Szczęśliwa - Eliza Orzeszkowa (biblioteka ekonomiczna online txt) 📖
Tytułowa bohaterka to sabarytka, która po śmierci dziecka i odejściu męża postanawia z dystansem, rozumowo i chłodno przyjmować świat.
Przez wiele lat udaje się bohaterce nie pamiętać o zmarłej córce. Rodzaj maski, którą nakłada, to przede wszystkim warstwy skrupulatności, zagłębiania się w sztukę, tłumienia tęsknoty, otaczania się przedmiotami pięknymi acz zbytecznymi, dbania o urodę ciała, pogarda dla słabości innych, kpina i ironia. Z pustki własnego życia zdaje sobie sprawę dopiero wtedy, gdy w parku obserwuje ludzi mniej lub bardziej szczęśliwych. W nowelach pisanych pod koniec życia Orzeszkowa staje się jak gdyby bardziej refleksyjna i zadaje tu dość jednak banalne pytanie o walkę racji rozumu i serca w życiu człowieka.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Szczęśliwa - Eliza Orzeszkowa (biblioteka ekonomiczna online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Kędyż są ci, tak liczni, których „miłośnik ludzkości” wydźwignął niegdyś z grzęzawiska nędzy, może hańby? Przyrzekali mu byli zapewne wieczną miłość i wdzięczność, może je nawet czuli przez trwanie motylego życia... Lecz motyl prędko mrze i teraz — „miłośnik ludzkości” tonie w swej nędzy, jak kropla wody wpuszczona do morza i o której nie myśli, nie pamięta już nikt a nikt.
I kędyż byli tamci, towarzysze zabaw, przyjaciele, wielbiciele kobiety ładnej i wesołej, którzy, gdy ładność i wesołość z niej opadły, pozostawili ją sam na sam — z cyankiem potasu?
A owi jeszcze, którzy z ekstazą wykrzykiwali bohaterom: chwała! chwała! i w lat niewiele, — hej, — w niewiele tygodni, same imiona bohaterów potracili z pamięci?
I mnóstwo innych podobnych widoków, przykładów...
Nie! Obok wszystkich słów wielkich i dźwięcznych, jako to: kochanie, uwielbienie, wdzięczność, wierność, zawsze umieszczać należy drobne słówka: niby, trochę, w tej chwili, tymczasem...
Więc poprostu niewarto!
A cóż — warto?
O siebie dbać warto, choćby dlatego, że im mniej wagi człowiek do samego siebie przywiązuje, tem więcej ludzie i jego samego i wszystko co jego jest lekceważą. Głowę wysoko podnosić warto, bo okaż tylko ludziom, że jesteś mały, uwierzą w to natychmiast i będą na cię zgóry patrzeć, deptać. Silnym być warto, bo każdą piędź ziemi, morza i powietrza brzmi okrzykiem: biada słabym!
A cóż jest siłą?
Jak dla kogo. Ona ma piąstki słabe i kawałka świata pod berłem swem nie dzierży. Dla niej więc zdrowie, wdzięk, majątek... Ludzi pociągać i zachwycać, niczego od nich nie potrzebować...
Zresztą, pojęcie szczęścia, czy tam, jeżeli nie szczęścia, to uroku i wartości życia, zależy od charakteru i upodobań. Myśli teraz o kobietach tylko i o rozmaitych kobiecych szczęściach.
Są takie, które nadewszystko lubią smaczno jeść, wiele spać i wygodnie siedzieć, ale ona temi egzemplarzami tuczonych zwierzątek pogardza. Mają one oczy zaspane, ruchy ospałe, są śmiertelnie nudne i absolutnie do niczego na świecie nieprzydatne.
Lecz zna dwa gatunki inne. Jedne, światowe i świetne, wiecznie upędzają się za miłostkami, dla których zdobywania orężami i narzędziami są: strój, dowcip, nawet wiedza i talent; drugie, sielankowe i czułe, wiecznie marzące o chatce choćby, byle — z nim.
Ani jednych ani drugich gustu nie podziela. Miłostki są niebezpieczne, a chatki niewygodne. Niebezpieczeństwo pierwszych polega na tem, że są ogniem, który czasem parzy i kipiątkiem, który, nie zawsze czystym będąc, często plami; o niewygodzie zaś drugich, to jest, chatek, niema co i mówić, bo rzecz wiadoma: ciasno, głodno, nudno, często też brudno i ze szczelin zimne wiatry wieją.
Jednak znała raz chatkę taką zbliska, gdyż była wymarzonym i urzeczywistnionym rajem jednej z jej krewnych. Krewna ta jej, osóbka śliczna, pełna wdzięku, dwa razy miała sposobność uczynienia świetnej partji i, obie te sposobności odrzuciwszy, wyszła za biedaka, który posiadał chatkę i był — nim. I rzecz to niemal nieprawdopodobna, lecz której zaprzeczyć nie może, ponieważ ją na własne oczy widywała, że wiatry, ze szczelin tej chatki wiejące, szczęścia z niej nie wywiały. Ludzie ci miewali często troski, zmartwienia, niedostatki rozmaite, ale też i pociechy, przypominające te deszczyki majowe, które, gdy po niwie przejdą, rozwija się wnet nad nią tysiąc koron kwiatowych i wzbija się tysiąc woni. Bywała tam dość często i przypomina sobie pewne szare godziny w pokoikach małych i o szarych godzinach przy małych oknach, za któremi płonęły zorze purpurowe, rozmowy ciche, długie, poufne; przypomina sobie pewne spojrzenia, uśmiechy, słowa na pozór zwykłe, lecz z których wiały gorące oddechy duszy, ruchy ramion, śpieszących z opieką, obroną, pomocą, pieszczotą. Drobiazgi, lecz w których oni tak dalece zamknęli główną wartość życia, że wszystko, co spotykało ich po za niemi, poczytywali za epizody przemijające, za dodatki przyjemne lub przykre, lecz nieba życia powlec chmurami, ani dna dusz goryczą napoić nie mogące. Jak z drobnych kamuszków, składających mozajkowany obraz, ulatnia się pierwiastek piękna, tak z tych drobiazgów uczuciowych sączyła się dla nich przeciw truciznom życia — słodycz lecznicza.
Gdy sobie teraz tę chatkę i parę jej mieszkańców przypomina, nie może sumiennie zaprzeczyć, że sprawiały na niej wrażenie, które z jednej strony było zdziwieniem, a z drugiej niejakim żalem. Dziwiła się temu rodzajowi szczęścia i chwytała siebie na gorącym uczynku żałowania, że sama go posiąść nie mogła. Nie mogła dlatego, że ani kochać tak głęboko i tkliwie, ani zadowolnić się życiem tak skromnem i cichem nie była zdolną. Zresztą brała i teraz również ten wzgląd bierze pod uwagę, że z pomiędzy wszystkich doświadczeń z chatkami, jakie widywać jej się zdarzało, to jedno tylko było pomyślne; wszystkie zaś inne po miłych początkach miały dalsze ciągi wcale nieprzyjemne i finały zupełnie fatalne.
Więc też podobny ciąg dalszy rozsądnie i praktycznie usunęła od siebie wówczas, gdy z niemałem wytężeniem silnej woli oparła się uczuciu, pociągającemu ją ku temu rozumnemu, miłemu i nadewszystko dobremu człowiekowi, o którym dotąd jeszcze wspomina niekiedy, może... zbyt często... Rzecz dziwna, że właśnie ta dobroć jego, rozlewająca się w głosie, spojrzeniu, uśmiechu, przeglądająca z poruszeń duszy i ciała, wabiła ją ku niemu urokiem najsilniejszym, ją, która dobroci nie umieszczała w rzędzie kardynalnych przymiotów człowieka, a nawet pewne jej wybujałości poczytywała za niedołęstwo i kalectwo. W nim przecież dobroć była tem właśnie, co kroplami ognia i miodu ściekało na dno jej serca. Przytem, ogromnie lubiła dźwięk jego głosu, kolor włosów, postawę, ruchy i nadewszystko czoło, nad rysami niezupełnie regularnemi, myślące, piękne czoło, na którem, jak na karcie książki przeciekawej, oczy jej nieprzezwyciężenie zatrzymywać się musiały.
Lecz — cóż? Stanowisko, stosunki, okoliczności rozmaite, nawet same przekonania i zamiary człowieka tego nie odpowiadały jej upodobaniom i wyobrażeniom o tem, co w życiu zbytecznem jest i koniecznem, miłem i niemiłem. O wartościach świata i życia mieli pojęcia wcale różne. Życie z nim byłoby rodzajem chatki, która budziła w niej trwogę i nieufność, na którą też, pomimo wszystko i na sposób żaden zdecydować się nie mogła.
Ale też i na wyrzeczenie się człowieka tego, na wieczne z nim rozstanie zdecydowała się nie bez trudności... O! z trudnością. Rozsądek przecież wydawał rozkaz wyraźny, silna wola go wykonała i — stało się. Dobrze się stało, gdyż w wypadku przeciwnym miałaby teraz po miłym początku taki ciąg dalszy, że z pewnością nie byłaby taką, jaką jest teraz, spokojną, zadowoloną, świeżą, świetną. Ilekroć przypomina sobie tę dawno, dawno przeminioną historję, dumną uczuwa się ze swojej silnej woli, dzięki której szczęśliwie przekroczyła ten kamień obrazy, szczęśliwie opłynęła tę rafę życia, któremi dla mnóstwa kobiet bywa niezgodne z rozsądkiem uczucie.
Dziś, ów moment zachwycenia, jak miód z hyzopem, zmieszanego z bólem, wydaje się jej snem dalekim, od którego zawiewa tęsknotą... czasem tęsknotą, lecz częściej triumfem. Triumf przemaga. Ze wszystkich zdrojów radości, którymi wytryskuje ziemia, radość triumfu jest tym, z którego ona pije najchętniej i najczęściej, ponieważ ma w sobie wiele próżności...
Gardzi złudzeniami, nie okłamuje siebie nigdy, więc mówi sobie zupełnie szczerze, że z natury i przyzwyczajeń jest próżna. Lubi ludzkie pochwały i hołdy, lubi błyszczeć strojem, wdziękiem, rozmową, stosunkami, otoczeniem niezwykle wykwintnem i pięknem. Posiada też w tem wielkiem mieście sławę jednej z kobiet najpowabniejszych, najmilszych, najświetniejszych, najbieglejszej w sztuce przyjmowania gości, wśród których wiele i coraz więcej znajduje się imion, ukoronowanych przez urodzenie, majątek, genjusz. W jej wieku sławę taką jeszcze posiadać, tylu niezwykłych ludzi ku sobie pociągać — rzadkość, która tylko przez niezmiernie mądrą i wytrwałą samozachowawczość osiągniętą zostać mogła. Wie zresztą dobrze, że i ta ironja, z jaką zapatruje się na wiele rzeczy tego świata, dobre przysługi jej oddaje, bo ludzi zaciekawia do niej i bawi, a duże znawstwo artystyczne i biegłość muzyczna wlewają w rozmowę jej i całą osobę pewien urok, ogień... Otoczenie...
Najbliższe otoczenie jej piękne jest nie przez nagromadzenie tanich pozłot, nie przez wystawę lichych fraszek, ale przez szlachetną harmonję barw i linij, wśród której akordem panującym są nieliczne, ale prawdziwe dzieła sztuki. Dzięki rozsądkowi, który w budżecie wydatków jej zaprowadził równowagę niewzruszoną, posiada środki dla podróżowania, przyglądania się wśród podróży dziełom sztuki i uwożenia z sobą kiedy niekiedy klejnotów tego skarbca. Posiada w mieszkaniu swem trochę prawdziwie pięknych obrazów i rzeźb, a oprócz tego każdy sprzęt czy drobiazg, skoro tylko stanowi szczegół jej otoczenia, przedmiot, na którym oczy jej zatrzymują się codziennie, musi być dziełem myśli artystycznej i zawierać w sobie pierwiastek piękna. Lubi wygodę i lubi piękno, a połączenie pierwszej z drugiem stanowi zadanie, któremu poświęca wiele czasu i myśli, które też udaje się jej wykonywać bardzo dobrze.
Tu jednak nie o samej już tylko próżności mowa być może, w równym, albo i wyższym jeszcze stopniu, o zupełnie szczerym i żywo uczuwanym estetyzmie. Jest estetką. Lubi piękno i zna się na niem. Lubi je dla przyjemności, które sprawia jej zmysłom, ale również i dla uspokojeń tych, które wlewa do jej duszy. Zdarzają się w dniach jej całe godziny, z któremi nie wie co ma uczynić, martwe godziny, których powolne upływanie sprawia szelest umarłych w jesieni liści. Wówczas przypatruje się otaczającym ją przedmiotom pięknym i tym sposobem sprowadza sobie stan pewnej błogości trochę martwy, lecz pokrywający szelest martwych godzin spokojnym i słodkim kwietyzmem.
Niektórzy z pomiędzy znajomych obdarzyli ją nazwą sybarytki. Z chętnym uśmiechem nazwę tę przyjęła. Ani myśli o zapieraniu się, że wartość życia — swego przynajmniej — zawarła w tem wszystkiem, co zawiera w sobie sybarytyzm; lecz szczyci się, że jej sybarytyzm posiada w sobie, obok pierwiastków prozaicznych i pospolitych, pierwiastki artystyczne i podniosłe. Szczyci się też i budzi to w niej zadowolenie głębokie, że sybarytyzm jej nie ma na sobie plam. Jak gronostaj wstrząsa się z obrzydzeniem, ilekroć dostrzeże na sobie samo przypuszczenie, cień, choćby cień cienia plamy. Jest w naturze jej coś z wiecznie myjącej się kotki, tylko, że aktów mycia się dokonywa ona ze strony duchowej równie pilnie, jak ze strony cielesnej. Ta wrodzona skrupulatność w zachowywaniu nieskazitelności, której motywem głównym jest artystyczna niejako dążność do wykuwania kształtów życia w linje spokojne i szlachetne, służy jej jako puklerz przed pokusami erotycznemi, gdyby ich doświadczała. Ale nie doświadcza ich prawie nigdy. Raz tylko, wówczas, zadrżała od samych głębin głębi, a gdy to przezwyciężyła, odparła, wszystko w tym rodzaju wydaje się jej bladem, niedokrwistem, niegodnem westchnień. A przytem — ironja. Wznosić jedną choćby ścianę pałacu swego na podstawie, którą jak dym rozwiewają wiatry czasu, kaprysu, nudy, obrazy — jest to wystawiać na runięcie wszystkie ściany inne. Nie; niech już lepiej stoją, takie jak są, trochę chłodne, ale wyniosłe, ozdobne, spokojne, bezpieczne.
Ogółem biorąc, szczęście, którego używa, składa się z pierwiastków spokoju, bezpieczeństwa, zadowolenia miłości własnej i zadowolenia istniejących w jej naturze instynktów artystycznych. Możnaby powiedzieć, że jest ono, to szczęście, doskonałą sytością. Ciało, umysł, próżność, wyobraźnia jej są syte i, co wiele znaczy, są pewne, że jeśli tylko słońce nie spadnie na ziemię, albo trzęsienie ziemi wszystkiego, co jest na niej, do góry nogami nie przewróci, sytemi będą zawsze. I w tej to właśnie sytości leży tajemnica zadziwiającej na wiek jej świeżości cery, kształtności kibici, czarności włosów, czerwoności ust. Ludzie, na jakikolwiek sposób i z którejkolwiek strony istoty swojej głodni, szybko kurczą się, żółkną, więdną. Ona, w porze przekwitu, w pełni kwitnie.
A jeżeli kiedykolwiek, zrzadka, dostrzeże na różowej wstędze życia szarą pylinkę nudy, lub w sobie uczuje jakąś kroplę drobną, drżącą i palącą — ma przeciw tym gościom nieproszonym sposoby rozmaite, liczne, wśród których miejsce ważne zajmuje muzyka. Muzyka, stanowiąc przednią ozdobę jej osoby, będąc czemś nakształt broszy brylantowej w ogólnym jej stroju, wzbogaca o jeden kwiat więcej bukiet jej artystycznych zadowoleń i służy za narzędzie do zmiatania ze wstęgi życia szarej pylinki nudy, lub do zgniatania na dnie piersi czerwonej kropli tęsknoty. Jeżeli nie wybiera się w podróż, nie wychodzi na przechadzkę, nie bierze do ręki najnowszej książki, nie przyzywa ku sobie najprzyjemniej rozmawiających ludzi, to zasiada przed fortepianem i gra. Gra umiejętnie, pojętnie, z oddaniem, czasem nawet z zapałem i, po godzinie lub dwóch godzinach grania, odchodzi od fortepianu zabawiona, uspokojona, bez szarego pyłu na wstędze dnia, bez piekącej kropelki w piersi. Dziś właśnie zdarzył się jej taki dzień rzadki. Usłyszała szelest martwych godzin, uczuła drżenie kropelki... Grała długo, potem na przechadzkę wyszła i znowu dobrze...
Tak; ci tylko na skąpstwo świata narzekać mogą, których ręce niedołężne lub obłąkane skarbca jego otwierać nie umieją. Ona do umiejętności tej była zdolna, wyćwiczyła się w niej zapomocą rozsądku i silnej woli, więc też należy do posiadaczy, do nasyconych, do zwycięzców.
Oddawna już należy do tych, którzy nigdy nie płaczą.
*
W takich myślach, w takiem niejako zdawaniu przed samą sobą rachunku i sprawozdania pogrążona, długo nie spostrzegała dokoła siebie ani rzeczy, ani ludzi, aż nagle do słuchu jej przedarły się dźwięki głośne, metaliczne. Było to coś, jakby zaszczebiotanie ptaka, czy zadzwonienie kryształu lub srebra, czy gama, wzięta w wjolinie. Był to głośny śmiech dziecka. Nic ważnego ani szczególnego. W takich jak ten ogrodach publicznych znajduje się zazwyczaj mnóstwo gwarzących, śmiejących się dzieci. Jednak, po niezliczone razy słyszane i niesłuchane, tym razem szczebiot i śmiech dziecinny przebiły się do samej głębi jej słuchu, tak, że pochylona naprzód, oczyma szukała ich źródła. Ale maleńkie, różowe to źródło było już od niej dość daleko i przez chwilę tylko mogła widzieć drobną istotkę w różowej sukience, którą za rękę prowadził stary człowiek o plecach szerokich, przygarbionych, dość wytartą odzieżą okrytych. Plecy te
Uwagi (0)