Piekło kobiet - Tadeusz Boy-Żeleński (warszawska biblioteka cyfrowa .txt) 📖
Piekło kobiet to zbiór felietonów Tadeusza Boya-Żeleńskiego, powstałych w 1929 roku. Publicysta wypowiada się na temat kontrowersyjnego i głośnego tematu aborcji i praw reprodukcyjnych, przysługujących kobietom.
Boy-Żeleński występuje z pozycji obrońcy praw kobiet i wskazuje na okrucieństwo regulacji prawnych, które zakładają brak możliwości terminacji ciąży i surowe karanie kobiet, które się tego czynu dopuszczą. Zwraca uwagę na sytuacje życiowe, które nie zawsze wiążą się z radością związaną z macierzyńswem oraz możliwościami zapewnienia matce i dziecku godnego życia. Przeciwnikom aborcji zarzuca zainteresowanie życiem tylko dopóty, dopóki odbywa się ono w okresie prenatalnym, późniejsze ignorowanie potrzeb i pozostawienie na pastwę losu. Felietony Boya-Żeleńskiego, głośne i niekiedy ostre, pozostają ważnym głosem w dyskusji o prawo do aborcji przez kolejne lata, aż do czasów nam współczesnych.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Piekło kobiet - Tadeusz Boy-Żeleński (warszawska biblioteka cyfrowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Na to wystarczyłoby jedno: wzajemne porozumienie się dla dobra ludzkości. Tak jak jest, jedni boją się komicznie płodności drugich: Francuzi Niemców, Niemcy Polaków i w ogóle Słowian... Ale i tutaj panuje bezmyślność. Każdy kraj liczy urodzenia i przechwala się ich statystyką; i my chwalimy się ową „króliczą płodnością” Polaków, o której Niemcy mówią z nienawiścią, a Francuzi z rozczuleniem. „Parlez nous de voire natalité — Mów pan nam o waszej liczbie urodzeń” — mówił do mnie w czasie mego literackiego objazdu po Francji każdy stary generał, ściskając mi dłonie z rozczuleniem i podziwem, tak jakbym ja był bożkiem płodności we własnej osobie; ale nie pytano o notre mortalité, o śmiertelność tych młodych królicząt! Otóż, nie ulega wątpliwości, że nawet z punktu militarnego gorszym interesem jest, jeżeli w rodzinie robotnika, tłoczącej się w dusznej izbie, urodzi się ośmioro dzieci, z których pięcioro umrze, a troje wychowa się w nędzy, niż gdyby się urodziło troje, aby się chować dobrze i zdrowo. Faktem zaś statystycznie stwierdzonym jest, że wzrostowi urodzeń towarzyszy wzrost śmiertelności, ze spadkiem zaś urodzeń spada śmiertelność i podnosi się zdrowotność. Wzrost zatem urodzeń nie jest bynajmniej wykładnikiem istotnego przyrostu ludności, nie mówiąc już o jej wartości fizycznej i moralnej.
Toteż od dawna zaczęto zwracać uwagę na katastrofalne skutki nieograniczonego płodzenia w domu ubogich ludzi, zwłaszcza w mieście. Ta nadmiernie liczna rodzina stwarza nędzę, brud, ciasnotę, ciemnotę, bezwstyd, bo wszystko gniecie się razem, co wiedzie prostą drogą do jakże częstego w tych warunkach kazirodztwa; zdziczenie moralne, beznadziejność, rozpacz, niemożność myślenia o poprawie doli, bo połogi, chrzciny, choroby i śmierci zjadają wszystko. Dom staje się piekłem, żona w trzydziestym roku życia schorowana, stara kobieta, odpychająca fizycznie; mąż ogłuszony piskiem bachorów, widzący żonę albo w ciąży, albo karmiącą, albo i jedno i drugie razem, ucieka z domu do szynku, gdzie pijaństwem pogłębia jeszcze nędzę rodziny. O potrzebach kulturalnych nie może być mowy; wytwarza się stan beznadziejności i zniechęcenia, podatny dla wszelkich złych podszeptów. Tak przedstawia się w rzeczywistości to nieograniczone błogosławieństwo boże, któremu przeciwdziałanie uważa wielu jeszcze za „rozbijanie rodziny”! Tymczasem nie ma gorszego wroga rodziny niż nadmierna płodność. A z tym bezlikiem dzieci co się dzieje? Chowa się to w nędzy, w brudzie, trawione chorobami, bez opieki, bez czułości, aby pierwszą szkołę życia zaczynać w rynsztoku. Nie ma mowy o staranniejszym wychowaniu, o radości życia; te dzieci ulicy aż nazbyt wcześnie pomnażają nieraz kadry prostytucji lub zbrodni. Zresztą ogromna część ich umiera; tak że ta nadprodukcja dzieci, sprawiwszy wszystkie klęski przeludnienia, w rezultacie nie daje nawet upragnionego przyrostu ludności w mierze, która by wyrównała te klęski.
(Jak bardzo to niepożądane rozmnażanie zaczyna światu dolegać, niech zilustruje proces pewnego lekarza, który niedawno odbył się w Austrii. Okazało się, że 500 mężczyzn poddało się, na drodze operacyjnej, sterylizacji, która, nie pozbawiając ich męskości, czyni ich bezpłodnymi. Wyobrażam sobie, jak muszą być poszukiwani u kobiet! To nad-mężczyźni, samce wyższego typu, to może przyszła arystokracja ludzkości!)
Cóż dopiero mówić o dzieciach nieślubnych! Tu trzeba dodać jeszcze opuszczenie i zabobon okrywający je hańbą. Toteż, co się dzieje z dziećmi w wypadkach, w których matka wytrzyma ciążę do końca? Część ginie z ręki matki — a statystyka dzieciobójstw z pewnością nie wykazuje istotnej ich cyfry! — część ginie zamorzona w rękach „fabrykantek aniołków”, a ten procent, który się odchowa, zapełnia później w znacznej mierze więzienia.
Zdawałoby się, że, wobec tego bilansu, o ile nawet mogłoby być dla kogoś spornym uprawnienie do przerywania ciąży, o tyle zapobieganie ciąży, regulacji urodzeń, powinny być bezspornie uznane za jedną z palących potrzeb społecznych. Tak by się zdawało; i dlatego jedną z najciekawszych rzeczy jest śledzić to zagadnienie, od tak dawna rozważane przez ekonomistów na tle trudności, z jakimi musi się zmagać, aby sobie wywalczyć zwycięstwo. Wszystkie ciemne moce podały sobie ręce, aby przeszkadzać świadomej myśli ludzkiej w walce z siłami przyrody, ze ślepym żywiołem płodności.
Ta właśnie idea od kilkudziesięciu lat zaczyna sobie w świecie zdobywać coraz liczniejszych wyznawców. Neo-maltuzjanizmem nazwano ją od tak głośnej w swoim czasie teorii Malthusa. Ten Malthus, profesor ekonomii i pastor, miał szczęście! Teorię jego skrytykowano, przepisy jego wyśmiano, mimo to jego imię przylgnęło do sprawy, sławny jest tak jak Hamlet! Co więcej, on, który zawsze był wrogiem środków zapobiegawczych (zaledwie zresztą za jego czasu znanych), stał się w sto lat później ich patronem; poczciwina w grobie by się przewrócił, gdyby wiedział, że jego nazwisko firmuje różne „Malthus-ovula” etc.
Odkrycie Malthusa (1766–1834) było bardzo proste, istne jajko Kolumba. Doszedł on, że przyrost ludności odbywa się szybciej niż przyrost środków żywności, że wskutek tego grozi światu w pewnym określonym przeciągu czasu przeludnienie, z którym natura radzi sobie na swój sposób: za pomocą głodu, zarazy i wojen. Przyrost ludności oznaczył postępem geometrycznym (1, 2, 4, 8, 16 etc.), gdy przyrost środków żywności odbywa się, jego zdaniem, w postępie arytmetycznym (1, 2, 3, 4, 5 etc.). To mówił jako ekonomista; natomiast jego środki zaradcze trącą pastorem: zalecał mianowicie, zwłaszcza biednym, aby późno wstępowali w związki małżeńskie, dopiero wtedy, kiedy mogą zapewnić byt rodzinie, do tej zaś pory aby żyli w czystości. O ile co do teorii Malthusa ekonomiści uznali, że, w zasadzie słuszna, ujmuje jednak rzecz zbyt prostolinijnie, o tyle nad jego radami przeszła ludzkość, o ile się zdaje, do porządku dziennego lub nocnego.
Ruch ten odżył w ostatniej ćwierci XIX stulecia w innej postaci. Uznając Maltusową groźbę przeludnienia, uznając zwłaszcza upośledzenie społeczne, jakiego nadmiar urodzeń jest przyczyną w klasach uboższych, neo-maltuzjanizm zmodyfikował jedynie jego środki zaradcze. Nie żąda od swoich wyznawców celibatu ani czystości; radzi jedynie, aby rozłączyć to, co natura złączyła; mianowicie rozdzielić prawo do miłości od przymusu płodzenia i rozmnażania się. Jedno to szlachetny popęd, potrzeba wraz ciała, duszy i serca, która u człowieka w formie miłości wyrosła o wiele ponad naturalną funkcję rozrodczą, drugie to funkcja, którą człowiek inteligencją swoją i wynalazczością może i powinien opanować. Czyli zapobieganie ciąży, albo tzw. regulacja urodzeń.
Zdawałoby się, że idea tak słuszna i tak prosta powinna trafić wszystkim do przekonania. Tymczasem przebyła ona swój okres walki — bynajmniej zresztą nie skończonej — miała nawet swoich męczenników! Ida Cradvoch, pierwsza pionierka regulacji urodzeń w Ameryce, zaszczuta przez obłudę społeczną, skończyła samobójstwem. I tutaj obserwujemy bardzo znamienne zjawisko obłudy: mianowicie neo-maltuzjanizm od dawna przyjął się po cichu w praktyce w klasach zamożniejszych; i oto te właśnie klasy we wszystkich krajach patronują zwalczaniu go, w imię tradycji, w imię patriotyzmu, religii etc., w klasie uboższej. Czyli, im kto więcej mógłby dzieci wychować, tym ma ich mniej; a im kto mniej może ich wychować, tym bardziej mu się narzuca wszystkie te piękne obowiązki! Walka ta toczy się wedle stopnia uświadomienia i siły; niesłychanie zacięta jest w Niemczech, gdzie z jednej strony tak potężny jeszcze nacjonalizm, militaryzm, imperializm, kapitalizm i zabobon chcą skłonić robotnika do nieograniczonego płodzenia, z drugiej strony proletariat coraz bardziej uświadamia sobie tę obłudną grę. Zresztą pod tym względem widzimy fantastyczne rozbieżności: neo-maltuzjanizm czyni ogromne postępy w Anglii, związki neo-maltuzjańskie i ich poradnie dla kobiet uznane są oficjalnie za instytucje dobra publicznego w Holandii, gdy ten sam prąd ścigany jest grzywnami i więzieniem we Francji14 etc. Do nas — mówię o szerokim ogóle — nie dochodziły echa tychże starć i tych haseł prawie zupełnie; masy żyją u nas pod tym względem w rajskiej naiwności: dlatego uważam za właściwe zająć się pokrótce owym ruchem i jego sprawami w tym cyklu artykułów. Bo mało jest w istocie kwestii, które by w prosty i szybki sposób mogły sprowadzić donioślejsze społeczne przemiany.
Przerwijmy na chwile nasze maltuzjańskie rozważania, aby wrócić do sprawy przerywania ciąży i do Komisji Kodyfikacyjnej: ostatecznie ona, nie kto inny, rozstrzyga o prawnym kształcie całej sprawy. W jednym z poprzednich artykułów porównałem Komisję Kodyfikacyjną do jaskini lwów: istotnie cóż może być bardziej przerażającego, niż ten gabinet, z którego raz po raz słychać przeciągły ryk: „pięć lat ciężkiego więzienia, dziesięć lat ciężkiego więzienia”... Gabinet ten wydaje się czasem tak szczelnie zizolowany15 od życia, iż — rzekłbyś — nie przenikają się doń jęki ani argumenty; ulubione formuły kodeksu karnego stają się tak odruchowe, że nawet kiedy lew ziewa lub przeciąga się po poobiedniej drzemce, mimo woli wychodzi mu z gardzieli chrapliwy dźwięk: „Pięć lat ciężkiego więzienia”.
I zważcie ten kontrast: osobiście są to najmilsi, najlepsi ludzie, z których żaden muchy by nie skrzywdził, złodziejowi dałby jeszcze w łapę parę groszy, porzuconą dziewczynę pocieszył, stroskaną matkę poklepał po brzemieniu... Ale biada, kiedy się zejdą razem jako Komisja!
Tak sobie myślałem. Ale w Polsce wszystko jest jakieś dobroduszne. Ta dobroduszność łagodzi nawet najdziksze prawa. Przekonałem się o tym osobiście. W pewnym wysokim miejscu spotkałem członka Komisji Kodyfikacyjnej, prof. Makowskiego. Przypomniałem sobie moje płoche żarciki i uczułem się trochę nieswój. Ale znakomity uczony sam mnie przywołał życzliwym skinieniem i powiedział:
— Miło mi oznajmić panu, że w drugim czytaniu swego projektu Komisja znacznie zmodyfikowała artykuły, przeciw którym pan walczy. Niech pan zajdzie do mnie, dam panu odpis.
Idę, lecę, i dostaję ten urzędowo sporządzony odpis jeszcze nie ogłoszonego nowego projektu. Czytam:
Art. 141. Kobieta, która płód swój spędza lub pozwala na spędzenie przez inną osobę,
ulegnie karze więzienia do lat 5.
Art. 142. Kto za zgodą kobiety ciężarnej płód jej spędza lub jej przy tym udziela pomocy,
ulega karze więzienia do lat 5...
Patrzę zdumiony na mego gospodarza. Wyraz jego twarzy wydaje mi się okrutny. Lew, wyposzczony lew! Grzywa jeży mu się groźnie. Choć nie jestem kobietą ani jej pomocnikiem, łydki zaczynają się trząść pode mną. — Ależ, panie profesorze, bąkam, to wszystko po staremu?...
— Niech pan czyta dalej, uśmiechnął się dostojnik z odcieniem filuterności.
Czytam dalej:
— Art. 142 a. Sprawca czynu z art. 141 i 142 nie ulega karze, jeżeli zabieg był dokonany przez lekarza i przy tym był konieczny ze względu na zdrowie matki, dobro rodziny lub ważny interes społeczny.
Prawodawca zerka na mnie z uśmiechem, jakby mówił: „A co?”
W istocie, maleńka klauzula, nawet nie osobny artykuł, tylko wstydliwe „a”; paragrafik nie stwierdzający prawa do niczego, tylko mówiący półgębkiem, że ten i ów „nie ulegnie karze” — snać16 taka redakcja była potrzebna dla zamaskowania tak rewolucyjnej zmiany – ale w istocie klauzula otwiera niezmiernie szeroki horyzonty. To, co dotychczas było bezwzględną zbrodnią, od czego nawet pewni lekarze się odżegnywali, nie uznając możliwości żadnych „wskazań społecznych”, to staje się obowiązującym prawem!
(Wspomnieć należy, że i wewnętrzny „układ sił” w Komisji Kodyfikacyjnej zmienił się obecnie. Gdy wprzód odosobniony był b. prezes Sądu Najwyższego p. Mogilnicki, który w swoim radykalizmie uchodził w oczach innych członków za „bolszewika”, obecnie odosobniony został ze swoim votum separatum klerykalny prof. Makarewicz).
Patrzę na mojego lwa z podziwem. To pięknie, tak przezwyciężyć wiekowe krwiożercze nałogi!
Ale mam jeszcze pewne wątpliwości.
— Ślicznie, powiadam, o nic innego nie chodzi; ale jak to będzie wyglądało w praktyce? Kto będzie orzekał o tym dobru rodziny lub interesie społecznym?
— Ha, to się pokaże, odpowiada prof. Makowski. To nie jest rzeczą kodeksu karnego. Kodeks daje ramę; rzeczą społeczeństwa będzie stworzyć odpowiednie urządzenia, nadać temu artykułowi właściwą interpretację. Zapewne dojrzałe narady odpowiednich czynników zdecydują, czy do rozstrzygania powołany będzie lekarz czy sędzia, czy — jak chcą inni — jakaś mieszana komisja.
Wszystko to, w istocie, nie jest tak proste. Prawo winno być jasne i stanowcze. Tymczasem tu na włosku wisi, czy ktoś jest zbrodniarzem, czy uczciwym i użytecznie działającym człowiekiem. A kto ma o tym rozstrzygać? Sędzia, który będzie sądził? To trochę za późno, gdyż w tej delikatnej sprawie sam fakt włóczenia po sądach jest najdotkliwszą karą, bez względu na zasądzenie czy uwolnienie. Może rzeczoznawca? Ale jakże tu mogą być rozbieżne zapatrywania, jak trudna to kwestia! Jeden uzna, że matka pięciorga dzieci, żona bezrobotnego, nie bardzo mająca co do ust włożyć, nie powinna rodzić szóstego dziecka; inny, zahipnotyzowany „polityką populacyjną”, świętością macierzyństwa, nie uzna tego poglądu. Miecz prawa nie może wisieć na tak cienkiej nitce względności sądów ludzkich! Aparat jakichś „mieszanych komisji” też nie wiadomo, czy okaże się skuteczny w działaniu...
Ogółem sądzę,
Uwagi (0)