali się rzadziej, powozów prawie nie było. Za to liczba rusztowań, stosów cegieł i czerwonych murów powiększyła się.
Chłop stracił już nadzieję znalezienia czeladnika i pomyślał o wyszukaniu roboty.
Wstąpił do pierwszej fabryki przy drodze, stanął między robotnikami i patrzał. Czasami wmieszał się do rozmowy, albo komu usłużył. Jednemu pomógł układać cegłę, drugiemu podał szaflik, a tym, którzy gracowali wapno, powiedział, że nie tak się robi, tylko tak. I zaraz pokazał, aż ochlapał majstra od stóp do głowy.
— Co się tu kręcisz, kundlu jakiś? — zapytał go pisarz.
— Roboty szukam, panie.
— Tu nie ma dla ciebie roboty.
— Nie ma teraz, to może znajdzie się potem. A państwu przecie nie ubędzie, jak któremu pomogę.
Pisarz, sprytna sztuka, zmiarkował, że chłop nie musi pachnąć groszem. Wyjął swoją książeczkę, ołówek, zaczął przekreślać, rachować — i w końcu przyjął Michałka.
Ludzie mówili, że zarabiał na nim dwadzieścia groszy dziennie — extra.
W tej fabryce był chłop do jesieni. Z głodu nie umarł, za nocleg nie zapłacił, ale też nawet butów sobie nie kupił. Tyle tylko, że upił się parę razy przy świętej niedzieli, jak wieprzak. Chciał nawet awanturę zrobić w szynku, ale mu czasu zabrakło, bo go wyrzucili za drzwi.
Dom rósł jak rzeżucha. Jeszcze oficyn nie wykończyli mularze, a już front był dachem obity, otynkowany, oszklony, i nawet ludzie zaczęli się sprowadzać.
W końcu września rozpadały się deszcze. Robotę przerwano i pomocników odprawiono. W ich liczbie był Michałko.
Pisarz z tygodnia na tydzień urywał mu coś z płacy, mówiąc, że razem odda. Gdy zaś przyszedł obrachunek ostateczny, chłop, choć niepiśmienny, zmiarkował, że go chyba pisarz oszwabił13. Dał mu trzy ruble, a należało się z pięć, albo i ze sześć.
Michałko wziął trzy ruble, zdjął czapkę i zaczął skrobać się w głowę, przestępując z nogi na nogę. Ale pisarz był tak zajęty swoją książeczką, że ledwie w dziesięć pacierzy spostrzegł chłopa i spytał go surowo:
— No, czego jeszcze chcesz?
— Musi, panie, mnie się więcej należy — rzekł chłop z pokorą.
Pisarz zaczerwienił się. Wlazł na Michałka i potrącił go piersiami i powiedział:
— A paszport ty masz?... Coś ty za jeden?...
Michałkowi zamknęło gębę; pisarz mówił dalej:
— Ty może myślisz, chamski gnacie, żem ja cię nakręcił?..
— A ino...
— Więc chodź ze mną na policję, a ja ci tam dokumentnie pokażę, żeś ty złodziej i obieżyświat...
Paszport i policja zaniepokoiły Michałka. Rzekł zatem:
— Niech tam moja krzywda będzie panu pisarzowi na zdrowie!
I opuścił fabrykę.
A że widać i pisarza nie bardzo ciągnęło do policji, choć go tam znali, więc skończyło się na strachu...
Chłop znalazł się teraz jak w szczerym polu. Minął swoją ulicę, wszedł na drugą i trzecią, wszędzie wstępując, gdzie zobaczył czerwone ściany i parę słupów wbitych w ziemię. Ale roboty były już ukończone, albo kończyły się, a gdy pytał: czy go tu nie przyjmą? — nawet nie odpowiadano.
Przełaził tak jeden dzień i drugi, omijając stójkowych14, żeby go nie zaczepili o paszport. Garkuchni z ciepłą strawą nie mógł znaleźć, więc żył kiszkami ze krwi i słoniny, chlebem, śledziem i popijał wódką.
Wydał już rubla, nie używszy nic dobrego. Sypiał pod parkanami, i tęsknił do towarzstwa ludzkiego, bo nie miał do kogo gęby otworzyć.
Przyszła mu myśl, że może by lepiej wrócić do domu? Więc pytał przechodniów: gdzie tu do kolei? Idąc za ich wskazówkami, trafił na kolej, ale — nie na swoją.
Zobaczył jakąś stację wielką, ludną
Uwagi (0)