Marysieńka Sobieska - Tadeusz Boy-Żeleński (książki czytaj online za darmo txt) 📖
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Marysieńka Sobieska - Tadeusz Boy-Żeleński (książki czytaj online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Dyplom królewski przyszedł podobno dn. 8 października 1666 r., ale niepełny; jest marszałkostwo i parostwo, nie ma w nim mowy o kawalerze d’Arquien; nie było też w nim mowy o najważniejszym: o „taburecie” dla księżnej Sobieskiej. Wśród tych targów, projekt spalił na panewce, zapewne przez śmierć Lubomirskiego, która usuwała główny kamień obrazy, może i przez despekt dla rodziny, który odczuła Marysieńka. Nieostatni to raz uparta niechęć Ludwika XIV do rodziny d’Arquien zaważy na sprawach Francji i Polski donioślejszych niż ta emigracja Sobieskiego.
Na chwilę, z początkiem r. 1667, utrapiony przejściami wojny domowej hetman odetchnął swobodniej, spędzając parę miesięcy we Lwowie, we własnej kamienicy, do dziś dnia istniejącej na placu Ratuszowym. Był to jego najlepszy czas, przy boku ukochanej żony, z którą dotąd żył w ciągłych rozstaniach. Ale niebawem spadła szczęśliwemu mężowi jak dachówka na głowę decyzja wyjazdu Marysieńki do Francji. Lekarze nadworni wydali świadectwo, że potrzebne jej jest powietrze francuskie. Wyjazd ten obciążył mocno konto Marysieńki w osądzie jej biografów, którzy poczytali go jej za kaprys, tym naganniejszy ile że była właśnie w dość zaawansowanej ciąży. Tym bardziej oberwało się od historyków owemu usłużnemu — jak piszą — consilium facultatis138, które wydało taką opinię. Otóż, pewne ustępy listów Sobieskiego, które mnie uderzyły jako dawnego lekarza, nasuwają przypuszczenie, że trzeba może spojrzeć na tę sprawę nieco inaczej. Kaprys! Kobiety na ogół mniej są kapryśne, niż się zdaje, i zazwyczaj rzekome ich chimery mają głębsze pobudki, tylko że się tych pobudek często nie zna. I lekarze może działali nie z samej usłużności. Zajrzyjmy więc do listów Sobieskiego.
Dn. 23 marca 1668 r., już w czasie pobytu żony w Paryżu, Sobieski pisze do niej tak:
Korad (lekarz) przez wszystek czas oczu pokazać nie śmiał. Davisson był razów kilka, a raz, gdy mi listy z poczty przyniesiono, malusieńkom go nie uderzył; alem łajał tak, że już gorzej być nie może. Naprzód przysiągł klęknąwszy, że ta suspicja139, którą mieli o Aci m. P, nie jest płonna, bo nieboszczyk (Zamoyski) na tę właśnie i umarł chorobę. I to przydał, że votre femme140 nie może być zdrowa, jeśli się nie da entre les mains de quelque habile chirurgien141. Dopierom go o to począł jeździć i besztać niesłychanie. Pokazałem mu potem ów skrypt de M. de Puis. Słuchał go pilnie i powiedział: że i on toż rozumie, co i my, i że te nasze lekarstwa nie zepsowały Jej Mci, boby to znać było na dziecięciu; ale trzeba było mocniejszych jeszcze zażyć... że takie lekarstwa dają dzieciom we trzydziestu miesiącach we Francji.
I tegoż roku, dn. 18 maja:
Co strony Pana Davisson, ten to przyznał, że dawali du mercure142, ale to wywodził przez swój skrypt, którym ja posłał Wci s. m., że i dzieciom małym doktorowie zwykli bez wszelkiej dawać zdrowia ich obrazy...
Te dwa ustępy (a jest ich więcej) wystarczyłyby, jak sądzę, aby poddać jeżeli nie rewizji, to bodaj znakowi zapytania wiele sądów o Marysieńce. Przyjęte jest ze względów obyczajności nie mówić o takich sprawach i udawać, że się ich nie widzi; ale trudno zaprzeczyć, że omijanie tak istotnych motywów może prowadzić do wielu omyłek. Bo oto nastręcza się wytłumaczenie „kaprysu” Marysieńki i jej wyjazdu do Francji. Bardzo być może, że właśnie w związku z jej ciążą, i przez wzgląd na przyszłe dziecko, miejscowi medycy kazali Marysieńce najpilniej udać się do Paryża, gdzie, mimo wszystko co by można powiedzieć o „molierowskich” lekarzach, medycyna stała nieskończenie wyżej niż w Polsce, gdzie były wody zalecane na jej chorobę i gdzie pacjentka mogła się poddać incognito drażliwej kuracji, mniej narażając się na obmowę. Kto wie, czy i pierwszy jej nagły wyjazd nie miał podobnej racji, gdy młodziutka pani Zamoyska puściła się do Paryża! Przypomnijmy sobie dzieci, jakie miała z Zamoyskim, wszystkie niewydarzone, mrące w niemowlęctwie; a i później, w pożyciu z Sobieskim, na czworo dzieci, które się uchowały, przypadają liczne poronienia, nieżywo urodzone płody i wcześnie ginące niemowlęta. Że choroba Zamoyskiego była notorycznie znana, to Sobieski sam stwierdza w którymś z listów.
Jedna jeszcze okoliczność może nas uderzyć, mianowicie owe plany Marysieńki zamieszkania w Prowansji. Jak to! ledwie dostawszy się do Paryża, w pobliże Wersalu, gdy kto żył, cisnął się we Francji do świetnego dworu, nieobecność na nim uważając za największe nieszczęście, ta osóbka pełna ambicyj, marząca o „taburecie”, projektuje osiedlenie się z Sobieskim na południu Francji, daleko od zaczarowanego pałacu”, jakby na dobrowolnym wygnaniu? Trudno by znaleźć wytłumaczenie tych planów, poza jakimś surowym klimatycznym zaleceniem paryskich lekarzy. I kiedy później, przywodząc tym Sobieskiego do rozpaczy, pisze mu, że nie wróci nigdy do Polski, bo ją polski klimat zabija, również może powtarza w tym opinię Fakultetu.
Więcej jeszcze: owe nagłe zmiany humorów Marysieńki, kiedy ona, przedtem najczulsza, nagle stara się zakochanego męża jak gdyby od siebie oddalić, kiedy się chce zrobić dla niego odpychająca i brzydka, kto wie czy nie mają w danym momencie konkretnej przyczyny w jej zdrowiu, czy nie kryją jakiejś tragedii kobiecej. I doprawdy, kiedy zacny Korzon, ze swadą godną siedemnastowiecznego panegirzysty, rozczula się nad Zamoyskim, „znakomitym rycerzem, zasłużonym obywatelem, wspaniałomyślnym i nad miarę hojnym panem, który za 600 000 złotych i za dochody starostwa kałuskiego kupił sobie najniewdzięczniejszą żonę”, nasuwa się pytanie, czy „kupowanie sobie” młodziutkiej dziewczyny — prawie dziecka — przez chorego pijaka i rozpustnika jest aktem wspaniałomyślności i czy ona miała mu za co być wdzięczna? Choroba była „francuska”, ale nabyła jej na polskiej ziemi, od ślubnego męża, od wojewody sandomierskiego, od Piasta. To jedno kazałoby nam być oględniejszymi w rzucaniu na nią kamieniem. Spoza „kapryśnej” Marysieńki mogłaby łatwo wyjrzeć nieszczęśliwa chora kobieta, wciąż brzemienna, matka szesnaściorga lub więcej żywych i umarłych dzieci, zatruta w samym źródle swego macierzyństwa.
Sobieski w tym wypadku okazuje więcej wielkoduszności od historyków. Dobroć jego, szlachetność, troskliwość wobec Marysieńki są ponad wszystkie próby.
Pani hetmanowa, wyjechawszy z Polski w czerwcu r. 1667, podróżowała wielkim dworem. Miała z sobą 40 osób, jechał z nią brat jej, kawaler d’Arquien. Do Paryża miała przybyć dn. 15 sierpnia. Chodziło o to, jak się ma postawić, na jaką stopę; wyjeżdżając pyta o to męża. Sobieski odpowiedział ze skromną pychą:
Ja rozumiem, że się nie godzi, tylko przynajmniej tak jako przedtem, jeśli nie więcej. Bo lubo nie jesteśmy des Princes143, ale urzędy które nam dał Pan Bóg, więcej tu u nas w Polsce ważą, niżeli dziesięć książąt de l’Empire144. Zwać się tak, jako się będzie najlepiej podobało Wci sercu memu; kiedy zechcesz ujść pour inconnue145 — lubo Marquise146 de Żółkiew, de Złoczów, de Kaluche, de Jaworów.
Tęsknota trawi opuszczonego małżonka; nie tylko duchowa, ale fizyczna. Ta zajmuje w listach Sobieskiego dużo miejsca i znajduje wyraz wzruszający i często komiczny zarazem. Wierność, której niezłomnie dochowuje — jak się raz po raz zaklina, przypiekany jej udaną może podejrzliwością — wiele, jak twierdzi nasz Celadon, przynosi uszczerbku jego zdrowiu. Ale o tym kiedy indziej.
Z radością za to oczekuje ten najlepszy mąż przyjścia na świat potomka. Ten od kolebki rtęcią traktowany pierworodny, to był przyszły królewicz Jakub.
Jeżeli pani „marquise de Kaluche incognito” łudziła się co do przyjęcia w Paryżu, i tym razem spotkał ją dotkliwy zawód. Śmierć Marii Ludwiki zadała cios planom elekcyjnym, tym samym cena stronników Francji spadła. Zlekceważono Marysieńkę zupełnie; zarówno Wersal jak i Chantilly, siedziba rodu Condé, zignorowały jej obecność. W dodatku nie umiała się ona ustrzec drobiazgowości w swoich pretensjach; nieświadoma wielkich przeznaczeń, jakie ją czekają przy boku małżonka, z chwalebnym zresztą przywiązaniem do rodziny d’Arquien, wciąż sili się coś wytargować i wydrzeć dla tej rodziny, przez co nieraz naraża na szwank większe interesy. Tej polityce zostanie wierna nawet jako królowa polska.
Obecnie wdała się w jakąś sprawę spadku po kuzynce d’Arquien, żonie p. Guitaut, dworzanina i przyjaciela Kondeuszów. Ta hrabina Guitaut, nie mogąc prawnie zapisać majątku mężowi, zapisała go pozornie Kondeuszowi, sposobem praktykowanego w takich wypadkach fideikomisu. Rodzina d’Arquien podniosła gwałt, że ją pozbawiono spadku, i wszczęła nierówną walkę z potężnymi Condé. Marysieńka solidarnie z rodziną miotała się i krzątała, co było tym mniej rozsądne, że równocześnie wszczęła nowe targi z Wersalem w sprawie przeszczepienia męża do Francji. I znów dwór godził się na premie dla Sobieskiego: laska marszałkowska, majątek z tytułem księcia, wysoki order. Ale Marysieńka dołączyła do tego całą listę faworów dla swojej rodziny, dla ojca, dla brata; prócz tego dla wszystkich d’Arquienów ów spadek, i oczywiście upragniony „taburet” dla niej. Nie chciano z nią gadać. Wówczas Marysieńka pisze czym prędzej do męża, aby puścił kantem Francję i próbował nawiązać z Austrią. To już przygrywka do — odsieczy Wiednia!
*
Ale podczas gdy Marysieńka w pobliżu „zaczarowanego pałacu” zaprząta się małostkami, czuły Celadon, zaledwie wiedząc o tym, gotuje jej niespodziankę. Sobieski, którego zastanie żona wróciwszy do Polski, będzie kimś zupełnie innym niż ten, którego zostawiła. Na wstędze kochanki, którą opasze się wierny rycerz, historia wypisze magiczne słowo: Podhajce.
Nikt, mam nadzieję, nie żąda tu ode mnie oceny wojennych czynów Sobieskiego. Pomijając, że nie jest to w żadnej mierze zadaniem autora studium o Marysieńce, rzecz sama trudniejsza jest niż kiedykolwiek, ile że (jak wspomniałem na wstępie) cała nasza historia orężna w. XVII jest jakby w trakcie przebudowy. Zwłaszcza co się tyczy Tatarów. Świeżo ukazała się nowa praca Górki pt. Liczebność Tatarów krymskich i ich wojsk, gdzie autor wykazuje, iż liczba wszystkich w ogóle Tatarów, z żonami i dziećmi, wahała się między stoma a najwyżej dwustoma tysiącami głów; cyfra wystawianych przez nich armii rzadko dochodziła dziesięciu lub piętnastu tysięcy, a intencje ich nigdy nie były zaborcze, tylko po prostu rabunkowe. W tych warunkach — zdaniem historyka — humorystycznego zabarwienia nabiera powszechna wiara — podzielana do dziś przez poczciwą Europę — że dwunastomilionowy naród przez kilka wieków piersią swoją zasłaniał Europę od tej dziesięciotysięcznej „nawały”. Zarazem wypadnie obciąć co najmniej jedno zero z cyfr, w których — jak po nim inni — Sobieski siłę ciągnących na niego Tatarów szacuje na 120 lub 160 tysięcy. Przesada i grandilokwencja siedemnastowiecznych panegiryków, jak w mówkach weselnych czy pogrzebowych, tak samo wyrażała się w biuletynach z placu boju. Nie liczbą groźni byli Tatarzy, ale sprawnością bojową, organizacją i — co wyda się paradoksalne — cywilizacją techniczną, którą górowali nad szlachecką hasą. W połowie XVII w. prawie każdy Tatar miał podobno w kieszeni od kamizelki norymberski zegarek.
Ale mniejsza o cyfry; jedno jest niewątpliwe i w całej sprawie uderzające, mianowicie przemiana duchowa, jaka w tym czasie zachodzi w Sobieskim. Wyzwolona nareszcie z małostek, w których się szamotała, wielkość jego, dotąd nieświadoma samej siebie, wystrzela tryumfalnie.
Różne okoliczności złożyły się na tę przemianę. Reakcja na to, co było poprzednio. Znamy okoliczności, w jakich Sobieski otrzymał buławę hetmańską; w dworskich i fartuszkowych przetargach. Jakże go ukłuło w serce powiedzenie posła francuskiego, który powiada o nim publicznie, „że wszystkie te honory, które ma, nie dla niego, ale z jej (Marysieńki) respektu dane mu są”. — „Jeśli się tak godzi, moja duszo, racz sama osądzić” — skarży się żonie Sobieski! Zaczął hetmaństwo od wojny domowej, prowadzonej z niechęcią i licho, zakończonej klęską, może nie bez jego winy. Wśród tego wszystkiego miodowe miesiące, zatrute szyderstwem i zgorszeniem całego społeczeństwa. Można pojąć, że ten człowiek, którego zadatki były w Sobieskim, nie był zadowolony z siebie, że musiał czuć niesmak.
To wszystko ma już za sobą. Lubomirski nie żyje, buława — jakkolwiek otrzymana — jest jego; nie ma nikogo, kto by mu jej mógł zaprzeczyć, ma ją i jest na czele wojska. Znalazłszy się w stepie, oddycha szerszym powietrzem; tu odnajdzie samego siebie, znajdzie rehabilitację we własnych i w cudzych oczach.
Na szczęście, nie ma też nikogo, kto by go mógł wyrwać z tego stanu. Nie ma żony, która wędruje tymczasem ku palais enchanté; okoliczność w tym wypadku bardzo szczęśliwa. Gdyby Marysieńka była w pobliżu, gdzieś na przykład we Lwowie, Sobieski — taki jakiegośmy dotychczas poznali — cały czas myślałby w obozie, jakby się wyrwać bodaj na kilka dni i pośpieszyć do swego korynka, aby pomścić na nim swoje impacyencye. Ten mężny wódz był jeszcze mężniejszym kochankiem. Można z całą ścisłością powiedzieć, że gdyby Marysieńka była w kraju, nie byłoby Podhajec. Nie zamknąłby się w nich.
Co innego na odległość. Z daleka jest jego Astrea cudowną gwiazdą, która przyświeca w obozie bohaterowi, której szarfa daje mu niezwalczoną moc. Nawet jego „impacyencye”, których nieznana mu wprzódy wyłączność miłosna — bardziej jeszcze niż skrupuł małżeńskiej cnoty — nie pozwoli mu nigdzie ulokować, zmienią się we wściekłość, w pasję z jaką będzie kropił wroga, z jaką będzie narażał życie. I podczas gdy ona targuje się w Paryżu o testament i o taburet, nie przeczuwa, że on tutaj wybija kapitał bohaterstwa, cenę korony, którą niebawem włoży na jej skronie.
I on tego zresztą nie może przeczuwać. Na razie,
Uwagi (0)