Rotszyldówna - Eliza Orzeszkowa (jak czytać książki w internecie za darmo TXT) 📖
Rotszyldówna to kolejny głos Orzeszkowej wpisujący się w interesującą autorkę tematykę żydowską, tematykę tolerancji i współistnienia obu narodów zamieszkujących ziemie polskie pod zaborami.
Tekst został wydany pośmiertnie w zbiorze „Ostatnie nowele”. Tytuł jest dość przewrotny, gdyż odnosi się do nazwiska jednej z najbardziej wpływowych i legendarnie bogatych rodzin żydowskich. Tymczasem bohaterką jest przeraźliwie biedna Żydówka, która nie tylko nie zasymilowała się i nie znalazła swego miejsca, ale nawet nie rozumie języka polskiego. Z nędzą dziewczyny, prawdopodobnie sieroty, kontrastuje też pora roku, wiosna, która kojarzona jest potocznie ze szczęściem i rodzącą się nadzieją. Opowiadanie Orzeszkowej tej nadziei nie daje.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Rotszyldówna - Eliza Orzeszkowa (jak czytać książki w internecie za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— H-a-a-a?
U wschodu nieba, z za rubinowego szlaku, wytryskiwał olśniewający półkrąg słonecznych promieni, a świat, nagle i świetnie, stawał cały w złocie, w szafirze, w brylantach rosy, w śpiewie ptaków i w gwarze zwierząt i ludzi, — gdy ona, wraz z kołyszącemi się u jej ramienia wiadrami, znikała w niskiem i ciemnem wnętrzu oficyny.
W pierwszych dniach czerwca nadeszły Zielone Święta, słusznie od barwy nadziei nazwane... Hej, na szerokich łanach żyto w pół człowieczego wzrostu już wyrosło i płynie z wiatrem połyskującą falą, z której wyglądają na świat szafirowe oczy bławatków; po niższej nieco pszenicy biegną tu i ówdzie złote smugi dzikiego rzepaku; w najniższych owsach zakwitły kąkole; brzegami dróg i po miedzach powstały lasy białej i żółtej kamioły. Kwiaty zbożu nie szkodzą, tylko je przyozdabiają, a dalej, na łąkach, wysokie trawy upajającą wonią zdają się wabić kosiarzy, którzy też wkrótce wznieść nad niemi mają błyskawice i dźwięki stali. Wprawdzie wszystkie te — pociechy i bliskie spełnienia nadzieje rolnicze nie tyczą się bezpośrednio parobków, oficynę i parę czworaków zamieszkujących. Do nich nic z tego wszystkiego nie należy, oni orzą, sieją, zbierają nie dla siebie. Jednak nawet w stosunku do tych ludzi z twardemi kośćmi i grubą skórą prawdą musi być to, że nie samym chlebem człowiek żyje i że nietylko wino lać mu może w żyły zdroje radości. Najmniejsza skiba wspaniale ubranej ziemi nie była ich własnością, lecz widok jej całkowicie do nich należał i tak ich snać, w połączeniu z ciepłem, światłem i pewnością długiego spoczynku, cieszył, że na znak uciechy oficynę i oba czworaki ubrali oni od wczesnego ranku w gęstą zieloność. Ze ścianami ustrojonemi w wieńce z gałęzi i widłaków, pachnących ajerem dokoła osypane, z młodemi brzózkami i sosenkami u każdych drzwi i za każdem oknem, brzydkie budynki zmieniły się we wdzięczne, zielone altany. Głowy zaś dziewcząt, córek, i sióstr parobków, zmieniły się w ogrody; zboża, które wkrótce żąć one miały, nie były ich własnością, lecz rosnące pośród nich kwiaty do nich należały. Gdy po południu z pobliskiego miasteczka wracając w jaskrawych andarakach, śnieżnie białych koszulach, a warkoczach pełnych maków i nagietek z rosłemi kształtami, silnem stąpaniem i rumianą cerą, gromadką szły przez dziedziniec, mniemaćby można, że jest to nadchodzący od pola chór polnych bogiń. Pole to właśnie surowe, wymagające, ale świeże i potężne, udzieliło im swojej świeżości i siły, a wzamian tej rosy potu, którem je one skropiły i tych potoków pieśni, które wylewały na nie, dało im rosłe kształty i wesołe głosy. Potniały i teraz, całą milę w upale letnim uszedłszy i — śpiewały, a gromada chłopców, za niemi idąca, wtórowała im głośnym gwarem rozmowy i często wybuchającym śmiechem. Przez cały dzień potem, około oficyny i czworaków, i dalej jeszcze nad rzeką, u płotów, pod drzewami, nad zagonami, słychać było rozmowy, żarty, dziecinne szczebioty, rozpoczynane i urywane pieśni, pobrzękiwania skrzypek, gwizdania dudek. Święto! Święto! Aż nadszedł wieczór, jeszcze nie zupełny, ale ten — jego początek, gdy po znikłej tarczy słonecznej pozostaje na zachodzie niby szeroko otwarta brama do nieba, półkolisty szlak bladej jasności, gdy złote słupy owadów z powietrza zniknęły, a na ich miejsce nisko przy ziemi świerszcze wybuchają wiolinowem ćwierkaniem i wyżej między drzewami basowo huczą chrząszcze. Wtedy u drzwi jednego z czworaków, w zawody niby ze świerszczami i chrząszczami, wiolinowo, głośno, zagrały skrzypce i najgłębszym z najgłębszych basem zahuczał bęben. Pod zielonemi girlandami, okrywającemi ściany, na ławce siedząc, jeden parobek z całym możliwym rozmachem rżnął smyczkiem po strunach skrzypiec, drugi z całej możliwej siły walił pałkami w dno miedzianego kotła. To hasło do tańca, jak wojenna pobudka, rozległo się po dziedzińcu, ogrodach i rzece, przeleciało rzekę i echami zakrzyczało w lesie, wyleciało na pole i oddalonemi dźwiękami pobiegło po miedzach i ścieżkach, aż z dziedzińca, ogrodów, z nad rzeki, z miedz i ścieżek zeszła się i zbiegła duża gromada odświętnych świt i andaraków, nóg bosych lub grubo obutych, twarzy ciemnych, ale rumianych, śmiejących się, gwarzących. Zeszła się, zbiegła i wnet na trawie, rosą wieczorną skropionej, utworzyła rój kręcących się i w takt muzyki przytupujących par ludzkich. Zrazu szło to nierówno, leniwiej lub raźniej, ustawało, rozpoczynało się znowu, wybuchało tententem i gwarem, lub milkło; dziewczęta drożyły się i sprzeciwiały chłopcom, którzy nawzajem, lekceważąc, odchodzili na stronę i ręce w kieszenie zasunąwszy, o nic nie dbających frantów udawali. Lecz wtedy one, na przekór tym frantom, pomiędzy sobą łączyły się w pary i, z pod ściany na trawę wybiegłszy, w takt jedne za drugiemi kruciela kręciły się prędko, prędko, stopami przebierając drobno, drobniutko, jaknajdrobniej. Widokowi temu tamci oprzeć się nie mogąc, powracali, przypadali, nienaturalnie połączone pary rozerwawszy, tworzyli wcale inne i hu, ha! skrzypce rznęły, bęben huczał, ciężkie buty po ziemi dudniły, gardła pokrzykiwały tak głośno, że świerszcze i chrząszcze jakby ze świata znikły, tak ich słychać nie było, natomiast dziedziniec, ogrody, rzeka, las i sąsiednie pola zdawały się brzmieć jednym okrzykiem: Święto! Święto! dla spracowanych i najbiedniejszych, dla potem zlanych i nic na ziemi, oprócz widoku ziemi, nie mających — wesołe święto!
Wtedy, z jedynych drzwi oficyny, nie rozweselonych dziś żadną sosenką, ani brzózką, wybiegła dziewczyna z ogromną, czarną, rozczochraną kosą po plecach, podartym kaftanem okrytych i w krótkiej spódnicy, bosa, u jednego kawałka ściany, żadną gałązką dziś nie przyozdobionego, stanęła. Wybiegła śpiesznie, w podanej naprzód postawie stanęła i z obwisłemi na spódnicy rękoma jakby skamieniała. Z tego jej pochylenia się naprzód, z ognia, którym płonęły jej szeroko rozwarte oczy, odgadnąć było można, że taką zabawę po raz pierwszy w życiu widziała. To też od ciekawości rozwarte jej wargi aż drżały. Zachwycenie i podziw odmalowały się w kilkakrotnem zakołysaniu głową w obie strony, kilka razy też uśmiechy prawdziwie młode, dziecinne, zaigrały po jej policzkach i wybiegły na niskie czoło, które pod czarnymi jak noc kędziorami zajaśniało pogodą poranku. Lecz po kilku minutach ciekawość, zachwycenie, radość zniknęły; spoważniała, chmurzyła się coraz więcej, o czemś snać głęboko myślała, bo znowu wstrząsnęła głową, ale tym razem smutnie, aż powolnym ruchem małą, śniadą ręką w tył sięgnąwszy, grubą kosę swą ujęła i jak ktoś, komu na płacz się zbiera, usta nią zakrywszy, z całej siły ramieniem przycisnęła się do ściany. Zdawać się mogło, że pragnęła niewidzialną stać się z tego miejsca, albo i z ziemi zniknąć, a odejść przecież nie mogła. Widok młodzieńczej, wesołej zabawy przykuwał do siebie jej młodość. Zabawa też coraz weselszą, hałaśliwszą się stawała. Wysoki, zgrabny Ostap prowadził tańce z najładniejszą we dworze dziewczyną, Natalką, która w ogromnym wieńcu z bławatków na wstydliwie schylonej głowie, w bielejącej jak śnieg koszuli, szła obok szarej świtki towarzysza, z ręką na jego ramieniu zawieszoną, pełna siły i zarazem wdzięku, aż nagle on stan jej pochwycił w oba ramiona, ona drugą ręką ścisnęła czerwony pas jego i zakręcili się kruciela prędko, prędko, a drobno, drobniutko, jaknajdrobniej. Za nimi inne pary po mokrej trawie, pod złotemi gwiazdami, w wonnym i przeźroczystym zmierzchu, przy dźwiękach skrzypiec i bębna, coraz głośniejszych, zapalczywych, szybszych, przy spoglądaniu w rozbłysłe siwe, albo modre oczy, przy zapomnieniu zupełnem o biedzie i pracy, w ten sam sposób i tak tańczyły — hu, ha!
Do rogu oficyny tak przytuloną, jakby z tego miejsca albo i z ziemi zniknąć pragnęła, długo w noc stała ona wśród zmroku jak widmo ciemna, jak grób cicha wśród hałasu, sama stała, patrzała, raz tylko w wąskiej jej piersi zaszemrał przyciszony, przeciągły, niezrozumiały lament, ale często powolnym ruchem brała z pleców swoją grubą, długą kosę i łzy nią z policzków ocierała.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Wolne Lektury to projekt fundacji Nowoczesna Polska – organizacji pożytku publicznego działającej na rzecz wolności korzystania z dóbr kultury.
Co roku do domeny publicznej przechodzi twórczość kolejnych autorów. Dzięki Twojemu wsparciu będziemy je mogli udostępnić wszystkim bezpłatnie.
Jak możesz pomóc?
Przekaż 1% podatku na rozwój Wolnych Lektur:
Fundacja Nowoczesna Polska
KRS 0000070056
Dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur i pomóż nam rozwijać bibliotekę.
Przekaż darowiznę na konto: szczegóły na stronie Fundacji.
Ten utwór nie jest objęty majątkowym prawem autorskim i znajduje się w domenie publicznej, co oznacza że możesz go swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać. Jeśli utwór opatrzony jest dodatkowymi materiałami (przypisy, motywy literackie etc.), które podlegają prawu autorskiemu, to te dodatkowe materiały udostępnione są na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa – Na Tych Samych Warunkach 3.0 PL.
Źródło: http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/rotszyldowna/
Tekst opracowany na podstawie: Eliza Orzeszkowa, Ostatnie nowele, nakład Gebethnera i Wolffa, Warszawa.
Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl) na podstawie tekstu dostępnego w serwisie Wikiźródła (http://pl.wikisource.org). Redakcję techniczną wykonała Paulina Choromańska, natomiast korektę utworu ze źródłem wikiskrybowie w ramach projektu Wikiźródła. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Okładka na podstawie: Alex Pearson@Flickr, CC BY-SA 2.0
ISBN 978-83-288-3643-3
Plik wygenerowany dnia 2021-07-08.
Uwagi (0)