Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Bądź przygotowany na krytyki, na pochwały! Niech ani jedne, ani drugie wielkiego na Ciebie nie robią wrażenia, ale zachowaj zawsze czyste, święte, podniosłe przekonanie, że jesteś poetą, a przepowiadam Ci sławę i nieszczęście zarazem.
Ja — ale czyż mam Ci mówić o sobie, o tem nędznem stworzeniu, które śmie jeszcze mówić i pisać, zapalać się i rozpatrywać piękności Alp, chociaż wszystko wkoło niego się wali — sława, przyszłość, honor? Czuję to, czuję, zgubiony jestem i nie sądź, że stoję jeszcze na brzegu przepaści: już w nią zacząłem zstępować. Jakąż popełniłem zbrodnię, by taką karę znosić? Jestem młody i nie mogłem wiele złego zrobić na świecie. Charakter mój mało ma skłonności do okrucieństwa, podstępu lub zdrady. Cóż zrobiłem? Ach, faryzeusza to dzieje! Cóżem zrobił? Zaprawdę, dopuściłem się czynów, godnych kary. Gdy zwracam się do czasów minionych, widzę się, gdy, wyszedłszy z dzieciństwa, przechodzę pod łukiem tryumfalnym młodości z sercem namiętnem, którego żadna cnota, żadna zasada nie powstrzymała na drodze grzechu; tam młoda dziewczyna, tam kobieta oszkalowana, tam tysiąc przykrości, wyrządzonych przeze mnie wtrąconemu w nieszczęście ojcu, tam pycha bez granic, tam myśl wzniosła, łącząca się ze zbrodnią i obłudą, tam orgie z kielichem w ręku, tam nieokiełzane nienawiści, prowadzące do walki. Oto orszak, który mię otacza w moich smutnych wspomnieniach. Bóg nic nie zapomina.
Ale nie będę się żalił, nie będę się skarżył, jak dziecię lub młoda dziewczyna. Nieść będę los swój, jak Syn Człowieczy niósł krzyż swój na wzgórze Golgoty, a choćby może lepiej dla mnie było rzucić się rozpaczliwym skokiem w dół, w przepaść, nie będę szukał ucieczki przed widmami, które smagają mię ostremi wyrzutami i ścigają przeraźliwem wyciem. Ach! Gdybyż mieć ucho, zdolne wsłuchać się w melodię pieśni — ach, gdybyż mieć duszę, zdolną upoić się muzyką i usnąć przy śpiewie drogich, najdroższych ust, i śnić o państwie światła i państwie dźwięków, gdy koło nas piękność budzi ubóstwianą ręką tony, które kochamy! To było niegdyś moim udziałem, lecz przeszło, i to na wieki. A mnie pozostało tylko cierpieć, stykać się z nienawiścią i pogardą, a nie z przyjaźnią i miłością. Przyjaciele moi umarli lub rozproszeni są z dala ode mnie. Pani moja i miłość zamieszkuje między ludźmi, którzy imienia mojego nigdy nie słyszeli i co dzień mniej pamięta, jak je wymawiać należy. Łódź moja jest nędzną barką. Płynę pospiesznie nad skałami. Żagle moje, niegdyś śnieżne w blasku słońca i mgliste w promieniach księżyca, dziś przez niejedną burzę rozerwane są i przebite.
Nie mogę odegnać od siebie tych straszliwych widziadeł. Wirują wkoło mnie, szare, jak mgła wieczorna, bolesne, jak pieśni pogrzebowe, a gdy ludzie wołają do mnie: „Otrząśnij się z nich!” uśmiecham się, śmiejąc się z tego, gdyż łatwo strząsnąć ze skroni naszej wieniec z kwiatów, gdyż liście ich są miękkie i delikatne, ale trudno zerwać koronę cierniową.
Lecz cicho! Zegar bije godzinę odjazdu. Pójdę swoją drogą.
Żegnajcie góry, żegnajcie miejsca, pełne drogich, drogich wspomnień! Pójdę swoją drogą, a droga moja wiedzie ku śmierci i zapomnieniu.
(Napisałem to w nocy, gdy miałem pojechać do Paryża; były to ostatnie słowa, kończące moje manuskrypty angielskie, Tobie przeznaczone). Wszystko to jest snem. Chociaż sądziłem, że moja godzina wybiła, był to tylko zwodniczy dźwięk gorączkowych widziadeł, a gdy widziadła takie często wracają, skracają nam życie. Bo, gdy unoszą się nad naszym mózgiem, nie jesteśmy tem, czem byliśmy przedtem, ani tem, czem jesteśmy co dzień. Rozgorączkowani, stajemy się na chwilę potężniejsi, zdolni walczyć z wrogami i zginąć bez jęku, zdolni przekazać swój zapał innym ludziom i pchnąć ich swemi słowami na dziką drogę zmagania się i niebezpieczeństwa. Stajemy się duchami ognistemi zrywającemi się z form glinianych. Cierpimy i radujemy się z naszych cierpień i nie zamienilibyśmy naszych udręczeń na tętno szczęścia i uśmiech wesołości. Bo czujemy, że dusza nasza ulata w górę i unosi się wysoko nad tymi, którzy nie wiedzą, co to znaczy nosić kamień w sercu. Ból ma swoje szczyty, jak i szczęście, lecz wysusza źródła naszego życia, wypala szpik naszych kości, zamienia nas w kościotrupy i gasi błyskawice naszych oczu. Takie widziadła przechodzą szybko, ale ślady ich pozostają. Rzucają one w nasze serce toczące robaki.
Niech tak będzie!
Nie wiem, dlaczego dostałem napadu angielszczyzny, ale, ponieważ go dostałem, niech tak będzie.
Nie ma godziny, żebym nie myślał o Henriecie; jest mi tak droga, jak złudzenie, jak sen najdroższy, a sen prędzej może staje mi się drogi, niż rzeczywistość. Jeśli ją zobaczysz, niech dusza Twoja, powiększona o moją, wybuchnie w spojrzeniu, które jej rzucisz! Leach zawiadomił mię, że pisał do niej, zapytując o paczki, przez siebie wysłane. A więc nowa burza rozszaleje w jej sercu. Biedna dziewczyna, żałuję jej bardzo, że ukochała swoją pierwszą miłością tego, kogo ukochała swoją pierwszą miłością. Ale co się stało, już się nie odstanie i stać się musiało. Żegnaj, Henryku, uszanowania dla matki Twojej! Pisuj i nie ociągaj się!
Zyg. Kras.
Czy odebrałeś mój list z „Marią z Mont-Blanc”, a później inny z domem w Bourdigny?
14 września 1831, Genewa
Kochany Henryku!
Skłaniasz się do mojego zdania i pogarda H. wydaje Ci się rzeczą prawdopodobną. To dobrze. Długo w nią wątpiłeś, ja zaś ani jednej chwili. Gdyż między dwiema duszami, które się kochały, pozostaje zawsze nić sympatii, łańcuch, którego końcowemi ogniwami są dwa serca, i gdy jedno z ogniw zadrży jakiemkolwiek uczuciem, ruch ten przenosi się i, choć osłabiony, dochodzi do drugiego. Drugim sercem było moje, i uczułem gorycz jej pogardy i czuję ją jeszcze; jest to jedna z najbardziej zatrutych czar między temi, które mi zostały podane na uczcie nieszczęścia. Podtrzymuj wspomnienie o mnie w jej duszy, tak, jak się podtrzymuje wspomnienie zmarłego. Gdyż umarłem dla niej, i może nigdy nie nadejdzie moje zmartwychwstanie.
Podoba mi się epizod z Twoją ciotką. Przypomniała mi ona tych dawnych przedstawicieli starych rodów, których z dnia na dzień coraz mniej na powierzchni ziemi, a którzy ustąpią miejsca nowej rasie, rwącej się na podbój społeczeństwa w otoczeniu brzytew golarza i statków parowych mechanika. Niech tak będzie! Przypomniało mi to moją babkę, przypomniało mi to moich przodków, o których wspomnień tysiące drzemało w mojem łonie, salę w naszym pałacu, pełną ich portretów, kościół we wsi naszej, pełen ich pomników grobowych, i podziemia, pełne ich trumien, dziedziczne nienawiści, przekazywane z łoża śmierci ojca życiu syna, a wreszcie pierścień z diamentami obudził w mej duszy obraz zbroi, złotem nabijanych, wspaniałych rzędów, siodeł, czapraków, uzd, pokrytych szafirami i szmaragdami, długich fuzyj, łuków, sztyletów i szabel, które tyle razy widziałem w dzieciństwie swojem, leżące w pyle dokoła mnie, pośród milczenia długiej sali o oknach gotyckich. Były to relikwie przodków moich i niejedna z tych szabel wyszczerbiła się na rosyjskich, tureckich i tatarskich piersiach. Dziwne, że imię Izabelli Wallace wszystko to we mnie obudziło.
Legenda moja jest od Twojej prawdziwszą, gdyż żaden młody wieśniak do ogrodu nie chodził. To ja byłem, a jeśli zrywałem kwiaty, to nie dla narzeczonej swojej. Tymczasem „Maria z Mont Blanc” jest czemś prawdziwem, zdarzeniem pewnem, w którem tyle jest prawdy, co w fakcie, że góra Mont Blanc istnieje. Znalazłem opis jego w broszurce jakiegoś angielskiego kapitana, przedstawiającego swoje wejście na Mont Blanc; potem rzecz tę opowiedziano mi i potwierdzono w Chamonix.
Uważam, że wiersze Twoje O niewinności dzieciństwa są bardzo ładne, nieuchwytne, rozmarzone i miękkie, lecz zupełnie pozbawione energii. Przedmiot na nią nie dozwala. Lecz w Marii siła jest dopuszczalna. Daj więc w Marii coś mocnego, coś „uszlachetnionego przez niebezpieczeństwo” w owych strzelcach kozic, opartych o skałę z karabinem w ręku, ze spokojną zuchwałością górali na czole. Niechaj te dzieci przepaści staną się wzniosłe w Twoich rękach! Lecz niech zarazem nie będzie w tem nic — diabeł wie, z czego chcę powiedzieć: z myśli wschodnich lub włoskich. Niechaj nie będzie nic, prócz Alp i surowości Alp. Weź tych ludzi i przedstaw ich takimi, jakimi są w rzeczywistości, nie zaś, jakimi by je stworzyły Twoje sny poetyckie i bądź pewien, że dosyć jeszcze się znajdzie w nich poezji. Zresztą wszystkie te rady nie warte grosza. Gdy poczujesz natchnienie, siadaj i pisz, kpiąc ze wszystkich rad krytyków; zrób mi tę przyjemność i zacznij ode mnie! Ale nic mi nie mówisz o ostatniej scenie Adama w podziemiach ani też o scenie, w której uzbrojone góry uderzają na siebie. Chciałbym wiedzieć, jakie jest zdanie Twoje o obu scenach.
Przedwczoraj napisałem do Norwich ogromny list, pełen geniuszów i duchów, wywołanych przeze mnie. Wróciłem teraz znów do pracy, porzuconej od czasów włoskich (w swoim czasie pisałem Ci o tem), do romansu czy też historii z życia wiejskiego w Polsce; nosi tytuł: Przeor Augustynów, lecz utwór uległ z czasem zmianom. Powiązałem go z powstaniem w Polsce, a ponieważ nie mogę nic spokojnego napisać, wprowadziłem do niego katastrofy i nieszczęścia. Biedna dziewica, uśmierciłem ją! Miałem w tych dniach mocne i pewne natchnienie. Codziennie piszę jeden rozdział. Skończę to wkrótce, a wtedy zabiorę się do przepisywania dla wypoczynku umysłu i wprawy w kaligrafii.
„I często czyni się dobrze, raczej po to, ażeby kochać, niż dlatego, że się kocha”, jest jedna z najlepszych uwag, jakie kiedykolwiek w życiu wypowiedziałeś. To prawdziwe i głębokie spostrzeżenie. Wierzaj mi, kochany, że przyjaźń matki Twojej daje mi bardzo słodkie, bardzo spokojne i nieco melancholijne wzruszenie. Myślę często o małym saloniku z brązowym kominkiem, brązowym dywanem, jasną tapetą i z pianinem, na którem widziałem raz ślizgające się palce H. a tyle razy Twoje, o matce Twojej, siedzącej przy stole, o tej lampie, która przyświecała nam wszystkim z taką życzliwością, a mnie promieniami gościnności. Nie jest to jedno z moich namiętnych, palących, egzaltowanych, nieokiełzanych wspomnień, za których rzeczywistość oddałbym życie, lecz jest to jedno z moich wspomnień cichych, kojących, spokojnych i pogodnych. A kto wie, czy wspomnienia tego drugiego rodzaju nie są przeznaczone, by przetrwać pierwsze? Czy mi wierzysz?
Wspomnienia moje są najkosztowniejszą rzeczą, jaką posiadam, i są mi słodsze od niejednej nadziei. Nadzieja, mój przyjacielu, to poemat, to rozpoczynający się dramat, a więc będą w nim walki i zawody. Wspomnienie jest poematem, dramatem zakończonym. Walka była w nim i było w nim szczęście, lecz, chociaż to jest przeszłością, jakiś nieznany mi instynkt wieczności sprawia, że człowiek przemienia tę przeszłość w teraźniejszość, zmusza ją do stania się teraźniejszością, lecz teraźniejszością bez kłopotów rzeczywistych teraźniejszości, bez uczucia nędznego życia rzeczywistej teraźniejszości, bez wszystkich drobnych przyjemności rzeczywistej teraźniejszości, z których każda jest cierniem. Wspomnienia nazwałbym różą, której kolce znikły, która pozostała sama, opuszczona, samotna i z ogrodu, gdzie kwitła, przyszła, by przywiązać się do naszego łona i, tam ukryta, kołysze się przy tchnieniu duszy naszej, woń swą wydając. Nadzieja jest pączkiem olśniewającej świeżości, lecz wewnątrz często stoczonym przez gąsienice, a gdy sądzimy, że płatki się rozwiną, nie znajdujemy nic prócz zgnilizny. Wszystko się zwraca przeciwko nadziei: i sam człowiek, i przeznaczenie, i wola innych ludzi. — Wspomnienie jest nietykalne, jest trybunem duszy, który jej broni przed rozpaczą, który ją podtrzymuje w dniach męki i nie dozwala na jej spodlenie. Gdyż dusza, która ma szlachetne i wielkie wspomnienia, nigdy się nie spodli, ta zaś, która ma wielkie i szlachetne nadzieje, może po wiele razy okazać się niegodną swego przeznaczenia, upaść i stoczyć się w błoto.
Jakiż to czar, jakaż siła i potęga jest we wspomnieniu! Jest ono księciem ludzkich tajemnic, jest geniuszem przepaści duszy. To ono narzuca złoto-błękitną zasłonę na wszystko, czem byliśmy niegdyś, i ono przemienia czarę goryczy w czarę półbogów. Dodaje miłość do miłości, przyjaźń do przyjaźni, wprowadza harmonię do duchowych obrazów i zbiera rozsypane szczątki naszego życia — to ono z przeszłości naszej tworzy muzykę, przy której dźwięku jest nam łatwiej postępować w przyszłość. Jest muzyką Tyrteusza w dniach walki, a Anakreona w dniach radości. Wspomnienie jest syntezą, nadzieja analizą, itd. Ale oto chyba dosyć o tych dwóch stronach duszy, które musiały Cię szalenie znudzić. Leach powiedziałby, czytając te słowa: „Przeklęty humbug”.
Żegnaj, przyjacielu!
Twój do śmierci
Zyg. Kr.
Genewa, 25 września [18]31
Kochany Henryku!
Chciałbym bardzo być tego zdania, co biskup Berkeley, gdyż nie wierzyłbym w istnienie tyranów, hipokrytów i bankierów, lub przynajmniej mógłbym o niem wątpić. Lecz, niestety, jest to zanadto prawdziwe, prawdziwe.
Warszawa się poddała. Rosjanie znieważają żywych i umarłych. Lecz pokładam ufność w Bogu, w tym Bogu, który nigdy zbrodni nie pozostawił bez kary, który rozżarzone węgle gromadzi na głowach królów — i pokładam ją w tych słowach, apostoła: „Tam, gdzie jest Bóg, tam wolność”. Jakżeż uwielbiam teraz tę ziemię skrwawioną, tak świętą przez tyle klęsk i bólów, posianą kośćmi męczenników, ziemię rezygnacji i zapału, ziemię, gdzie przodkowie moi śpią w swoich grobach, gdzie bracia moi martwi padli na te groby i gdzie my któregoś dnia, my, którzyśmy przy życiu pozostali, zginiemy na trumnach naszych braci. Wszystko dla niej, życie, wysiłki, dni, noce moje, smutki i radości moje! Wszystko dla niej: i miecz mój, i lira moja, wszystko, aż do ostatniego tchnienia.
A kto wie, czy to ostatnie tchnienie jest jeszcze dalekie. — Cholera jest w Bazylei, według tego, co dziś mówią. Jeden skok, a wpadnie obiema nogami jednocześnie między nas. Nakreślę Ci obraz Genewy. Dziś mamy piękny dzień jesienny, niebo błękitne, powietrze świeże, jezioro spokojne i lazurowe, ani jednej chmurki, słońce w całym swym blasku. Sklepy zamknięte, gdyż jest niedziela, na ulicach ludzi mało, ponieważ w Plainpalais obchodzą święto ogrodników i tam na zielonej murawie, kochance opuszczonej lorda Églintona, wznosi się słup z nagrodą u szczytu, cyrk z desek, gdzie skaczą tancerze, gdzie drgają sznury,
Uwagi (0)