Darmowe ebooki » Nowela » Gloria victis (tom opowiadań) - Eliza Orzeszkowa (co czytać przed snem txt) 📖

Czytasz książkę online - «Gloria victis (tom opowiadań) - Eliza Orzeszkowa (co czytać przed snem txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa



1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 ... 49
Idź do strony:
opowiem i wytłumaczę. Ale tylko...

Z nogi na nogę przestępowała, myślą jakąś zaniepokojona.

— Niech tylko Teleżuk nikomu o tym nie mówi, nikomu a nikomu...

Chłop ze wzgardliwością niewypowiedzianą ramionami wzruszył.

— Ot, pani niby to, a kiedy baba, to taki i durna!

Odwrócił się i już odchodził, silny, rosły, z pochyloną kamienną twarzą. Ona, z rękami opartymi o biodra, śmiejąc się, za nim patrzała. Wrócił jeszcze.

— A kołyż to bude? — krótko zapytał.

— Gdy tylko ściemnieje...

— Gdzie te cztery wielkie dęby?

— Aha. Ja tam już będę.

— W Dubowym Rohu?

— Aha!

Dzień dobiegał do końca, słońce zaszło, zorza wieczorna zagasła, na bezmiesięcznym niebie świeciły gwiazdy.

Nieszeroką drogą, pośród pola do bliskiego lasu prowadzącą dwoje ludzi szło szybkim krokiem i zamieniało się nielicznymi słowami.

— Czy byłeś w Lubinowie?

— Byłem... a jakże! Tam my często...

— Inka tam jest?

— A jest.

— Widziałeś ją?

— Naturalnie; jakże mógłbym nie widzieć! Ona przecież zawsze między rówieśnicami jak lilia między... jakże tam... niech będzie między... trawami.

— Także brednie! Powiedziałbyś lepiej, co ona tam robi?

— Cóż Inka może robić? Każdego, kto się na oczy jej nawinie, kokietuje!

— Julek!

— No i cóż takiego? Alboż mama sama o tym nie wie? Zresztą one tam wszystkie konfederatki dla nas szyją, koszule jedwabne i różne tam różności... oprócz tego śpiewają sobie, szczebioczą.

Kobieta westchnęła głośno.

— Julek...

— Co, mamo?

— Żebyś ty ze mną o siostrze choć raz serio porozmawiał!

— Kiedy bo, moja mamo, o Ince trudno jest mówić serio.

— Głupstwo! Dlaczegóż to?

— Bo w niej samej niczego serio nie ma. Dziewczyna pusta, w piękności swej, jak nasza szlachta okoliczna mówi, zadufana i w Leszczynce nudzi się piekielnie, a jak w świat wyleci, to sobie fruwa. Psychologia nietrudna i nieosobliwa.

— Aha! Ale bieda osobliwa może być...

— Jaka tam bieda! Za mąż pójdzie — i już.

Umilkli. Z obu stron drogi, w zbożu już dobrze podrosłym, przebiegały ciche szelesty, szmery, może chody glist i kretów albo podloty ptaków nad świeżo uwite gniazda. Las był już blisko; w ciemnej ścianie jego coś ćwirknęło, gwizdnęło i na chwilę umilkło, aż po zmroku gwiaździstym, nad polem cicho szemrzącym rozległ się głośny, dźwięczny, przeczyście srebrny trel. Rozległ się, pół minuty trwał i umilkł.

Julek podniósł głowę.

— Słowik! — szepnął i w szepcie tym jak w zwierciadle ludzkiego serca odbiła się tajemniczość wieczoru, gwiazd, ciemnego lasu i słowiczego trelu.

— Wcześnie w tym roku słowik... — zaczęła pani Teresa i nie dokończyła.

— Oj, ten rok! Ten rok! Ten rok!

Słowa te jak z podmuchem wiatru wyszły z jej piersi z ciężkim, trzęsącym się westchnieniem.

A w tejże chwili, w lesie znowu, lecz w dalszej jego głębi, w innej stronie, zabrzmiał taki sam jak przedtem trel srebrem dzwoniący, przez oddalenie od tamtego cichszy i tak jak tamten umilkł, a bujne runie po obu stronach drogi i u brzegów ich majaczące w zmroku drobne twarze kwiatów zdawały się w nieruchomości słuchać, czekać.

— Słyszysz, Julek? Ten drugi to właśnie tam zaśpiewał...

— W Dębowym Rogu?

— Gdzie te cztery najstarsze dęby rosną...

— Mama i w ciemnościach dęby te rozpozna?

— Oj, oj! Ile razy ja tam byłam. Ile ja tam...

Miała już powiedzieć — przepłakałam! Ale wstrzymała się, umilkła. Zawsze wstyd jakiś czy hardość niepokonana wstrzymywały ją od głośnego wspomnienia o przelanych kiedykolwiek łzach. Więc milcząc szła dalej i tylko myślała o tym, ile razy w dnie letnie albo i jesienne biegła tą drogą, wpadała do tego lasu i ku owym dębom dążyła, aby w gęstym cieniu ich listowia ukryć dolę swoją i z nich wyciekające łzy. „Dwa gołębie wodę piły...” Mój Boże! ileż razy, gdy piosnka ta głosem kochanym śpiewana przebrzmiała dla niej — wciąż jednak brzmiąc dla innych — jeden z gołębi wił się z bólu i płaczu na mchach szmaragdowych, u potężnych stóp czterech najstarszych w tym lesie dębów!

Teraz szła ku temu miejscu ucieczek swych od oczu i uszu ludzkich z myślą ukrycia w nich czegoś innego niż łzy i szlochania.

Weszli do lasu i gdy szybko szli naprzód, omijając pnie drzew i gęste sploty gałęzi przed sobą rozchylając, ogarniały ich miejscami ciemności grube, a miejscami, tam gdzie rozstępowały się nieco drzewa, zmroki przezroczyste, z lekka przez gwiazdy rozświetlone i u dołu, przy samej ziemi, usiane drobnymi twarzami, które zdawały się patrzeć na gwiazdy. Były to anemony obficie i bujnie rozkwitłe, te narcyzy leśne, które nocami nawet odrzynają się od ciemności bielą śnieżystą. Dwa słowiki to tu, to tam odezwały się z kolei, ale krótkimi nutami, które wnet milkły. Jakby próbowały tylko swych instrumentów muzycznych, jakby je nastrajały...

Wtem przed dwojgiem ludzi przez las idących stanęła grubsza, gęstsza, wyższa niż gdziekolwiek indziej ciemność i z ciemności tej gruby, stłumiony szept zawołał:

— Pani! Pani! Toż to tu!...

— Teleżuk? Tak, tak! To tutaj! A turkotu nie słyszałeś jeszcze? Czy od strony Dziatkowicz turkotu nie słychać?

I stanęła jak wryta; o parę kroków od niej stanął też jak wryty Julek. W ciemności zaś ozwał się ten sam co wprzódy gruby szept:

— Ot i jadą!

Słuchali. W dalekiej jeszcze głębi lasu toczył się turkot powolny, koła jakieś z głuchymi stukami uderzały o wystające nad ziemią korzenie drzew czy o wystające nad mchami leśnymi kamienie.

Słuchali i w turkot ten powolny, a coraz bliższy, wyraźniejszy wsłuchani, nie usłyszeli kilku szelestów, które ozwały się w pobliżu.

Kędyś w pobliżu, w zarośli leszczynowej, złamała się z głuchym trzaskiem gałąź nadeptana czyjąś stopą, zaraz potem ktoś bardzo ostrożnie, jednak nie bez szelestu prześliznął się wśród leszczyn i gdyby oczy dwojga nieruchomych ludzi nie były wytężone w stronę, od której zbliżał się turkot, mogłyby dostrzec dwie małe postacie, dwa raczej małe cienie, które wyśliznąwszy się spomiędzy leszczyn, szybkim jak myśl ruchem zanurzyły się w padającą od drzew potężnych ciemność.

Jednocześnie Julek na spotkanie turkotu zupełnie już niedalekiego poskoczył i po lesie rozeszło się trzykrotnie powtórzone, krótkie, lecz przenikliwe gwizdnięcie.

U stóp grubej, wysokiej ciemności, która przestrzeń pomiędzy czterema potężnymi dębami zawartą napełniała, zatrzymał się wóz dwukonny, wysoko czymś naładowany i ktoś wysmukły, zgrabny, sprężystym ruchem młodzieńczym z niego zeskoczywszy, w mgnieniu oka przed panią Teresą się znalazł.

— Pan Gustaw — szepnęła — pan sam?

— Naturalnie, że sam. To najbezpieczniej. Takiego Teleżuka, jak pani, nie mam.

W rękę ją na powitanie pocałował.

— Julek, do roboty! A! I Teleżuk jest! Tym lepiej! We trzech prędzej pójdzie!

We trzech! Zapewne! Bez pani Teresy rachował młodzieniec z wozem naładowanym przybyły. Jeszcze tego świat nie widział, żeby ona, gdy robota pilna była, sama lub wespół z innymi do niej się nie zabrała.

— Teleżuk! Ile rydli przyniosłeś?

— Cztery, pani.

— Ot, sprytny! Wziął jeden i dla mnie.

Chłop spokojnie odpowiedział:

— Wiadomo.

I dźwignął z wozu grubą więź przedmiotów jakichś, szczelnie w coś owiniętych, które gdy w silnych ramionach je podnosił, metalicznie i ostro szczęknęły.

Niedaleko stamtąd, za grubym pniem dębowym, jakiś mały cień, przysiadłszy do ziemi, zaszeptał:

— Słyszysz, Olek?

A zza sąsiedniego pnia szept inny, jak liść na wietrze drgający, odpowiedział:

— Sza... sza... szab... le!...

Było to tak, jakby dwa małe robaki po ostrych kończynach traw przepełzały i nie mogli tego usłyszeć ludzie krzątający się około wozu, tym bardziej że w tejże chwili, kędyś blisko, jak zdrój z podziemia, wytrysnął z ciemności rozgłośny, pełny już teraz śpiew słowika.

Cztery stare, najstarsze w lesie dęby splatały w górze liściaste gałęzie i była to jakby kaplica napełniona ciemnością, ze stropem gdzieniegdzie ucętkowanym złotymi oczyma gwiazd. Unosiła się nad tą ciemną kaplicą nieprzerwana pieśń słowicza, a na podłożu jej poruszały się sylwety czworga ludzi i kiedy niekiedy pobrzękiwał metal. Pobrzękiwania te to dłuższe, to krótsze, to mniej, to więcej ostro, zdawały się towarzyszyć słowiczej pieśni, tak jak akordy instrumentu muzycznego towarzyszą ludzkiemu śpiewowi. Czasem jeszcze wydawać się to mogło rozmową tonów podniebieskich, czystych, wolnych, wzlotnych, z przyziemnymi, ostrymi, groźnymi zgrzytami.

Oku we wnętrze tej kaplicy patrzącemu trzeba było tylko oswoić się z ciemnością, aby rozpoznać robotę poruszających się w niej ludzi. Wykopywali doły, pogrążali w nie przedmioty z wozu zdejmowane i nakrywali je warstwami ziemi pełnej ziół i mchu. Widać było szerokie chwilami rozmachy ramion pani Teresy i silnie w jej rękach uderzające o ziemię narzędzie pracy.

Pracowali w milczeniu, czasem tylko kilku słowami przerywanym.

— Niech mama odpocznie!

— Także gadanie! Na tamtym świecie wszyscy wieczny odpoczynek mieć będziemy!

A potem szept przybyłego z wozem młodzieńca:

— Oj, zmęczyłem się!

I odpowiedź pani Teresy:

— Także dziw! Rączki do roboty nie przyzwyczajone!

Potem, pracy nie przerywając, trochę zdyszanym głosem mówiła:

— A ja powiem, że nie szkodziłoby panom, oj, nie szkodziłoby dobrze sobie czasem pomachać siekierą czy tam kosą albo nad pługiem oblać się takim potem, żeby z nim razem wszystkie głupstwa, a to i grzechy z kości i duszy powychodziły...

Dwa młodzieńcze głosy zaśmiały się, a ona w odpowiedź śmiechowi temu sarknęła:

— Nie ma czego śmiać się: prawdę mówię!

Żelaźco rydla głęboko w ziemię pogrążając dodała:

— Nie do Julka to mówię... on od dzieciństwa do roboty nawykł...

— Do mnie pani to mówi?

— A pewnie! Małoż to grzeszków: polowanka, baliki, koniki, pieski, zawracanie główek dziewczętom... No, czy nie było? Niech pan Gustaw sam powie... małoż to tego było?...

On po krótkim odpoczynku znowu do kopania ziemi się zbierając odpowiedział:

— Już nie będzie.

Nie żart ani żal, ani smutek, lecz uroczysta powaga w odpowiedzi tej brzmiała. Czuć w niej było potężny wiew czasu, który w dalekość niezmierzoną odniósł od ludzi baliki, koniki, pieski i dziewczęce główki.

— Ty, Julku, do domu teraz nie wrócisz, ale ze mną pojedziesz... potrzebnyś!

— Wedle rozkazu, panie setniku!

Długo pracowali. Już i drugi słowik kędyś tam dalej na dobre się rozśpiewał, i konie u wozu zniecierpliwione długim staniem parskały i czasem wydawały krótkie rżenia, gdy pani Teresa, narzędzie pracy na ziemię rzucając, rzekła:

— Skończone! Teraz wy sobie jedźcie, a ja z Teleżukiem do domu powrócę.

Teleżuk zbierał rydle i w jakimś krzaczystym schronieniu pomiędzy dębami je składał.

— Nie zabierzesz tego do domu?

— Ot! Żeby jeszcze nie śpiący ludzie zobaczyli! Już ja lepiej wiem, kiedy po to przyjść trzeba. Bądźcie spokojna, pani.

Po kilku minutach nikogo już pomiędzy starymi dębami nie było. W głębi lasu odzywał się czasem turkot wozu coraz słabszy i dalszy. Na drodze, pośród pól od lasu biegnącej, dwoje ludzi pośpiesznie szło ku majaczącemu w swych gruszach i lipach dworkowi.

Wtedy z gęstwin leszczynowych, zza potężnych pni dębów, wyskoczyły dwa małe cienie ludzkie i rzuciwszy się ku sobie, szybko, namiętnie zaszeptały:

— Teraz, Olek! Teraz albo nigdy! Ziemia świeżo poruszona, odkopać łatwo...

— I rydle są...

— Widziałem, gdzie schował.

— I ja! I ja!

— Szabel nie można — za duże, ale pistolety...

— I kindżały...

— A jakże... Naboje do pistoletów też...

— Tylko, Olek, z całej siły kopać... z całej siły...

— Bo drugi raz już tak nie zdarzy się...

— Już ty mnie nie ucz, Janek, jak sam...

— Chodźmyż prędzej!

— Prędzej, prędzej!

Zniknęli w ciemnej kaplicy dębowej i nic już w lesie słychać nie było oprócz dwu pieśni słowiczych, które tony i trele zachwycone, rozmarzone, romantyczne, to razem, to na przemian rzucały pod świecące nad ciemnym, nad cichym lasem gwiazdy.

Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
III

Ze wsi chłopskiej, do której dobry kawał drogi był z Leszczynki, a w której dziś robotników do pilnej jakiejś roboty gospodarskiej zamawiała, pani Teresa biegła drożyną polną bez tchu prawie i cała potem oblana, bo ranek duszny był i upalny. Zdyszana, z policzkami gorąco zarumienionymi, ze wzrokiem zakłopotanym, do kuchni bocznymi drzwiami domu wpadła i wnet zawołała:

— Teleżukowa! A maleńkie gdzie?

Kobieta w chłopskim ubraniu, od kuchennego ognia twarzy nie odwracając, odpowiedziała:

— Z Julkiem w pole poszli...

— A chłopcy?

— W sadzie siedzą... czytają...

— Jedli co?

— Ojej! Może wy, pani, co zjecie?

— Nie chcę! Nie mam czasu! Do obiadu zaczekam...

Nie miała czasu na jedzenie; musiała w rachunkowej książce coś zapisać, bo potem zapomni, do ogrodu, gdzie dziewczęta warzywa pełły, zlatać, do lochu, gdzie dziś udój bez niej postawili, skoczyć...

Więc jak wicher głośno za sobą drzwi zamykając parę izb przebiegła ku tej, która nazwę jej pokoju nosiła, dążąc, gdy wypadkiem na okno otwarte spojrzawszy, jak do ziemi przykuta stanęła i oczyma, w których to gniew, to żal iskry zapalał, na ogród za oknem otwartym zieleniejący patrzała...

Po ogrodzie...

Jakaż to księżniczka czy dama wielkoświatowa lub dworska w szacie białej, czarnymi cętkami nakrapianej, srebrną obręczą przepasanej przechadza się po tym biednym ogrodzie bez alei cienistych, bez dróg gracowanych, bez kwiatów wyszukanych? A może jest to jakieś zjawisko zaziemskie, które na chwilę tylko tu zleciało, bo wśród starych drzew owocowych i agrestowych krzaków, miejscami wśród zielsk dzikich, przesuwa się powoli, niedbale, nigdzie nie dążąc, na nic nie spoglądając, czasem tylko białą rączką zrywając z krzaku listek, który wnet roztargnionym czy zniechęconym gestem z palców wypuszcza. Na wydeptanej wśród trawy ścieżce stopki ładnymi pantofelkami okryte ostrożnie stawia, aby nimi jakiego kamyczka czy twardej kępki trawy nie

1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 ... 49
Idź do strony:

Darmowe książki «Gloria victis (tom opowiadań) - Eliza Orzeszkowa (co czytać przed snem txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz