Wesele Wiesiołka - Eliza Orzeszkowa (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .txt) 📖
Naturalistyczna bajka Orzeszkowej o kwiecie, który kwitnie nocą i jego wybrance — MalwieOenoterus biennis — Wiesiołek, zwany również Świecą nocną, otwiera swoje kwiaty dopiero wieczorem i kwitnie nocą. Nadchodzi dzień jego zaślubin z arystokratyczną Malwą. Rośliny i zwierzęta przygotowują się do tego ważnego dnia i planują ceremonię na skraju lasu, jednak niektóre z nich buntują się i nie chcą wziąć udziału w uroczystości. Czy ślub dojdzie do skutku? A może ktoś lub coś zechce sprzeciwić się woli Wiesiołka i Malwy?
Utwór jest doskonałym przykładem tekstu naturalistycznego, które Orzeszkowa sobie umiłowała. Zawiera szczegółowe opisy botaniczne i naukowe nazewnictwo, jednak jest nie tylko wyrazem fascynacji ludowością, ale również zapisem obserwacji kulturowych.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wesele Wiesiołka - Eliza Orzeszkowa (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Na gości zaś zaproszenie otrzymało rodzin kilka zaledwie, lecz możnych i licznych, mianowicie: Koniczyny, Kosaćce, Myozotisy, czyli Niezapominajki i Przetaczniki, czyli Weroniki, we wszystkich liniach swego bardzo rozgałęzionego genealogicznego drzewa, jak oto: kłosowe, rolowe, macierzankowate, bobownikowe (beccabunga), lekarskie, łąkowe i t. d. Z łąkowemi było trochę kłopotu, oddawna już bowiem prowadziły z Myozotisami zaciekłą konkurencyę o piękność oczu, które u Weronik łąkowych były większemi znacznie, a u Myozotisów posiadały błękit daleko czystszy, daleko więcej przypominający — niebo. Dowiedziawszy się tedy o zaszczycie, którego Myozotisy dostąpić miały, Weroniki łąkowe dość kwaśno zrazu zaproszenie przyjęły i, wymawiając się słabością zdrowia, przez tegoroczne chłody sprowadzoną, udziału swego w zabawie weselnej odmówiły. Lecz Wietrzyki filuty tak zaczęły wychwalać cudny szafir ich oczu, tak je (pod sekretem) nad oczy Myozotisowe wynosić, że zazdrośnice zmiękły i ostatecznie przyrzekły, że nietylko na weselu będą, ale nawet kobierzec ślubny pięknym arabeskiem, z szafirowych oczu ich ułożonym, przyozdobią.
Bo miał być i kobierzec ślubny, nawet wspaniały. W momencie umówionym, do stóp państwu młodym zaściele go Bluszczyk ziemny, pospolicie Kurdybankiem zwany, a na puszystą zieloność jego wijących się po zieleni gałązek Powoje rzucą pęki kielichów białych i Groszki, jakoteż wyczki rozmaite, rozwiną szlaki różnobarwne, krętymi wąsikami urozmaicone. Nad tym zaś kobiercem, inni służebnicy, przez Wietrzyki zamówieni, wznieść mają ornamenty rozmaite, jak oto: Drżączka, nosząca także drugie, oryginalnie brzmiące imię Brizy, wstrząsać będzie mnóstwem uczepionych do wierzchołka breloczków ślicznie wyrzeźbionych; Biedrzeniec i Marchew dzika (Pimpinella i Carotta), rozwiną setki białych jak mleko baldachów; Jaskry nakoniec gęsto pozapalają lampki, nalane nie oliwą wcale, ani tam żadną naftą, ale czystem złotem.
I jeszcze nie koniec przygotowań i świetności: w orszaku służebnym znaleźć się ma cały osobny oddział, kadzielniczym zwany, którego zadaniem będzie rozlewanie na całą łączkę, w pyszną salę balową przemienioną, woni, świeżych, jak niewinność pól i łąk, a łagodnie upajających, jak żadną trucizną nie sfałszowane wino. W tym fachu kadzielniczym najbieglejszemi tu były: prosta i skromna Tomka, zwana Wonną, dwie siostry Mięty, Silvestris i Arvensis, a także Macierzanka, która nie na łączce, lecz na stoku pagórka piaszczystego rosnąc, do poduszek ametystami natykanych podobna, zakaprysiła była zrazu i usług swych na wesele Wiesiołkowe ofiarować nie chciała.
— Nie chcę — powiada — nie będę kwiatom łąkowym kadzić! Czy to do mnie należy? Jam polna i leśna! Jak Chaber-Bławatek żenić się będzie z Ostróżką, Kozłek lekarski z Arniką, to wtedy...
Zamyśliły się Wietrzyki. Co tu robić? Czyliż sala balowa obejść się ma bez najsilniejszych i najmilszych z perfum? Oho! znajdą one na te kaprysy sposób! Nie w ciemię je bito! Po chwili tedy rzekły:
— A czy przypadkiem nie życzyła-byś sobie, Macierzanko, zobaczyć wyrzucanych w powietrze rakiet puchowych?
— Rakiety puchowe! co to znaczy? Musi to być zapewne coś osobliwego? Niech Wietrzyki będą łaskawe wytłumaczyć!
Wytłumaczyły.
— Czy znacie Dmuchawce?
— Znamy! znamy! pospolite i brzydkie.
— Tylko nie teraz brzydkie. Od kilku już dni pozrzucały z głów swoje istotnie pospolite, brudno-żółte kwiaty, a otrzymały od Matki Natury duże kule prześliczne, przezroczyste, z niesłychanie lekkich puszków złożone. Matka Natura posiada mnóstwo klejnotów wspanialszych, jaskrawszych, lecz kunsztowniej i misterniej nad te kule wyrobionego nie posiada. Otóż, Macierzanko, jeżeli zgodzisz się kadzielnice swe w chwili wiadomej jak najlepiej zakołysać, my, Wietrzyki, tak uczynić potrafimy, że w tejże samej chwili kule Dmuchawcowe pękną, a puchy ich, miliardem kryształów w powietrze wystrzeliwszy, kobierzec ślubny niemi osypią.
Macierzanka-kapryśnica pomyślała trochę, potem rzekła:
— No, dobrze; skoro nam widowisko tak ciekawe wzamian za perfumy nasze ofiarujecie, to niech sobie już tak będzie: kadzielnice kołysać będziemy z całej siły. Tylko pamiętajcie! „Donnant, donnant!” Darmo nic! Niech rakiety będą piękne i niech ich będzie dużo.
— Ależ tysiące! — zawołały Wietrzyki i zadowolone odleciały.
Nakoniec wszystko się urządziło, załatwiło, przygotowało, zdawać się mogło, że jak najpiękniej, gdy naraz, po ostatecznem zniknięciu słońca za skrajem firmamentu, przy świetle tylko zorzy wieczornej, ognistą łuną z za rzadkiej sośninki przeświecającej, wybuchnęła znowu sprzeczka, kłótnia, po prostu awantura. Jaskry zbiorowo oświadczyły, że lampek nie pozapalają. Zgodziły się zrazu zapalić, ale teraz, po rozmyśle, uznały, że w gronie służebnych, znajdować się, nie zaś gości, im, Ranunculusom sławnym i szeroko w świecie znanym, wstyd i hańba! Więc jeżeli na uroczystości znajdować się mają jako goście, to i owszem, ale jako słudzy, to nie: za nic! lampki swoje trzymać będą szczelnie zamknięte i nie odsłonią ich wcale, choćby nawet samo słońce rozkazało.
Bieda! Wietrzyki znowu w kłopot wpadły. Ci buntownicy, to przecież Jaskry pospolite, zupełnie pospolite, i w dodatku, zblizka spokrewnione z tym członkiem rodu, który stanowi ciężką jego hańbę i zgryzotę, mianowicie z Jaskrem jadowitym, z Jaskrem trucicielem, z Jaskrem, noszącym przydomek Łotr, po łacinie Sceleratus! Jest to jeden z najzłośliwszych, najszpetniejszych zbrodniarzy i szkodników roślinnego państwa. Wprost truciciel! I teraz oto stoi sobie na uboczu ten miły krewniaczek, cały żółty ze złości, pordzewiały od ciemnych zamiarów, zyzem patrzy na wszystko i rogate łodygi, jak krzywe palce, wyciąga ku Ostom, takimże jak on gburom, tylko znacznie od niego uczciwszym. Pewno tych kompanów do jakiego niecnego czynu namawia, a tymczasem żółć z rdzą zmieszana przez wszystkie oczy wylewa się mu na świat! Cóż to więc za dzika jest pretensya, pospolitakami będąc i takiego krewniaka w rodzie mając, do pierwszorzędnych osób w towarzystwach należeć! Jednak niema rady! Złote lampki Jaskrów są bardzo potrzebne; więc wypada znowu fortelu i dyplomacyi użyć.
Wietrzyki tedy westchnęły:
— Szkoda! — rzekły — słyszeliśmy, jak białe motyle już układały sobie plan latania pomiędzy wami a Weroniczkami o szafirowych oczach... Po prostu, miały zamiar zaręczyć was z niemi jutro, a jeśliby z was który Weroniczki nie chciał, to z pomiędzy Myozotisów cudnych wybrać-by można narzeczoną...
Jaskry nagle popodnosiły głowy i zaszeptały:
— Weroniczki śliczne. Myozotisy zachwycające! Narzeczone... Zaręczyć się, czy nie zaręczyć, ale tymczasem flirt...
— Aha, flirt bardzo miły! — przerwały Wietrzyki; — tylko że wy mieć go nie będziecie! Na marcypany zasłużyć trzeba, a skoro nie zamierzacie zapalić swoich lampek, my ze swej strony powiemy motylom, aby was omijały.
— Ach, nie! Ach, nie! — zawołały Jaskry — prosimy, nie czyńcie tego, nie pozbawiajcie nas najsłodszej z uciech! Już zapalimy wszyściuteńkie, już najczystszem złotem nalejemy je i zapalimy, tylko bądźcie łaskawe...
— A widzicie! — z powagą rzekły Wietrzyki — nie trzeba nigdy unosić się próżnością, bo ścigając chlubę, łatwo rozminąć się ze szczęściem. Przebaczamy bunt niedorzeczny, na lampki wasze rachujemy i motylom ogłosimy łaskawą na was wolę naszą!
W ten sposób ostatni dnia tego spór załatwiwszy, Wietrzyki do snu układać się zaczęły, najmniejszej uwagi nie zwracając na złośliwą wciąż szeptaninę Jaskra-Sceleratusa z Ostami, ani na różne sarkania i szyderskie śmieszki, które gęsto odzywały się śród pospólstwa, całkowicie od uroczystości jutrzejszej usuniętego, a złożonego z rodów takich, jak: Babki przysadziste, Łopiany niezgrabne, Bylice sztywne, Rdesty ptasie, których świat cały pełen, Ostromlecze, Szczawie, Lulki, Lebiody i t. d. Był to gmin. Szemrze dziś, tem i owem obrażony, a jutro na widok uroczystości oczy szeroko otwierać i wszystkie niezgrabne ręce do oklasku składać będzie! Wiadomo, plebs zazdroszczący patrycyuszom, a przy spotkaniu z nimi rozpływający się w miód i ciepłe mleko.
Zadowolone z dzieła swego, ale spracowane, Wietrzyki, przypadły do ziemi, pokładły się na trawach i, odrazu mocno zasnąwszy, tak ucichły, jakby ich wcale na świecie nie było. Ale snu spokojnego, oprócz nich, nikt tej nocy nie doświadczył. Ptaki spały na jedno oko tylko, drugie co moment otwierając dla zobaczenia, czy już nie świta; wśród motyli odzywały się często szelesty skrzydełek, trzepocących się, bezsennych; a kwiaty... O, te chwiały czasem sennemi głowami, poruszały rękoma, czyli liśćmi, i okryte ciemnością wydawały westchnienia takie, jakiemi wzbierają piersi, pełne pożądań i nadziei. Bo ileż nadziei... ale nie! ileż naprzód pracy, zachodów, narad, kłótni, zawiści, kłopotów, a potem, ileż nadziei na jutro! Jutro! O, przybywaj co prędzej dniu jutrzejszy, śliczny, kochany dniu muzyki, iluminacyi, strojów świetnych, popisów błogich, pocałunków słodkich, dniu wesela, miłości i szczęścia — przybywaj!
Przybywał. Zbliżenie się jego oznajmiały naprzód blade mary, które zaczęły w ciemności przepływać i błądzić. Światło, nie światło, coś pośredniego pomiędzy czarnością a białością, włókna szarzyzny, długie, rozczochrane, spuszczające się od nieba, pełzające w powietrzu, stojące pomiędzy drzewami, których kształty wśród nich słabo uwyraźniać się zaczęły, gdy tymczasem gwiazdy na niebie, przez nie zasłaniane, przygasały i znikały. Były to pierwsze, ciche, mdłe heroldy słońca, które wzrastały powoli, w miarę wzrastania coraz więcej przyświecały białością błękitnawą, która je otaczała, pochłaniała, aż pochłonęła zupełnie, a ziemia i powietrze stanęły w bladem, lecz przejrzystem i wszędzie jednostajnem świetle błękitnego świtu. Jak zaklęte w ciszę stało w tem świetle wszystko, co na ziemi rosło i żyło, tylko w górze, wysoko, panował milczący ruch cieniów, mgieł, mar, unoszących się coraz wyżej, wyżej, aż nakształt zwijanego powoli płaszcza zwinęły się do końca, zniknęły, i nad wzgórzami, łączką na dnie kotliny, stanęło sklepienie blade, lecz, jak skrzętnie wymieciona przestrzeń, czyste, bez najdrobniejszej iskierki gwiazd, ani pyłku mgły.
Wtedy obudziły się wietrzyki. Nic dziwnego, że obudziły się pierwsze, bo najlepiej spały, i jako mistrze ceremonii na uroczystości dzisiejszej, musiały czujnie porządku jej dopilnować. Ale zmęczone czy leniwe, wstały nie zaraz i, czas jakiś przewracając się na pościeli, poziewały. Jednego przecież ziewnięcia Wietrzykowego dość było do obudzenia panny młodej która zadrżała, liśćmi wstrząsła, głowę we śnie schyloną podniosła i naraz otworzyła szeroko różowe oczy. Tak z drżeniem i szybkiem otworzeniem się powiek budzą się zazwyczaj ci, w których dzień świtający godzi strzałą bólu, albo szczęścia. Malwę Alceę, budzącą się ze snu, przeszyła strzała radości, bo naprzeciw niej w pełnej swej krasie, wysoki i zgrabny, wszystkiemi swemi jasnemi oczyma w nią wpatrzony, stał — Wiesiołek. Nie potrzebował on budzić się, bo nie usypiał wcale, lecz gdy Malwa się obudziła, jego lancetowate liście wionęły ku niej, a głowa, w ukłonie pełnym galanteryi rycerskiej i tkliwej skłoniona, wyszeptała.
— Dzień dobry, o luba!
Malwa nie odpowiedziała nic, tylko rzęsy jej drgać zaczęły i liście, jak dłonie skromnie wzruszonej dziewicy, przytuliły się do siebie. Wzamian, z za niej ozwał się trochę chrapliwy od starości głos:
— Dzień dobry, kochany zięciu! Spodziewam się, że nie zawiedziesz nadziei moich i ani córki mi tyranizować, ani mnie do powiększenia grona tak zwanych złych teściowych zmuszać nie będziesz!
Mówiła to matka panny młodej, podżyła, bo dwuletnia Ślazówka, z figurą przysadzistą i spłowiałemi oczyma, które ledwie gdzieniegdzie zdobiły jeszcze jej zgrubiałe członki.
— Dzień dobry, duszko! — dźwięcznymi, bo młodymi głosikami zagadały do panny młodej drużki: Epilobia Grandiflora i Przytulia Gallium. Jakże spałaś w tę noc przedślubną? Pewno niezbyt dobrze, bo oczy masz pobladłe i cerę nieświeżą.
Kłamały. Narzeczona wyglądała bardzo świeżo i uroczo, a tylko one, ciesząc się ze szczęścia jej na pozór, a w głębi łodyg go zazdroszcząc, zmartwić lub onieśmielić ją pragnęły.
Drużbowie szczersi byli, serdeczniejsi od drużek, nie bolało ich szczęście przyjaciela, może dlatego, że sami sobie mieli go prawo i możność
Uwagi (0)