Ojciec Amable - Guy de Maupassant (codzienne czytanie książek .TXT) 📖
Prosta historia o nieślubnym dziecku, małżeństwie i śmierci, opowiedziana językiem pozornie suchym i rzeczowym, ale na koniec poruszająca. Wyrafinowany warsztatowo i mistrzowski stylistycznie opis rzeczywistości wiejskiej końca XIX wieku.
Normandzki chłop chce, pomimo sprzeciwów ojca, ożenić się z dziewczyną obarczoną nieślubnym dzieckiem. Guy de Maupassaunt opowiada tę historię kilka razy, za każdym razem zaczynając od innego momentu, pokazując złożoność całej sytuacji. Do ślubu ostatecznie, dzięki pomocy proboszcza, dochodzi — co rozpoczyna ciąg tragicznych wypadków. Guy de Maupassant uznawany jest za jednego z najwybitniejszych pisarzy naturalistycznych. Jego nowele cechuje oszczędność stylu, precyzyjne prowadzenie opowieści osadzonych w życiu zwykłych ludzi oraz głęboki fatalizm.
- Autor: Guy de Maupassant
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ojciec Amable - Guy de Maupassant (codzienne czytanie książek .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Guy de Maupassant
Syn i ojciec prawie nigdy nie rozmawiali ze sobą. Od czasu do czasu tylko gdy rozchodziło się o sprzedaż zbiorów, lub kupno krowy, młody człowiek pytał się ojca o zdanie i robiąc z rąk rodzaj tuby, krzyczał mu do ucha swe argumenta.
Ojciec Amable zgadzał się lub sprzeciwiał głosem wolnym, skrzeczącym, wydobywanym gdzieś z brzucha.
Jednego wieczoru, Cezar zbliżywszy się do ojca tak, jakby się to rozchodziło o kupno konia lub krowy, oznajmił mu, krzycząc na cały głos do ucha, że ma zamiar żenić się z Celestyną.
Stary zgniewał się. Dlaczego? Czy ze względu na moralność? Zapewnie że nie... Na wsi cnota dziewczyny niema znów takiej wartości. Ale jego skąpstwo, jego okrutny i głęboki instynkt oszczędności, oburzał się na myśl że syn jego będzie żywił obce dziecko. W jednej sekundzie myślał o tych wszystkich zupach i strawach, które połykałby ten dzieciak, zanimby doszedł do wieku kiedy stałby się pożytecznym przy gospodarstwie, obliczał wszystkie te kawałki chleba, te wszystkie szklanki jabłecznika któreby zjadł ten malec do lat czternastu, — i szalony gniew w nim się rozbudził na Cezara, który widocznie nie pomyślał o tem wszystkiem.
Z gwałtownością wybuchnął:
— Czyś ty zmysły postradał, czy co?
Ale Cezar począł mu wyliczać swoje racye, opowiadać o przymiotach Celestyny, udowodniać że ona sama sto razy więcej zarobi, aniżeli ten malec będzie kosztował. Stary jednak nie wierzył w te korzyści i z uporem bez dalszych wyjaśnień obstawał przy swojem.
— Ja nie chcę, nie chcę... póki ja żyję to się nie stanie.
Od trzech miesięcy zostało na tem bez poróżnienia ich zresztą między sobą. Raz w tygodniu rozpoczynali na nowo tę samą dysputę, używając tych samych argumentów, tych samych słów, z tą samą bezużytecznością.
Wtedy to Celestyna poradziła Cezarowi żeby udał się o pomoc do miejscowego proboszcza.
Wróciwszy do domu Cezar zastał swego ojca już przy stole, spóźnił się był bowiem z powodu swej bytności na probostwie.
Wieczerzali w milczeniu, jeden naprzeciw drugiego, — zjedli po kawałku chleba z masłem po zupie, zapijając go szklanką jabłecznika, potem nieruchomo siedzieli na stołkach, zaledwie oświetleni płomykiem świecy, którą ich mała służąca przyniosła do mycia łyżek i szklanek i nakrajania kawałków chleba do śniadania o świcie dnia następnego.
Kołatanie do drzwi przerwało ciszę i równocześnie w progu zjawił się ksiądz. Stary podniósł na niego wzrok pełen podejrzenia i przeczuwając niebezpieczeństwo, gotował się już do wygramolenia na swoją drabinę, kiedy ksiądz Raffin położywszy rękę na jego ramieniu, krzyknął mu w twarz:
— Mam coś do pomówienia z wami, ojcze Amable.
Cezar korzystając z otwartych drzwi, zniknął. Tak się bał, że nie chciał nic słyszeć. Nie chciał, żeby jego nadzieja rozpadała się z każdem słowem odmownem jego ojca. Wolał naraz potem dowiedzieć się całej prawdy, złej, lub dobrej, byle później. I puścił się w noc ciemną. Był to wieczór bezksiężycowy, wieczór bez gwiazd, jeden z tych mglistych wieczorów, kiedy powietrze staje się szarem i ciężkiem z przesycenia wilgocią.
Mdła woń ziemniaków rozchodziła się z podworców, był to bowiem czas kopania ziemniaków. Z ciasnych otworów stajen mijanych przez Cezara, wydobywały się gorące opary spiących bydląt na gnijącej słomie, ze stajen dochodził go łupot koni stojących u żłobu i chrzęst wyciąganego z poza drabin siana.
Idąc przed siebie, myślał o Celestynie. W tym prostym umyśle, w którym idee niebyłyby niczem innem jak obrazami czerpanemi wprost z odbieranych wrażeń, uczucia miłosne powstawały wywołane jedynie obrazem wielkiej czerwonej dziewki, stojącej na skręcie drogi, śmiejącej się, z rękami na szerokich biodrach.
W taki sam sposób spostrzegł jednego dnia pragnienie Celestyny. Znali się przecież od lat dziecinnych, nigdy jednak przedtem, jak tego ranka, nie zwrócił na nią swojej uwagi. Wtedy rozmawiał z nią czas krótki, potem odszedł i idąc myślał i powtarzał sobie: O Chryste! Jakaż to piękna dziewczyna. Jaka szkoda że zbłądziła z Wiktorem. — Do wieczora myślał wciąż o tem, tak samo nazajutrz.
Gdy się na trzeci dzień znowu z nią zobaczył, uczuł coś w rodzaju łaskotania w głębi gardła, jakby mu kto przez usta wsadził pióro kogucie i niem kręcił, a potem ilekroć z nią się spotykał, odczuwał ten sam rodzaj tego dziwnego łaskotania.
W trzy tygodnie potem postanowił ożenić się z nią, — tak mu się spodobała.
Poprzednim jej błędem nawet się nie niepokoił. Ostatecznie przez to było gorzej, ale jeszcze nie całkiem źle, — nie miał nawet urazy o to do Wiktora.
Ale jeśli proboszcz u ojca jego nic nie uzyskał co będzie robił? — Myśl ta zaniepokoiła go tak, że nie chciał nad nią zatrzymywać się dłużej.
Poszedł pod plebanię, usiadł przed małą furtką i oczekiwał powrotu proboszcza.
Pół godziny upłynęło gdy usłyszał kroki na drodze i mimo że noc była ciemna, rozróżnił jeszcze silniejszy cień sutanny. Porwał się na nogi nie śmiąc nawet przemówić, niechcąc nawet dowiedzieć się prawdy.
Ksiądz spostrzegł go i zawołał wesoło:
— No, mój drogi chłopcze, sprawa twoja jest załatwiona.
Cezar nieśmiało przemówił:
— Załatwiona!... Czy to możliwe?
— Tak mój chłopcze, — choć nie bez trudu — Co za stary nudziarz ten twój ojciec!
Wieśniak powtarzał: Niemożliwe, niemożliwe!
— Tak, tak! — mój chłopcze. Przyjdź do mnie jutro w południe dać na zapowiedzi.
Cezar pochwycił gorąco rękę proboszcza, ściskał ją, wstrząsał, pocierał, bełkocząc:
— A więc to prawda, prawda! Księże proboszczu... słowo honoru, zobaczy mię z pewnością ksiądz proboszcz, w niedzielę na kazaniu.
Ślub odbył się w połowie grudnia, był bardzo skromny, nowożeńcy nie byli bowiem bogaci, Cezar odziany w nowe ubranie, o godzinie ósmej rano był już gotów, by udać się po swą narzeczoną i zaprowadzić ją do mera. Ale było jeszcze zawcześnie, siadł zatem przy stole w kuchni i oczekiwał swych krewnych i kilku przyjaciół, którzy mieli asystować tej uroczystości.
Od dni ośmiu padał śnieg i czarne role pokryte już jesiennymi zasiewami obielił lodowaty szron.
Zimno było w chatach okapturzonych białą warstwą śniegu, sady okryte sędzieliną zdawały się kwitnąć, obielone jak w pięknych miesiącach pokwitania.
Tego dnia, wielkie chmury pędzone zimnym wiatrem północnym zniknęły i błękit nieba rozciągał się nad pobieloną ziemią, na którą padały srebrzyste promienie słońca.
Cezar patrzał przed siebie przez okno, nie myśląc o niczem... szczęśliwy...
Drzwi otwarły się, weszły dwie kobiety odświętnie ubrane, ciotka i kuzynka narzeczonej, trzech mężczyzn, jej kuzynów, potem jedna sąsiadka. Pousiadali w milczeniu na stołkach, nawet nie poruszając się, kobiety w jednym, mężczyźni w drugim kącie izby, onieśmieleni tym zakłopotaniem, które obejmuje ludzi zebranych dla jakiejś uroczystości.
Jeden z kuzynów wkrótce zapytał:
— Czy to już nie czas?
Cezar odpowiedział:
— Myślę że już czas.
— A więc chodźmy — zawołał drugi.
Wszyscy podnieśli się. Wtedy Cezar nagłym niepokojem ogarnięty, wydrapał się po drabinie na strych, żeby zobaczyć czy jego ojciec jest gotów. Stary zawsze rano zwykle wcześnie już gotowy, teraz nawet się nie pokazał. Syn znalazł go jeszcze na jego legowisku, zawiniętego w kołdrę, oczy otwarte, mina zła. Zakrzyczał mu wprost do ucha:
— No mój ojcze, wstawajcie! czas iść na ślub.
Stary zamruczał głosem bolesnym:
— Nie mogę, nie jestem wstanie, czuję jakieś zimno, całe plecy mam oziębnięte, ani się ruszyć nie mogę.
Młody człowiek zdumiony spoglądał na niego, przeczuwając wybieg.
— Chodźcie ojcze, — trzeba się przezwyciężyć.
— Nie mogę!
— Czekajcie, — ja wam pomogę.
Schylił się nad starcem, odwinął go z kołdry wziął w swe ręce i postawił na nogi, — Ale stary począł jęczeć.
— O jej! O la Boga, — ja nieszczęśliwy, — hu, hu, nie mogę, jestem sparaliżowany, to wiatr przewiał mnie przez ten przeklęty dach.
Cezar zrozumiał że nic nie uzyska i wściekły pierwszy raz na swego ojca zawołał:
— A no dobrze, — to nie dostaniecie dzisiaj obiadu, bo my mamy zamówiony obiad w oberży Pollyta. Może to osłabi waszą zaciętość.
Zgramolił się z powrotem po drabinie, poczem udał się w drogę, za nim jego krewni i goście.
Mężczyźni pozawijali u dołu spodnie, aby ich śniegiem nie zawalać, kobiety popodnosiły spódnice odkrywając chude łydki ubrane w pończochy z szarej wełny. I szli jeden za drugim w milczeniu, uważając by nie zejść ze ścieżki wydeptanej w śniegu przez poprzedników.
W przechodzie przez wieś, kilka osób przyłączyło się do orszaku i procesya ta wydłużyła się w nieskończoność, wijąc się na drodze zaledwie widocznej jak żywy różaniec o ruchomych czarnych paciorkach, falujący na białem tle krajobrazu.
Przed domem narzeczonej liczna grupa oczekiwała nadejścia narzeczonego. Zjawienie się go przyjęto okrzykami. Wkrótce potem wyszła Celestyna ubrana w niewielką suknię, okryta w mały czerwony szalik na ramionach, ustrojona w kwiat pomarańczowy we włosach.
Każdy dopytywał się Cezara:
— A gdzież jest twój ojciec?
Odpowiadał zakłopotany.
— Nie może się nawet ruszyć, ma jakieś boleści.
Wieśniacy ze złośliwym uśmiechem kiwali niedowierzająco głową.
Skierowali się ku merostwu. Z tyłu za przyszłymi małżonkami jedna wieśniaczka niosła dziecko Wiktora, jakby rozchodziło się o chrzest, wieśniacy zaś teraz parami, trzymając się pod ręce szli po śniegu, kołysząc się jak szalupa na morzu.
W małym domku municypalności, mer połączył narzeczonych, potem zaś ksiądz swoją koleją połączył ich w skromnym domie Bożym. Przemawiając od ołtarza obiecywał im błogosławieństwo Boże, potem przypomniał im cnoty małżeńskie, zdrowe a proste cnoty wieśniacze, pracę, zgodę i wierność podczas czego dziecko zziębnięte kwiliło za plecami panny młodej.
Za zjawieniem się młodej pary u progu kościoła, z rowu cmentarza zabrzmiały wystrzały ze strzelb. Widać było tylko wyloty luf, z których wydobywały się nagłe obłoki dymów, po chwili pokazała się jakaś głowa i spoglądała ciekawie na orszak weselny. Był to Wiktor, czczący w ten sposób ślub swej przyjaciółki i wykrzykujący jej swe życzenia wśród wystrzałów, do czego zebrał kilku swoich przyjaciół, pięciu czy sześciu parobków. Epizod ten znalazł u uczestników powszechne uznanie.
Uczta odbywała się w oberży Polyta Cacheprune‘a, w dzień jarmarczny na dwadzieścia nakryć. Ogromny udziec barani obracany na rożnie, kurczęta pieczone na własnym tłuszczu, kiełbasa skwiercząca na żywym jasnym ogniu, napełniały dom ciężkim zapachem tłuszczów i wiejskiego pożywienia.
Zasiedli do stołu w południe, natychmiast zupa polała się na talerze i towarzystwo zaraz się ożywiło. Usta otwierały się ażeby opowiadać dowcipy, oczy śmiały się ze znaczącym mruganiem. Zaczęto się bawić w całej pełni.
W tem drzwi się otworzyły i zjawił się ojciec Amable. Miał minę złą, humor wściekły, wlókł się na swoich laskach, jęcząc za każdym krokiem, by w ten sposób dać poznać że jest cierpiącym. Na jego widok zamilkli wszyscy, atoli nagle jego sąsiad, ojciec Molivoire, znany dowcipniś, który znał wszystkie słabostki ludzi, począł krzyczeć zrobiwszy z rąk rodzaj tuby:
— He, stary żarłoku, ale ty masz nos, żeś poczuł aż od siebie kuchnię Polita.
Obecni wybuchli ogromnym śmiechem, a Malivoire zachęcony tem powodzeniem: „Na boleści niema nic lepszego jak kataplazm”.
Mężczyźni aż zaryczeli ze śmiechu, bili pięściami w stół, tupali nogami o podłogę. Kobiety skrzeczały jak kury, służące zanosiły się od śmiechu, stojąc pod ścianą. Jeden tylko ojciec Amable nie śmiał się i nic się nie odzywając, czekał ażeby zrobiono mu miejsce.
Posadzono go w środku stołu, naprzeciw synowej, on zaś jak tylko usiadł zaraz wziął się do jedzenia. Przecież to syn jego to wszystko płacił, należało więc użyć sobie.
Z każdą łyżką zupy, która wpadała do jego żołądka, z każdym kęsem chleba, albo mięsa, kładzionym do ust, z każdą szklanką jabłecznika i wina, którą wlewał do gardła, zdawało mu się, że odzyskuje nieco ze swojego dobra, że odbiera nieco ze swoich pieniędzy, które wszyscy ci darmozjady pożerali, że ratuje choć odrobinę swojego mienia. — I zajadał się w milczeniu z przejęciem chciwca, który dusi pieniądze z twardą wytrwałością, jaką dawniej wkładał w swoją ciężką pracę.
Wtem nagle spostrzegł na końcu stołu dziecko Celestyny siedzące na kolanach jednej z kobiet. Jedząc dalej nie spuszczał już z oka tego malca, któremu jego niańka dawała czasem do ust po kawałeczku pieczeni. I więcej cierpiał ten starzec nad tymi kilkoma kęsami, które zessało to dziecko, aniżeli nad tem wszystkiem co połykali drudzy.
Uczta trwała do wieczora a potem każdy wrócił do swojego domu.
Cezar podniósł swojego ojca:
— Chodźmy ojcze, trzeba wracać.
I pomógł mu wziąć do ręki jego dwie laski, Celestyna wzięła na rękę swoje dziecko i poszli powoli, wśród nocy, którą rozjaśniała biel śniegu. Stary kaleka w trzech czwartych pijany i przez to jeszcze bardziej przykry, upierał się ażeby iść powoli. Kilka razy nawet usiadł w tej myśli że może jego synowa się zaziębi, i stękał i jęczał nic zresztą nie mówiąc i w ten sposób objawiał swoje rzekome cierpienie.
Za powrotem do domu, wylazł natychmiast na swój strych, podczas gdy Cezar ustawiał
Uwagi (0)